_liz

Każda moja łza (10)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

IX

Królem stanę się
A królową ty
Nie opuszczaj mnie

Jego umysł zaprzątały mgliste i ulotne niczym babie lato myśli. I jedna wyprzedzała drugą, łącząc złociste cięciwy słonecznego upojenia ze srebrzystym chłodem zmysłów. Sama świadomość tego, że całuje Liz Parker przeplatała się z wątłymi, ale kuszącymi bodźcami. Czuł smak jej miękkich ust. Marzenia. Tak, smakowała jak utracone marzenie, jak dzieciństwo, jak jesienna mgła.

Dopiero z jej imieniem nieustannie dźwięczącym w jego głowie, przyszło opamiętanie i pełnia realnego świata. Oto miał z jednej strony to, co od kilku tygodni nie schodziło z jego myśli, a z drugiej strony znajdowała się obezwładniająca panika. Strach jednocześnie zmotywował cały jego organizm do gwałtownej reakcji. Spragnione usta oderwał od jej warg, a oczy zmusił do otwarcia się. „Nie” jeden szept maniakalnie wypływał z jego wciąż pulsujących warg. Spojrzała na niego, rozchylając ponownie buzię a pytaniu. A on nie mógł przestać powracać myślą do tego czy wciąż smakuje tak samo i czy mógłby znów to sprawdzić. Potrząsnął głową. Musiał wziąć się w garść, zebrać turlające się po posadzce rozsądek i bojaźń. Kiedy wyciągnęła ponownie dłoń w jego stronę, odsunął się jak przestraszone dziecko. „Nie” powtórzył, tym razem z naciskiem i pełnią trzeźwości umysłu. „Przepraszam” mruknęła, przymykając powieki i przygryzając dolną wargę. Wiedział, że robiła tak zawsze, gdy czuła się zakłopotana lub sfrustrowana. I jeszcze przeprosiła. A przecież nie miała za co.

Tak, był w stanie nawet wykrzyczeć, że nie była winna. Że nie cofnąłby tego za nic, że była piękna i chciał ją całować nieskończenie. Nie skłamałby. Przez tych kilka sekund całkowicie uwolnił się od mętnej, błotnistej papki stanowiącej jego życie. Przełknął i strawił rtęć, która ciągle blokowała w nim wszelki przepływ emocji. Jakichkolwiek leków, sztuczek czy czarów użyła, zdołała na te kilka chwil dotknąć prawdziwego Michaela Guerina. Tego, który krył się pod tą wielowarstwową powłoką zimnego dystansu. I nie miał nic przeciwko temu. Ile razy Maria usiłowała się dokopać do tego małego chłopca czekającego na zbawienie, on tworzył kolejną blokadę, która w zewnętrznym efekcie wywoływała kłótnie a w wewnętrznym wdrażała jad w jego wnętrzności. Mógł się usilnie starać, żeby przed Liz też się zamknąć, ale jej światło przebijało wszystkie mury i przecinało każdy mrok.

„Nie przepraszaj” powiedział cicho, wracając do swojej poprzedniej pozycji. Powoli stygnące spojrzenie przemierzało posadzkę wzdłuż i wszerz. Czuł jak cała lawa, która się wytoczyła z jego żył, zastyga tworząc nieprzyjemną, szorstką barykadę, która powoli drażniła jego receptory odpowiadające za niekontrolowany cynizm. „Ja nie chciałam. To moja wina. Ja...” wszystko w nim zastygło i oziębło z dźwiękiem tych słów. Nie prychnął, ale wydał z siebie coś na kształt ironicznego pomruku. Jej wina. Był ciekaw czy za klęski żywiołowe też obwinia siebie. Powoli miał dość tego, że z wściekłej i rozszarpanej wewnętrznym bólem, znów przekształcała się w siostrę miłosierdzia, która przegrywa własną wojnę by tylko pomóc innym. „Powiało pudrem...” syknął

„Pudrem?” jej reakcja była natychmiastowa. Wiedziała co miał na myśli, ale czasem nie pojmowała jak może to wyrażać w aż tak subtelnych aluzjach, które szczypały jak pokrzywa. „Puder, lukier, marmolada, możesz to nawet nazwać ptysiem” prychnął „Wiesz, że mam na myśli twoją cukrową osłonkę” dodał nieco zagniewanym tonem „Nienawidzę...”

Nienawidził tego chowania się za nienaturalnym, przesłodzonym obrazkiem idealnej dziewczynki, księżniczki Maxa Evansa. Nienawidził tej gierki, która miała na celu jedynie przypodobanie się komuś, kogo miała kochać. Nienawidził tego, że przy nim ciągle zdarzało się jej to robić, spychając własne potrzeby i lęki w odległy kąt. Nienawidził jej za to, że nawet teraz przez chwilę prawie wróciła do udawania. Nienawidził siebie za to, że tak mocno pragnął z niej zedrzeć różową maskę i wystawić na świat dzienny prawdziwa Liz. Nienawidził siebie za to, że chciał jej ot tak po prostu nienawidzić, a z każdą chwilę kochał ją jeszcze bardziej.

Usiadła, podsuwając kolana pod brodę i zniżając głowę. „Nienawidzisz mnie?” jej głos był tak słaby, że nie mógł rozpoznać czy to było pytanie czy stwierdzenie. Obrócił twarz, wbijając wzrok w jej profil. Coś w nim zadrżało, ale tak silnie, jakby przechodził trzęsienie ziemi. W tym wypadku było to trzęsienie jego zrujnowanego doszczętnie jestestwa. Na cieniutkich żyłkach jego nerwów zadrgały zawiesiste krople koloidu furii. Im bardziej stapiały się z harfą jego emocji, tym gwałtowniej burzyły się w nim wszystkie instynkty. Ona mówiła poważnie. Naprawdę sądziła, że nienawidzi JEJ. Gdy tylko ostatni impuls tej wiadomości potrącił struny jego wnętrza, zerwał się z miejsca i patrząc na nią z wyrzutem wrzasnął „Jezu, Parker! Czy ty nic nie rozumiesz?”

Wiedział, że nie mogła rozumieć tej oczywistej prawdy. Ale mogła chociaż domyślić się całej reszty.

Patrzyła na niego z całą mieszaniną różnobarwnych iskier w ciemnej tęczówce. Prawie niemożliwe było do ocenienia czy był to smutek, gniew czy coś jeszcze innego. „Mam dość tej słodkiej powłoki jaką karmisz wszystkich wokół!” uwalniał z siebie kolejne nacieki stęchłego i gorzkiego niczym piołun bólu, jakim raczyła go za każdym razem. Oleiste krople tego gniewu musiały znów odbić się od cieniutkiej membrany jej uczuć. Poderwała się i zaciskając pięści, rzuciła ostro „Przestań mnie ciągle osądzać! Przestań mi wmawiać, że nie jestem sobą!” te słowa spadały na niego cała kaskadą kryształków, drażniących wnętrze

„Bo nie jesteś!” brzęk rozpryskującego się na setki kawałków szkła, zmusił go do obrócenia się w stronę szafek. 'Świetnie' myśli przecięło mruknięcie, gdy zobaczył efekt swoich kipiących kosmicznych zdolności. Ponownie odwrócił się w jej stronę, tłumiąc łzawą chęć wyklinania na samego siebie. Nieco spokojniejszym tonem zaczął znów mówić „Tłumisz wszystko i tuszujesz to uśmiechem. A gdzie w tym wszystkim twoja prawdziwa twarz?” Milczała. Ona wiedziała, że on miał rację. I on też to wiedział. „Życie ci się komplikuje, wszystko w tobie kipi, wreszcie pozwalasz swoim prawdziwym emocjom wypłynąć na powierzchnię... A potem mnie za to przepraszasz?”

Mogła mu zarzucić praktycznie to samo. Ale teraz nie on był poddawany analizie. On w przeciwieństwie do niej potrafił pokazać co w nim zalega. Jej ciało powoli słabło, pięści się rozluźniły. Czyżby nadchodziła kolejna fala lukrowanej Liz Parker?

Drobniutkimi perełkami wielkości ziarenek piasku spływała na niego niecierpliwość, ciągnąć go ku wyjściu. Spoglądał w jej oczy, w oczy swojego anioła, swojego przekleństwa i z każdą kolejną sekundą chciał uciec coraz bardziej. Tylko, że nie chciał się sam rozdzierać na kawałeczki, a wiedział, że jeśli teraz odejdzie to spora jego część wciąż tu pozostanie. Przy niej. „Ja... chciałam...” zamrugał, dopiero teraz orientując się, że jej usta coś wypowiadają „Ja... dla ciebie chciałam...” urwała, nie widząc jak to wszystko zebrać w całość. A w nim zabulgotało wszystko, powoli wydobywając na powierzchnię pragnienie już nie małego chłopca ale prawie dorosłego Michaela Guerina. „Dla mnie?” zapytał spokojnie, lecz wciąż z ogromną dawką złości i rozgoryczenia. „Ja chcę widzieć prawdziwą Liz. Chce, żebyś przyszła do mnie tylko dla mnie”.

Z jej gardła wydostało się jęknięcie, które niosło za sobą słowa. Nie pozwolił im jednak się wydostać na powierzchnię. „Nie. Nie chcę żebyś była przy mnie z poczucia winy czy obowiązku. Chociaż raz przyjdź do mnie tylko i wyłącznie dla mnie. Tylko dlatego, że ty chcesz”

Może by coś dodał, może ona by się sprzeciwiła. Ale burzę przeciął nagły wicher, który stanął w drzwiach i przyglądał się im. „Coś się stało Michael?” głos był pełen przejęcia i dziwnej troski. Nie odrywając wzroku od drżącego i całkowicie bezbronnego ciała Liz, od jej rozchylonych ust, od szklistych oczu, odpowiedział chłodno „Nic się nie stało. Kompletnie nic Maxwell”

* * *

Przyszedł żeby z nią porozmawiać. W efekcie z rozmowy przeszli do języka ciała. Mógł się przecież w tym doszczętnie zanurzyć i pozwolić wszystkiemu zlepić się w nieprzyjemną gumę arabską, która już nigdy nie wypuściłaby ich ze swoich macek. Tylko, że on nie chciał jej słodkiej litości ani niepewności i późniejszego żalu. On chciał jej, prawdziwej jej. Nieśmiałej, ale zdeterminowanej, bezbronnej, ale niezwykle silnej, subtelnej i zranionej rzeczywistością. A potem przyszedł Max... Czuł jak wstręt do samego siebie i bezsilność wobec własnych uczuć i świata otaczającego zlewają się w wymiociny, które za chwilę odnajdą drogę wyjścia. Nie rozumiał już tego w ogóle. Przecież mówiła, że kocha Maxa. Należała do Maxa. Kocha Maxa, ale całuje jego... I może między innymi dlatego chciał ją mieć dla siebie prawdziwą. Bez tych podchodów i niedomówień.

Chciał, żeby przyszła dla niego.

Dlaczego pragnienia tak mocno bolały? To jedno pragnienie tak bolało. Jakby ktoś mu wbił prosto w prawą komorę serca szpikulec do lodu. Ból promieniował i przemieszczał się z każdą czerwoną krwinką, odcinając dopływ powietrza i pozytywnych elementów świata rzeczywistego. Płynny kryształ rozpuszczony przez gorącą falę frustracji spłynął po jego lewym policzku. Czy już zawsze był skazany na tracenie tych najważniejszych i najpotrzebniejszych elementów?

Może odpowiedź miało przynieść pukanie.

* * *

Otarł dłonią lewy policzek i wrzucając na siebie koszulkę, podszedł do drzwi. Z prędkością światła przez jego wszystkie komórki nerwowe przeszło spięcie, które na chwilę odciągnęło dłoń od klamki. Może za drzwiami znów stał Max, który szykował kolejną dawkę kopniaków w marzenia Michaela. Miał już tego serdecznie dość. Kolejny impuls gwałtownie przyciągnął jego dłoń do klamki. Nim się zorientował, już stał oko w oko ze swoim anielskim przekleństwem.

Nie czekała nawet na jego słowa, tylko wślizgnęła się do środka. Powinien czuć ulgę, radość czy strach? Nie wiedział, ale miał pewność, że czuje to wszystko na raz. Obezwładniająca panika skakała po jego umyśle plotąc czarne wizje, upajająca radość tłumiła zmysły. Stała na środku i czekała na niego. A on bał się podejść, jakby miała zniknąć, gdy tylko wykona krok. Błądził wzrokiem po całym mieszkaniu, szukając w sobie nuty chłodu i dystansu, żeby zachowywać się jak zawsze. Zamiast tego odnalazł tylko rzęsisty deszcz za oknem. Padało. Przeniósł na nią spojrzenie. Dopiero teraz zauważył, że była przesiąknięta wodą do suchej nitki. Chciał przejść obok niej i sięgnąć po koc, żeby ją nim okryć, ale gwałtowne spięcie powstrzymało akcje.

Dłoń Liz zaciskała sie na jego przedramieniu. Zamrugał, odnajdując w jej oczach błędne ale kuszące iskrzenie. A drobne place kreśliły swoją drogę ku górze, stykając się ze skórą na jego szyi. Zastanawiał się czy to on był w hipnozie czy może ona. Druga ręka dziewczyny wsunęła się na jego klatkę piersiową, dokładnie tu gdzie było serce. O nagle szpikulec się roztopił, a wszelkie inne barykady, ostrokoły i mury zaczynały drżeć by w końcu runąć w dół za sprawą tylko muśnięcia jej ust. Odsunął twarz, nie pozwalając na pocałunek. „Liz. Nie” choć poddany emocji głos, wciąż stanowczy. On nie chciał, żeby to rozgrywało się jak w tych przytłaczających przesadą romansach, gdzie ludzie padają sobie bez słowa w ramiona. On potrzebował zapewnienia, że nie zostanie cukrzykiem, że ona przyszła tu nie z wyrzutów, ale z własnego pragnienia. „Nie mo...”

Nie dokończył, gdy jej palce zakryły delikatnie jego usta. Uśmiechnęła się. Tak, jak już dawno się nie uśmiechała. „Przyszłam tu dla ciebie. Ale nie tylko dla ciebie” ostre szarpnięcie w jego wnętrzu chciało ją odepchnąć, ale szybko ustało kłucie w rogówce oka i w przedsionkach serca, gdy dokończyła „Przyszłam dla siebie” jej usta ponownie odnalazły jego i praktycznie się stykając, wymamrotały jeszcze „Masz mnie. Masz prawdziwą Liz Parker”. Świat już nie wirował, tylko przyjemnie znikał, gdy znów poczuł smak jej ust. A może to jej słowa bardziej go upajały? Te słowa, na które tyle czekał.

Nie opuszczaj mnie
Już nie będzie łez
Już nie będzie słów
Dobrze jest jak jest

c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część