_liz

Każda moja łza (3)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

II

Otworzył oczy. Tak, jednak udało mu się zasnąć tej nocy. Mimo bólu i nieustannego strachu. Strachu o to, że lada chwila wróci jego koszmar, wejdzie tymi drzwiami i znów go stłucze, znów zwyzywa. Ale Hank nie wracał i Michael wciąż niepewny, oddał się w ramiona Morfeusza.

Obudził się po kilku godzinach. Przez chwilę zastanawiało go, gdzie się znajduje. Ale przypomniał to sobie bardzo szybko. Razem ze światłem dnia wpadającym do jego spojówek, do umysłu dotarła świadomość bólu. Siniaki na całym ciele zdawały się ustępować, ale wciąż przypominały o swojej obecności. Dwie pręgi na plecach – efekt kabla – piekły, jakby paliły piekielnym ogniem. No i oczywiście rozcięte ramię. Nie tyle rozcięte, co rozprute. Krew ledwo zakrzepła, więc bał się ruszyć, żeby rana ponownie się nie otworzyła.

A mógł mieć już świetny opatrunek. Gdyby tylko poczekał z ucieczką, az Parker nałoży gazę, bandaż i lekarz jeden wie co jeszcze. Rana by się powoli goiła, a on nie musiałby się przejmować śladami krwi na ubraniu. Tylko, że uciekł nim nawet zdołała się zbliżyć. Był pewien, że czeka go unikanie Maxa, który zapewne szykuje jakiś mądry wykład o tym, że powinien był przyjść do niego, a nie dręczyć Liz. Jego słodką, idealną, nieśmiałą, zahukaną, wymarzoną, mądrą, ludzką, altruistyczną Liz. Michael aż miał mdłości na samą myśl o tym.

Ale przecież obiecała, że nie powie...

Michael prychnął. Był pewien, że powie. Baa, był pewien, że już powiedziała. A on będzie musiał to znieść. Prawdopodobnie zrobi tak, jak zawsze. Wpuści słowa Maxa jednym uchem, a wypuści drugim, może przytaknie, a może będzie milczał.

Bardziej niż tego spotkania, obawiał się jednak wieczora.

Znów będzie musiał tu wrócić. Nie mógł się co dzień włóczyć po ulicach, bo w końcu i tak by wylądował tutaj, tylko byłoby jeszcze gorzej.

Wstał niepewnie, starając się nie ruszać ramieniem. Wyszedł, choć i tak był już spóźniony do szkoły. Nie zależało mu. Szkoła niczego mu nie dawała. Ani potrzebnej wiedzy ani tego wyimaginowanego bezpieczeństwa. Dla niego była tylko mało podejrzanym miejscem spotkań z Maxem i Isabel.

* * *

Max. To on był pierwszym, który podszedł do Michaela. Zaraz za nim pojawiła się Isabel. Michael zdobył się na kwaśny uśmiech, mimo, że pręgi na plecach paliły a ramię sztywniało z bólu. Umysł nie chciał przejąć kontroli nad ciałem, które natrętnie ciągnęło go ku podłodze. Zacisnął pięści i usta. Czekał. Czekał na oświecone myśli Maxa, na histerię Isabel. Ale oni wciąż się uśmiechali. Michael powoli zaczynał się gubić. „Hej Michael” głos Maxa nie był ani odrobinę rozgniewany, chłodny czy gorzki. Czyżby...? Wzrok Michaela przesunął się w drugi koniec korytarza. Drobna brunetka zerkała na niego, a gdy tylko natknęła się na jego spojrzenie, opuściła głowę. Nagła fala ulgi i tryumfu wypłukała wszelkie obawy. Już nie czyżby, już na pewno.

Nie powiedziała mu.

„O mój Boże” jęk Isabel sprowadził go na ziemię. Patrzyła na jego ramię. Nawet nie poczuł, gdy gorąca krew zaczęła spływać gęstym i leniwym potokiem wzdłuż jego ręki. Zmrużył oczy. Nie czuł bólu. Dopiero teraz, kiedy sobie przypomniał o ranie.

Oczy Issy zaczęły wypełniać łzy. Michael jęknął. Właśnie tego nie chciał. Rozpaczy, litości, wyrzutów. One były oznaką słabości. Nie chodziło o to, że Max czy Isabel mieli być silniejsi. O nie! Tu wciąż chodziło o niego i tylko o niego. On musiał być nieugięty, musiał być skałą, murem z kamienia. A ich smutek, ich litość – bał się, że zmiękczą go i pozwoli im się zająć samym sobą. Nie. Tak nie mogło być. Dla ich własnego dobra, musiał to przed nimi ukrywać, musiał udawać, że to nic. Musiał uśmiechać się, gdy do oczu płynęły łzy. Nawet wtedy, gdy ból był tak niewyobrażalny, że chciał krzyczeć.

Teraz też chciał krzyczeć, chciał płakać, chciał się skulić. Zacisnął mocniej pięści, co spowodowało wytoczenie kolejnych kropel krwi. Odsunął się i rzucił krótkie „To nic”. Może dla nich już umierał, ale we własnym umyśle likwidował możliwość jakiejkolwiek słabości i niedyspozycji. Poczuł ciepło wokół rany. I już jej nie było. „To było głupie” mruknął i spojrzał na Maxa, który najwyraźniej czekał na pochwałę, na to, że Michael go będzie z wdzięcznością całował po rękach. Ale i tak nigdy by się tego nie doczekał. „Chciałem pomóc” Michael nawet nie drgnął. „Jesteśmy na szkolnym korytarzu” wycedził zimno. Wciąż wpatrywał się w ranę, zastanawiając czy mógłby ją jakoś przywrócić. To mu właśnie miało przypominać o tym, co ich czeka jeśli nie będzie czujny. Dawało także pewną dogodność, motywowało. Wyleczenie rany w tak prosty sposób mogłoby go rozkojarzyć. Tak sobie wszystko tłumaczył. W jakiś sposób satysfakcjonowały go rozżarzone pręgi na plecach. Ich Max nie mógł dostrzec a Isabel opłakać. Już nie mogli go zmiękczyć ani osłabić jego czujności. W myśli dziękował Bogu, że Parker nic nie powiedziała. To mogłoby oznaczać tylko jego całkowitą klęskę.

On nie chciał pomocy. Tak mu się przynajmniej wydawało. Teraz... Tak, w tej chwili nie potrzebował i nie chciał czyjejkolwiek pomocy. Ale zeszłego wieczoru o nią błagał. Może nie słowami, a jednak wystarczyło na niego spojrzeć, żeby zrozumieć. Przeczuwał, że i tego wieczoru znów się załamie.

This is the first day of my last days
Built it up now take it apart
Climbed up real high now fall down real far
No need for me to stay

Zabolało. Całe ciało. Jakby już czuł pięści, kable, noże, zapalniczki, wszystko co mogło sprawić ból fizyczny. A ten ból pociągnąłby za sobą psychikę. Zacisnął na chwilę powieki, żeby odegnać krwawy obraz z umysłu.

* * *

Chciał to zignorować. Powrócił wzrokiem na ścianę, próbował nawet zająć się bólem pleców. Ale pukanie było zbyt natarczywe. Zaklinając pod nosem, szarpnął drzwi. Gdy zobaczył postać na progu, pożałował, że nie popełnił harakiri.

Naprawdę często miał ochotę wyręczyć Kanka i samemu sobie wbić coś w żołądek czy przejechać czymś ostrym po żyłach. To było jego drugie podejście w takich sytuacjach. Najpierw krew w nim wrzała, oczy piekły od łez, gorzka ślina kusiła wymioty, syczał z bólu nad maltretowanym naskórkiem. I wtedy miał ochotę zabić. Zabić Hanka, zabić człowieka. Z ta myślą pojawiała się złość i nienawiść do samego siebie. I następowała chęć samobójstwa lub ucieczki.

Śmierci się bał.

Wybierał ucieczkę.

W obliczu gościa też chętnie by uciekł.

Bo co miał robić, gdy na jego progu stała Liz Parker?

* * *

Ramię zapiekło jak zeszłego wieczora, gdy tylko powstała rana. Ale szczypanie szybko minęło wraz ze świadomością o tym, że został wyleczony. Zamrugał i jeszcze raz spojrzał na stojącą na progu dziewczynę. Mógł śmiało stwierdzić, że już sama żałowała tej decyzji i najchętniej by uciekła. Ale nim to zrobi, on chciał wiedzieć dlaczego tu przyszła. Nic nie mógł poradzić na własną ciekawość. „Co tu robisz?” dziewczyna aż podskoczyła. Przewrócił oczami, przypominając sobie, że się go boi. On się nie bał. Niczego.

Niczego oprócz tego, że straci Isabel i Maxa. To był jego jedyny strach. Zacisnął wargi. Nie jedyny... Bał się tego, że za chwilę wróci pijany Hank i znów zacznie się jego codzienne piekło, znów poczuje smak krwi i nie będzie mógł rano wstać. A Parker bała się jego. I to przerażało go z każdą sekundą, gdy o tym myślał. Nie chciał, żeby się go ktoś musiał bać, ktoś poza wrogami. Nie chciał być jak Hank.

Cichy szept ściągnął na siebie jego uwagę. Mamrotała. Jej wzrok był wbity w jego buty, a usta nerwowo coś szeptały. W końcu wyłapał „Ja... tylko chciałam...” Przewrócił oczami i z niecierpliwością jęknął „Co?” Momentalnie jej wzrok padł na jego twarz.

„Jestes przyjacielem Maxa. Chciałam się dowiedzieć jak ramię. Czy rana dalej krwawi” jej słowa spadały na niego jak grad.

Przyjaciel Maxa. Lekko się uśmiechnął na myśl o tym dziwnym, jedynym podobieństwie, które dostrzegał między nią a sobą – oboje patrzyli przez pryzmat Maxa. On dla niej był tylko JEGO przyjacielem, ona dla niego tylko JEGO dziewczyną. Z drugiej strony czuł się jak pacjent, któremu pielęgniarka źle założyła opatrunek i teraz chciała się odwdzięczyć. Ale to z jego winy nie pomogła mu. On na to nie pozwolił, uciekł. A mimo to była tu, żeby zapytać czy ramię nie krwawi. W ułamku sekundy przez jego umysł przebiegła myśl, że przysłał ją Max. „Nie krwawi. Max ją wyleczył” odpowiedział zimno i sięgnął po drzwi żeby je zamknąć. O tak, był w stanie zamknąć jej drzwi przed nosem i nawet się tym nie przejąć. Cofnęła się o krok, rozumiejąc jego zamiar. Nie rozumiał istot, które nazywano kobietami. Każda z nich była tak skrajnie inna. Gdyby chciał zatrzasnąć drzwi przed nosem Isabel, na pewno by za to nieźle zarobił, a potem oboje by o tym zapomnieli. Maria by zrobiła mu awanturę, wylała morze łez i przypominała mu jego znieczulicę przez jakieś dwa miesiące. A Parker się odsuwała bez słowa.

W głowie mu się zakręciło. Za dużo myślenia na niepotrzebne tematy. Już nawet zapomniał o bólu pleców. Zacisnął palce na klamce, napinając mięśnie i przywracając wspomnienie rany na ramieniu. A przecież coś czego nie ma, nie powinno boleć. Spojrzał na miejsce, w którym przed chwilą stała Liz. Już jej tam nie było. Widział tylko jej plecy i malejąca z każdą chwilą postać. Poczuł nagłe zimno. Jakby Parker zabrała ze sobą całe ciepło. Nawet kolory dokoła wyblakły i powróciły do rzeczywistych. Jego zmysły stanęły na baczność, gdy tylko usłyszał hałas dobiegający z oddali. Znajomy hałas.

Zamarł, napinając całe ciało jak kot, który szykuje się do skoku. Krew zaczęła krążyć przeraźliwie szybko, serce biło przyspieszonym tempem, wzrok się zamglił i oderwał od znikającej za bramą brunetki.

Teraz świat zanikał. Ustępował miejsca nadchodzącemu koszmarowi.

Zza rogu wyłonił się największy potwór, który stanowił jedyny strach Michaela. Hank powoli toczył się w stronę przyczepy. Z każdym jego krokiem ciało chłopaka umierało, choć nie mogło pozbyć się świadomości życia. Umysł szukał bezradnie drogi ucieczki. Ale nawet gdyby ją znalazł, nogi Michaela zrosły się na stałe z ziemią i nie był w stanie nawet drgnąć. Już tu na progu czuł odurzający zapach nadmiernej dawki alkoholu. Przyćmił jego zmysł samozachowawczy, zmuszając uległe ciało do cofnięcia się w głąb pomieszczenia. Znów czuł się jak mały, dziesięcioletni chłopiec, który czeka na cios jak na gilotynę. Najchętniej skuliłby się w ciemnym kącie i modlił o to, by Hank zasnął albo go nie zauważył. Teraz nie dało się go nie zauważyć. Pijany mężczyzna dostrzegł go z daleka i z morderczym uśmiechem, przepełniony wiedzą o swojej władzy i sile, zbliżał się, wołając Michaela.

Ciało przeszedł dreszcz. Wszystkie siniaki i rany, nawet te najdrobniejsze zadrapania, zaczęły ze zdwojonym bólem wzywać pomocy. Zupełnie jakby właśnie mu je zadano. Gdy Hank znalazł się na progu, Michael miał wrażenie, że ktoś posypał mu te rany solą. Jątrzyły się, krwawiły, sączyły do wnętrza bakterie, które nie pozwalały mu się skupić.

Odzyskał przytomność, gdy ostry ból między żebrami był zbyt silny do zignorowania. Był silniejszy od mężczyzny, górował nad nim, zwłaszcza gdy ten był pijany. Ale strach i przyzwyczajenie do słabości były obezwładniające. Nie umiał powstrzymać kolejnego ciosu. Mógł się tylko uchylać. W głowie mu huczało tak głośno, że nie słyszał kolejnych wyzwiska padających pod jego adresem.

I cisza.

Potwór najwyraźniej znudzony lub zmęczony walnął się na kanapę, nie zwracając uwagi na Michaela, który zwinięty w kłębek siedział na podłodze. Było mu gorąco od sińców i smaku własnej krwi. Musiał oddychać, chociaż miał wrażenie, że coś ściska mu płuca. Wstał, starając się nie stracić równowagi. Nie patrzył w stronę Hanka, nie chciał go oglądać, wolał zapomnieć twarz kata. Jego prawa ręka oplatała brzuch, jakby to miało w jakiś sposób wyleczyć sińce i ochronić mięśnie przed dalszymi ewentualnymi atakami. Powoli krew zaczynała powracać do koryt żył, a myśli toczyły się w odległym kierunku, jak najdalej stąd.

Kiedy zimny wiatr otarł pot z twarzy, Michael odetchnął z ulgą. Znów na kilka chwil był wolny. Pomyślał, że gdyby tylko wyszedł trochę wcześniej, to może tej nocy nawet by się nie natknął na Hanka. I błyskawicznie pojawiła się inna myśl. Gdyby nie jego bezczelność i obojętność, Hank trafiłby na Liz. Michael aż się wzdrygnął na samą mysl o tym. Nie umiałaby jej bronić. Wmawiał sobie, że musi ich wszystkich chronić, wszystkich, którzy wiedzą, ale w obliczu tak ogromnego strachu stałby tylko z boku i się przyglądał. Ołowiane myśli i nienawiść do samego siebie szybko powróciły. Stawały się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe z każdym jego kolejnym krokiem. Dopiero, gdy znalazł się na pustoszejących ulicach Roswell, mógł nabrać głeboko powietrza i bez celu włóczyć się.

I robił to godzinami, omijając wszelkie miejsca, w których możliwe było spotkanie kogoś znajomego. Nie mogli go widzieć w tym stanie, chociaż i tak wyglądał dużo lepiej niż ostatnio. Teraz było w nim więcej nienawiści i gniewu niż strachu i bólu. Tylko gorzki smak krwi i ścisk w trzewiach uparcie przypominały mu co zaszło. A gdy tylko myśli powracały do miejsca, w którym się dusił jakby miał klaustrofobię i do kata, który zabijał go, powoli smakując się jego cierpieniem, wtedy znów zaczynały piec go oczy. Ale nie uronił już ani jednej łzy. Mijał kolejne domy, w których bezimienne rodziny siedziały wspólnie i śmiały się, nie rozumiejąc własnego szczęścia i nie interesując się tym, co się rozgrywa poza granicami ich bajkowego świata. Łzy coraz natrętniej wdzierały się pod powieki. Ale szybciej niż słone kropelki rozpaczy, spadły zimne krople deszczu.

Why does it always rain on me?
Even when the sun is shining
I can't avoid the lightning
Oh, where did the blue skies go?
And why is it raining so?
It's so cold
I can't sleep tonight
Everybody saying everything's alright
Still I can't close my eyes

Michael jęknął. Deszcz. Znów. Drugi wieczór z kolei. Tylko jemu mogło się coś takiego przytrafić – druga noc pod rząd, gdy padało. Druga noc pod rząd, gdy nie spał w domu. Druga noc pod rząd, gdy bolało i nie mogło przestać.

Juz dawno zauważył, że gdy chodzi, ból narasta. Ale nie umiał siedzieć tam, pod jednym dachem z oprawcą. Wolał potęgować złość i cierpienie. Nawet jesli miał przy tym moknąć.

Zatrzymał się na rozwidleniu drogi. Jego stopy już z przyzwyczajenia skierowały się w lewo, ale powstrzymywał się przed dalszym marszem w tamtą stronę. Zmrużył oczy, mocniej zaciskając ramiona wokół siebie. Krople deszczu rozmazywały widok. Kilka kroków i stanąłby tam, gdzie wczoraj. Niczym koszmarne deja vu. Zmarznięty, przemoczony, obolały. I znów z nadzieją by czekał, z błyskiem w oku, z rozchylonymi ustami, gotowymi podziękować. Miał przeczucie, że tym razem szybka szybko by się uniosła, a jasna dłoń z troską ogrzała rany. Tylko, że on wciąż się bał. Bał się już sparzyć, nie chciał, żeby do bólu fizycznego doszedł jeszcze ten dziwny ból w klatce piersiowej. Zamrugał, odrywając wzrok od uliczki i przenosząc go w drugą stronę. Tam też nie miał po co iść. Ale nie chciał wracać. Nogi same ruszyły, pozostawiając umysł i racjonalne myśli daleko w tyle. Teraz liczył się tylko ten piekielny daszek...

To miejsce jakby czekało na niego. Kontener na śmieci stał tak, jak pozostawił go wczoraj. Przeczuwał, że jeśli tak dalej pójdzie, to będzie mógł tu przybić tabliczkę ze swoim imieniem i nazwiskiem.

Ledwo poczuł ścianę pod plecami, ledwo odetchnął, że deszcze nie pada wprost na niego, a drzwi skrzypnęły. Cisza, czyjeś kroki i ponowne skrzypnięcie drzwi. Michael miał nadzieję, że sobie poszła, nie przejmując się nim. Chciał zostać sam ze swoimi zaprzyjaźnionymi ranami i zimnem, które powoli coraz mniej mu dokuczało. Ale drzwi ponownie się otworzyły a białe tenisówki pojawiły się tuż przed nim. Jakiś cień przysłonił mgliste światło latartni w zaułku. Nie uniósł wzroku, nie odezwał się, chciał ją zignorować. Nim się zorientował, wcisnęła mu coś w dłoń. Przyjemne ciepło ogrzało jego skórę, a zapach zawirował w jego nosie. Kawa. Plastikowy kubek pełen gorącej kawy. Bez słowa napił się. Początkowo rany zapiekły niczym polane octem, a potem zamilkły, jakby się zagoiły. Nie podziękował. Nie dlatego, że nie chciał. Bardzo chciał podziękować, tylko innej osobie...

Szmer oderwał jego wzrok od kubka. Drobna postać osunęła się w dół i usiadła obok niego. W lewej dłoni ściskała parasol, który dawał o wiele więcej niż prowizoryczny daszek. W prawej ręce miała swój kubek z kawą. Nic nie mówiła. Chwilowo... Zastanawiało go dlaczego to robi. Tylko dlatego, że był przyjacielem Maxa? Podobało mu się jedno, że nie zadawała pytań i nic nie mówiła Maxowi czy Isabel.

„Masz zamiar tu zamieszkać?” jej głos był wciąż niesmiały, ale bardziej zrelaksowany i ciepły. Michael aż na nią spojrzał. Czyżby Liz Parker właśnie zażartowała? Jej ciepłe oczy niepewnie uniosły się w jego stronę, a na ustach zadrgał nieśmiały uśmiech. Przez chwilę zapomniał, że pada, że boli, że powinien uciec. Było mu ciepło. Tak ciepło jak jeszcze nigdy. Nie tylko na ciele, ale i tam w środku.

Przecież zdarza się
Że największy żar
Ciska wulkan co
Niby dawno zmarł
Pól spalonych skraj
Więcej zrodzi zbóż
Niż zielony maj
W czas wiosennych burz
Gdy księżyca cierń
Lśni na nieba tle
A z czerwienią czerń
Nie chcą złączyć się
Nie opuszczaj mnie

Zamrugał. Odwrócił twarz, wbijając wzrok w deszcz. Przechylił kubek, wypijając kawę do końca. Wstał i wygramolił się spod daszku. Cisnął plastik w kontener i zniknął za zakrętem głównej ulicy, pozwalając by deszcz spłukał wspomnienie sprzed kilku sekund.

c.d.n.



Poprzednia część Wersja do czytania Następna część