I
Miał już dość. Dość wszystkiego. Krzyku, bólu, siniaków. Ale równie mocno nienawidził nadmiernej troski Isabel i ciągłego litowania się jej rodziców. Nie chciał też dłużej wysłuchiwać mądrości Maxa. Dość. Samego siebie też miał dość. Mógł przecież wszystkiemu zapobiec, mógł odejść. Mógł.
Ale mimo siły, którą w sobie miał, którą mógł wykorzystać, był tylko słabym nastolatkiem. Zbyt słabym na to, aby wreszcie zająć się swoim życiem. A może to z przyzwyczajenia pozwalał na poniżanie, na kolejne ciosy?
Każdy siniak, każda rana wzmacniały nienawiść. Przeklinał samego siebie za taki zasób gniewu wobec siebie i świata. Nienawidził w takich momentach innych. Nienawidził Isabel i Maxa za to, że mieli wszystko i nie umieli tego docenić. Nienawidził ich za to, że tak bardzo chcieli mu pomóc, ale nic nie robili, tylko pozwalali mu za siebie decydować. Nienawidził siebie, bo nie pozwalał sobie pomóc i wciąż uciekał.
Teraz bolało jeszcze bardziej niż zawsze. Ciało było osłabione i posiniaczone. Kilka minut wcześniej czuł smak własnej krwi w ustach. Na pięści zasychała mu krew przeciwnika. Odwiecznego przeciwnika, własnego ojczyma.
Już od kilku godzin spacerował ulicami Roswell i nawet nie zauważył, gdy zaczęło padać. Najpierw chłodne krople przyniosły ukojenie, bo schłodziły rozpalone rany i przemyły je nieco. Ale rozpadało się bardziej i czuł ciężar ołowianych kropel, które zaczynały przesiąkać przez jego skórę. Wreszcie przyznał sam przed sobą, że potrzebuje suchego kąta. Choć na chwilę...
I już wiedział gdzie pójdzie. Nogi same go tam niosły, jakby nauczone. Deszcz rozmywał mu widok, a zimno zaczynało przetaczać przez jego ciało dreszcze. Zatrzymał się. Dostrzegł mgliste światło wypływające z jej pokoju. Nie spała.
Dziękował Bogu za to, że nie spała. Że mogła otworzyć okno.
Usiadła przy oknie. Widział ją niewyraźnie. Spływające po szybie krople uniemożliwiały my dostrzeżenie jej dokładnych rysów. Tylko zarys. Czuł jak kolejna porcja zimnego deszczu moczy jego ubranie, jego ciało. Rozchylił usta łapiąc powietrze i czekając aż jej dłonie podsuną okno do góry, aż pozwoli mu wejść i chociaż na chwilkę zaczerpnąć ciepła.
Patrzyła na niego. Miał wrażenie, że coś mówiła. Sama do siebie. A potem sięga po jakąś buteleczkę. Jej kropelki. Wiedział to doskonale. Znał ją dobrze. Chyba jednak nie na tyle dobrze...
Wstała i odeszła. Delikatne światło jeszcze przez chwile dobijało jego spojówki, po czym zgasło. A okno nadal było zamknięte...
You turn away
As I walk along the streets
Soaking up the cold rain
Underneath the taxi cabs
I hear the streets cry out in vain
Teraz mrok całkowicie spowił jego ciało. Razem z zimnymi kroplami, po policzkach zaczynały spływać gorące łzy. Nie otworzyła. Ta, na którą w tym wszystkim mógł zawsze liczyć i która zawsze się zarzekała, że będzie przy nim, opuściła go. Już nie miał gdzie iść.
Skulił się jeszcze bardziej. Nogi same zaczęły powoli ruszać w kierunku centrum. Nie zastanawiał się, gdzie idzie. Mało go to obchodziło. Już szedł aby iść, aby nic nie czuć. Było mu już wszystko jedno. Równie dobrze mógł go teraz potrącić samochód, mogło go złapać FBI, mógł zostać napadnięty. Wszystko jedno...
Ścisk w żołądku spowodował grymas twarzy. Ale nie cofnął się, nie skręcił. Szedł dalej gdzieś przed siebie. Mógł iść do Maxa, do Isabel. Mógł, ale nie zrobił tego. Znów byłaby litość i żal i smutne oczy Isabel. A on już tego nie chciał. On chciał tylko trochę ciepła i ewentualnie jakiś lek przeciwbólowy. Żadnych pytań, żadnych wątpliwości, żadnych trosk.
Nawet nie zauważył, gdy trafił w zaułek obok kafeterii. Rozejrzał się. Nad śmietnikiem był prowizoryczny metalowy daszek. Wystarczyło tylko odsunąć kontener i można było schronić się na trochę. Nikogo nie było w pobliżu. Postanowił spróbować, choć nie miał pewności, że starczy mu na to sił.
Podszedł do kubła i przyjrzał mu się uważnie, aby znaleźć odpowiedni punkt do przesunięcia przeszkody. Wreszcie pozbył się kosza, ale lewą dłonią zahaczył o metalowy pręt podtrzymujący daszek. Rękaw zaczepił się o drut. Złość szybko zawrzała w nim. Pociągnął jeden raz ostro za rękaw, chcąc się uwolnić. Ale to tylko pogorszyło sytuację, bo pręt wdarł się głębiej pod kurtkę. Michael zaklął pod nosem i szarpnął raz jeszcze. Metal rozdarł skórę i zatopił się we krwi. To spowodowało zaprzestanie gwałtownych ruchów Michaela. Syknął tylko z bólu i pomógł sobie drugą ręką. Wreszcie się uwolnił. Osunął się w dół i opierając plecami o ścianę, schował się pod daszkiem.
Czekał. Sam nie wiedział na co. Czekał aż ból minie. Czekał aż deszcz przestanie padać. Czekał aż nastanie dzień. Czekał na sen. Ale nic z tego nie było mu dane.
Przymknął powoli powieki usiłując zapomnieć o bólu i nie widzieć deszczu. Nie robiło mu się ani na chwilę cieplej. Czuł tylko jak krew zasycha na jego ramieniu, a siniaki na reszcie ciała powoli się goją. Szum w uszach też powoli się uspokajał, przemycając odgłosy kropel spadających na ziemię.
Sen drobnymi kroczkami zaczął wciskać się pod jego powieki. Ale uleciał szybko, gdy tylko jego uszy wychwyciły ciche skrzypnięcie drzwi, a potem jakiś huk. Momentalnie podniósł powieki i podkulił pod siebie nogi. Uniósł głowę i spojrzał w stronę przyczyny takiego hałasu. Pierwszym co zobaczył, były smukłe nogi. W chwilę potem wydobył się czyjś głos i już wiedział kto to.
„Michael?!” zmrużył oczy słysząc swoje imię drgające w deszczu. Nie odpowiedział. Przesunął tylko swój wzrok na twarz dziewczyny, która stała kilka kroków dalej i wpatrywała się przez krople w niego. Nie miał ochoty na to, aby teraz wyjaśniać skąd się tu wziął i co robi na ziemi. Liczył na to, ze ta zmora sobie pójdzie. „Michael coś się stało?” tego pytania najbardziej nie chciał słyszeć. Jęknął tylko.
Uniósł się lekko, chcąc wstać i odejść. Ale momentalnie opadł znów na ziemię. Mięśnie zastygły a ból w ramieniu powrócił, sącząc kolejną dawkę krwi. Michael cieszył się, że czerwona posoka nie przesiąknęła jeszcze przez kurtkę, bo wtedy dopiero dziewczyna by nie dała mu spokoju.
„Mam zadzwonić po Maxa?” zapytała, a w nim aż zawrzało. „Jasne” syknął nieprzyjemnie „Michael wpadł w kłopoty, dzwońmy do wszystkowiedzącego Maxa”. Jego zimny wzrok padł na jej twarz. Teraz wyglądała, jakby była przestraszona.
Na pewno była. Doskonale wiedział, że zawsze się go bała. Był wiec pewien, że za kilka sekund zachłyśnie się powietrzem, obróci na pięcie i zniknie za drzwiami, którymi tu przyszła. Czekał na to, już na nią nie patrząc. Ale nie słyszał drobnych kroków, ani skrzypnięcia drzwi. Zmarszczył czoło i ponownie zerknął w jej stronę. Wciąż stała w miejscu i patrzyła na niego.
To zaczynało się robić denerwujące. „Jest zimno” wreszcie wydobyła z siebie słowa. A on tylko zaśmiał się gorzko „Aleś ty spostrzegawcza” pokręcił głową i podsunął się nieco wyżej na ziemi. Usłyszał jeden krok. Nim się zorientował, ona była tuż przy nim. „W Crashdown jest ciepło” wypowiedziała cicho.
Zimne krople wciąż nie dawały spokoju jego ciału. Potrzebował ciepła, chciał chociaż na chwilę nie patrzeć na deszcz. Ale nie chciał jej litości, nie chciał słyszeć na następny dzień od Maxa, że powinien był zrobić inaczej. Nie spojrzał na nią, tylko warknął groźnie „Idź stąd Parker”. Nawet nie drgnęła.
Krople wydawały z siebie coraz głośniejsze dźwięki, doprowadzając go do szału. Siniaki jakby znów się odrodziły, a krew zaczęła przylepiać koszulkę do jego skóry. Gorzki posmak w ustach powrócił.
„Nie powiem Maxowi” powiedziała niepewnie i czekała na jego reakcję. Powoli przesunął na nią wzrok, uważnie studiując jej twarz i iskry drgające w jej oczach. Nie miał powodu, dla którego miałby posłuchać Liz Parker.
Ale nie mógł też powiedzieć, że jej nie ufał. Nie zdradziła ich, zawsze była przy nich, lojalna w każdej sytuacji. Nie rozumiał tylko dlaczego chciała mu pomóc? Mogła wrócić do ciepłego mieszkania i zapomnieć o nim. Ona nie miałaby problemów i on miałby święty spokój. Kolejny dreszcz przeturlał się przez jego ciało. Skoro obiecała, że nie powie Maxowi, to na pewno mu nie powie. Powoli podniósł się, zaciskając zęby, żeby nie syknąć z bólu.
„Tylko na chwilę” rzucił do niej, widząc na jej twarzy lekkie rozpromienienie. Przytaknęła bez słowa. Wiedziała, że nie można się z nim spierać.
Gdy tylko weszli do środka, przyjemne ciepło otuliło jego ciało. Już słodki sen zaczął wracać na jego powieki, nim zdążył usiąść. Tak, tego mu było potrzeba. Jego nozdrza pobudził zapach świeżej kawy. Ale zacisnął usta, nie pozwalając słowom wydobyć się z gardła.
Usiadł na pierwszym krześle z brzegu, licząc na to, że dziewczyna zostawi go tak i pójdzie sobie. Tak, niech sobie idzie na górę do swojego pokoiku i w swoim pamiętniku zapisze kolejny dobry uczynek.
Uniósł wzrok, kiedy na blacie przed nim wylądował kubek z gorącą kawą. Dziewczyna nie patrzyła na niego, tylko wbiła wzrok w drzwi od zaplecza, jakby wyczekiwała, ze za chwilę ktoś tędy wejdzie i wyratuje ją z opresji. Tak, Parker czuła się przy nim zdecydowanie osaczona. Oto kolejny powód dla niego, by mógł nienawidzić samego siebie. Ludzie bali się go bez powodu.
Wyciągnął dłoń, żeby chwycić kubek i napić się czarnego płynu. Ale zapomniał o ramieniu, które w momencie jego ruchu ponownie zabolało i to ze zdwojoną siłą. Nie mógł powstrzymać syknięcia.
To od razu przykuło uwagę brunetki, która bez słowa, z lekkim przerażeniem w oczach obserwowała, jak chłopak rozmasowuje swoje ramię.
„Jesteś ranny?” zapytała z troską w głosie. Nie odpowiedział Tylko Isabel go w ten sposób pytała o takie rzeczy i jej też nigdy nie odpowiadał. Musiał być silny. Nie mógł dać po sobie poznać, że jest słaby i że ból ma nad nim przewagę.
Tego też nienawidził.
The hate you feel won't go away you're all programmed to
feel this way to live another day within a world
That loves to suffer
Michael zerknął na nią i zauważył, że jej oczy powiększają się a nuty szoku zaczynają igrać w jej tęczówkach. Momentalnie zerwała się z miejsca i wybiegła na zaplecze. Był pewien, że uciekła. Z dala od niego. Bała się, że on jej coś zrobi, że jeśli ona drgnie albo wypowie jeszcze jakieś słowo, to on rzuci się na nią i zabije ją gołymi rękami. Zaklął pod nosem.
Chciał wstać i wyjść. I dalej brnąć gdzieś przez deszcz. Wszystko jedno gdzie by go nogi poniosły. Byle jak najdalej stąd. Nie chciał, żeby juz ktokolwiek się go bał. Nie chciał, żeby wszyscy patrzyli na niego jak na wyrzutka. Nie chciał pytań ani nie chciał dobrych rad. Nie chciał być celem akcji charytatywnych.
Ledwo napiął mięśnie w nogach, aby wstać, drzwi od zaplecza ponownie się rozhuśtały. Drobna brunetka pojawiła się tuż przy nim z apteczką w dłoniach. Nic nie mówiła, nie patrzyła na niego, tylko postawiła apteczkę na blacie i wyciągnęła rękę w jego stronę.
Odsunął się jak oparzony.
Zastygła w bezruchu, a on przyglądał się jej, usiłując zrozumieć o co jej chodzi. Przesunął wzrok w miejsce, w które ona nieustannie się wgapiała. Jego ramię... Nie zauważył ani nie poczuł jak krew przesiąka przez kurtkę, tworząc na niej paskudny wzór. Spojrzał na krew, potem na dziewczynę i na apteczkę. Chciała go opatrzyć. Odsunął się jeszcze bardziej. „Zostaw” warknął.
„Michael” chciała coś powiedzieć, ale on zerwał się na równe nogi, nim zdołała zbliżyć się jeszcze bardziej lub dokończyć to, co zaczęła. „Trzeba to opatrzyć” wymamrotała, wciąż licząc na to, że wróci mu zdrowy rozsądek.
„Daj mi spokój!” praktycznie krzyknął i nim się zorientowała już go nie było.
Deszcz znów schłodził ciało, które przed chwilą udało mu się ogrzać. Zatrzymał się, czując ostry ból w ramieniu. Mógł jeszcze zawrócić. Wiedział, że nie zadawałaby pytań ani nie śmiała się z niego. Mógł zawrócić i jeszcze trochę poczekać, aż przestanie padać. Potrząsnął głową.
Nie.
On nie potrzebował pomocy. Nie chciał pomocy od niej. Bo kim ona właściwie dla niego była?
Nikim.
Była bóstwem Maxa, przyjaciółką Marii, szkolnym geniuszem, kelnerką w Crashdown, kimś kto znał ich tajemnicę. I nikim więcej.
Poszedł przed siebie. Zimne krople rozbijały się o jego skórę, powodując, że wszystko bolało go jeszcze bardziej. Deszcze nie był wstanie jedynie powiększyć jego wewnętrznego cierpienia, które i tak z każdą sekundą tłoczyło w jego żyły smolistą substancję, która nie pozwalała mu normalnie oddychać. Jak zwykle wieczór skończył się dla niego tak samo. Z bólem, ze łzami, z wyrzutami i gniewem. Jak zwykle bał się to zmienić...
c.d.n.