_liz

Każda moja łza (6)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

V

„Nie miałam gdzie iść” wymamrotała przez popękane usta.

A on zastanawiał się czy przypadkiem nie kłamała, bo przecież miała tyle miejsc, gdzie mogła iść. Mimo to stała właśnie na jego progu i najwyraźniej czekała aż pozwoli jej wejść i schronić się przed prześladującym ją cierpieniem. Wyglądało na to, że dopiero co wróciła z pustyni. Zapach piasku i gwiazd wtopił się w jej skórę. Ciemne oczy z lśniącymi kroplami słonej wody wpatrywały się w niego. I choćby bardzo chciał zatrzasnąć przed jej nosem drzwi, nie mógł tego zrobić. W końcu ona kilka razy otworzyła dla niego drzwi, był jej winien chociażby tyle. Tak. Postanowił pozwolić jej na chwilę wejść. I nic więcej.

Wskazał jej kanapę. Ale nie usiadła na niej. Jej wzrok błądził dokoła. „Spałeś” szepnęła, wpatrując się w koc na podłodze. Dopiero teraz się zorientował, że znów leżał na ziemi przykryty wyłącznie kocem. Już nie umiał inaczej. „Nie chciałam przeszkadzać” mamrotała „Lepiej pójdę”. Zatrzymał ją siłą, łapiąc w pasie i odsuwając od drzwi. Zaczynała go powoli denerwować ze swoim dziecięcym strachem i kulturą zawsze i wszędzie. Gdyby to on do niej przyszedł, raczej by się nie przejmował tym, że może jej przeszkadzać. Poza tym chciał się dowiedzieć dlaczego przyszła do niego. „Co jest?” zapytał dość niecierpliwie.

Gdy nie odpowiadała, jęknął i rozłożył się na podłodze. Z całym jego zasobem uczuć tego dnia, był w stanie jej wysłuchać bez marudzenia. Od niej jednak zależało czy usiądzie czy wyjdzie, on nie miał zamiaru dwa razy powtarzać.

Poczuł ruch obok siebie. Usiadła. Na podłodze. Na jego ustach pojawił się uśmieszek. Chyba za bardzo się przy nim przyzwyczaiła do siedzenia na ziemi. Rozbawiła go myśl o tym, że Parker przy nim obijała sobie ciało, gdy przy Maxie spała na poduszkach i stąpała po płatkach róż. On ją zdecydowanie wolał w zwykłej pozycji na zimnej posadzce, z potarganymi włosami i obezwładniającą nieśmiałością. „Jak się czujesz?” usłyszał ciche pytanie. Aż przechylił głowę do tyłu i spojrzał na nią. Prychnął. „Daj spokój Parker. Nie przyszłaś tu żeby pytać mnie o samopoczucie”. Wiedział, że jeszcze bardziej ją tym zestresował, ale miał zaskakującą pewność, że i tak nie odejdzie. „Wykrztusisz to wreszcie z siebie?” jęknął znudzony

„Pustynia jest dobra”

To zdanie momentalnie obróciło go na brzuch. Przysunął się bliżej do niej, prawie dotykając brodą jej kolana. Może ta wypowiedź go tak pobudziła? To określenie było mu niezwykle bliskie. Dla niego pustynia była dobra, a nawet bardzo dobra, czasem traktował ją jak dom. Ale do tej pory nikt nie podzielał jego zdania. Isabel i Max woleli tego miejsca unikać, źle im się kojarzyło. A on nie potrafił tak po prostu przeciąż więzów, które łączyły go z tym miejscem. Więzy... oto znalazł kolejną cieniutką nić, która związała do z Liz Parker. Im mocniej szarpał by ją zerwać, tym bardziej się skracała i przysuwała ich bliżej. Zerknął na jej oczy utkwione w przeciwległej ścianie. Musiał jak najszybciej znaleźć nóż, którym mógłby rozciąć tę tworzącą się pępowinę. „Taa...” szybko przekręcił się na plecy. Niestety nie przewidział, że w ten sposób jego głowa wyląduje na kolanach Liz. Mógł się podnieść albo odwrócić ponownie, tylko jakoś nie miał w sobie na to siły. Trzymając nerwy na wodzy i starając się schłodzić w sobie krew, udawał, że nic szczególnego się nie stało. „I co? Przyszłaś tu w takim stanie, żeby mi powiedzieć, że pustynia jest dobra?” starał się nie brzmieć za chłodno, ale też nie za ciepło.

„Nie” powiedziała cicho z westchnięciem „Chciałam się ukryć”. Nic nie odpowiedział, nawet nie drgnął. Lekki dreszcz przebiegł po jego skórze i podrażnił końcówki nerwów, kiedy jej dłoń dotknęła jego głowy. Umysł kazał się zerwać na równe nogi i uciekać, ale ciało pozostawało w bezruchu, całkowicie poddając się. Ciepłe palce przeczesywały nieświadomie jego włosy. Może to ją uspokajało? „Co robisz?” zapytał tak miękko, że sam był tym zaskoczony. Jej dłoń zatrzymała się. Był całkowicie pewien, że czuła się głupio i była wręcz czerwona ze wstydu „Przepraszam” wymamrotała bardzo cicho i zaczęła cofać dłoń.

Jednym ruchem ręki złapał ją za nadgarstek. Położył jej dłoń ponownie na swoich włosach „Nie przestawaj”. Nie kłamał. Pośród spienionego gniewu i przerażenia, gdzieś między obojętnością i znudzeniem, na dnie jego zakurzonego wnętrza coś bardzo chciało, żeby nie przestawała, coś chciało czuć jej bliskość, która budowała cienką warstwę bezpieczeństwa.

„Jak się czujesz?” Przewrócił oczami i mruknął coś pod nosem. „Znów zaczynasz Parker?” jęknął. Nie potrzebował tej tradycyjnej przesłodzonej rozmowy, już wolał żeby nic nie mówiła. Tym razem nie dała się odstraszyć. Może i obawiała się jego wybuchu, ale wiedziała, ze nie może jej zrobić krzywdy. „Rozmawiałeś o tym z Maxem?” zapytała. „Jezu...” zaczynało go to nudzić i drażnić „O czym?” warknął. Jej palce zadrżały, ale nie oderwały się od włosów. Milczała. Przeczuwał, że po prostu bała się podejmować tego tematu, bała się go drażnić i prowokować do agresji. Ta krótka analiza mu wystarczyła – już wiedział co ma na myśli. „On nie rozumie” mruknął. „Bo nie on zabił” dokończyła za niego.

Zastygł w bezruchu. Przywróciła jego koszmar sprzed kilkunastu minut. Powoli zaczynał spadać w dół, w przepaść bez dna, z której za kilka chwil nie będzie się mógł wydostać. I będzie w tym mroku sam ze sobą i swoimi przekleństwami. Jeszcze chwila, a pojawią się twarze ofiar i oskarżycieli, a on nie będzie umiał się bronić.

What I've felt
What I've known
Never shined through in what I've shown
Never be
Never see
Won't see what might have been

What I've felt
What I've known
Never shined through in what I've shown
Never free
Never me

„Chcesz o tym pogadać?” ciepły głos na chwilkę wyrwał go z czeluści. Zerknął na nią. To go dziwiło. Zamiast zająć się własnym życiem, własnymi problemami, ona martwiła się o innych. I przy tym wszystkim wciąż starała się być miła i poukładana. Był pewien, że się zaraz uśmiechnie choć sama miała powody wyłącznie do krzyku i płaczu. Nie chciał, żeby znów stanęła za tą lukrowaną osłonką grzecznej dziewczynki, nienawidził jej wtedy. „Ok. Dość” poderwał się do siadu „Za słodko”. Zamrugała gwałtownie, patrząc na niego jak na wariata. „Za słodko?” zapytała niepewnie. Z chłodem i lekką ironią przytaknął, nawet na nią nie patrząc „Tak. Za dużo cukru w tym wszystkim”. Chyba powoli do niej docierało, co miał na myśli. Wstała i bez słowa kiwnęła głową.

Mógł ją zatrzymać. Mógł znów ją złapać w pasie. Mógł wypowiedzieć jej imię. Mógł...

Wyszła.

* * *

Miał wrażenie, że się wykrwawia. A razem z krwią wypływały wszelkie pozytywne uczucia i myśli. Wszystko zastygało na zewnątrz, tworząc skorupę pod którą powoli zaczynał się dusić. Czuł, że jeśli nie weźmie się w garść, jeśli nie zaczerpnie świeżego powietrza, to za chwilę jeszcze bardziej zaplącze się w tę pajęczynę. Dławił się własnym życiem. I nikt nie przychodził z ratunkiem.

Ostatkiem sił poderwał się do góry. Musiał szybko wyjść, nim ściany zacisną się wokół niego jak kleszcze i nie będzie mógł oddychać.

Nogi same niosły go do przodu, prowadząc w miejsca, w których sam jeszcze nie był. A może był, tylko świadomość nie pozwalała mu ich rozpoznać? Teraz w jego głowie nieustannie odbijało się jedno słowo, które sam w sobie wyrył. „Morderca” szepnął i zacisnął pięści. Powrócił lęk, który szybko przyciągnął gniew. Kiedyś często nienawidził samego siebie, teraz znów wróciło to obrzydzenie. Przed oczami przemknęły obrazy przerażonych osób, widok martwego Pierca, ranny Kyle. Był mordercą i to urodzonym. Choćby chciał to zmienić, nie potrafił pozbyć się tego gniewu. Czuł, że kiedyś sam może z uśmiechem na twarzy być niczym jego kat, Hank. Wstrzymał oddech, gdy w umyśle rozjaśniła się twarz oprawcy z dzieciństwa. Nagle wszystkie rany zapiekły, jakby jeszcze istniały. Pośród jęków dawno zaleczonych siniaków i zabliźnionych rozcięć, odezwał się szarpiący ból w ramieniu. Miejsce, gdzie kiedyś była głęboka rana, zadana przez jego jedyne schronienie. Myśl o wilgotnym kącie pod daszkiem przynosiła ze sobą myśl o Liz.

Specjalnie, na złość własnym pragnieniom, skręcił w ulicę, której dawno nie odwiedzał. Od pamiętnej deszczowej nocy, gdy szyba stanowiła przepaść nie do przekroczenia. Ale teraz nie mógł iść do Marii, nie po tym, co jej powiedział, nie po tym czego ona nie powiedziała, nie po tym, jak pozwoliła mu moknąć. Wiedział, że nie powinien jej obwiniać, ale nie umiał inaczej wyjaśnić tego, że bardziej ciągnęło go do Crashdown.

Crashdown wyrosło przed nim tak nagle, że nie potrafił sobie przypomnieć gdzie skręcił, że tu trafił. Było zamknięte. Kafeteria była zamknięta, ale to miejsce, gdzie chciał się znaleźć z pewnością nie było zamknięte. Nie kontrolował własnych ruchów. Wspinał się po drabince tak szybko, jakby go parzyła. Na balkonie tliły się drobne światełka. Okno było otwarte. To chyba stanowiło klucz. Ten najważniejszy klucz, który otwierał zamek prowadzący do prawdziwego wnętrza, prawdziwego życia Michaela Guerina. Cała ta burza krwawych i gorzkich uczuć w nim, nagle ucichła przynosząc spokój i ciepło. Tak przyjemne uczucie, że rozpuściło lodowe kryształki w białkach jego oczu. Jedna kropla spływała powoli po jego policzku. Jedyna i ani jednej więcej. To jednak wystarczyło, żeby ktoś wyczuł jego obecność i stan ducha.

Nie zauważył gdy wprowadziła go do pokoju, ani gdy usiłowała go zmusić do wypicia czegoś gorącego. Po prostu osunął się w dół i usiadł pod ścianą, wpatrując się w mrok jej pokoju. „Nie chce być jak on” powiedział, mrużąc oczy.

Look at me I'm so pathetic
I can't believe I'm just an addict
I've never needed anyone to help me
I'm begging you to please come save me from myself, save me from me...
Spojrzała na niego uważnie. Czuł jak jej strach powoli wyparowuje, a pojawia się tylko smutek. Podeszła. Wciąż czuł zapach pustyni na jej skórze. Usiadła obok niego. Milczała, jakby szukając odpowiednich słów, którymi mogłaby go wyciągnąć ze studni piekła, w którą się wpędził. „Nie jesteś jak on i nie będziesz” zerknął na nią z lekką niechęcią, musiała uważać przy nim na te dawki cukru. „Nie jesteś jak on. Za mało pijesz” powiedziała z lekkim przekąsem. Na jego ustach na chwilę zadrgał uśmiech, ale równie szybko zniknął. „Nie jesteś mordercą. Ty chronisz” wymamrotała, ale z dużą dawką pewności w głosie. Potrząsnął głową, nie wierząc w ani jedno z jej słów. Niczym uparte dziecko. On wiedział swoje. „Nie!” prawie krzyknął „Wszyscy się mnie boją. Może i słusznie? Może mam zabijać?” wszystkie wyrzuty kierował przeciwko sobie, pogłębiając rany w psychice. „Ja się ciebie nie boję” powiedziała Liz, dotykając jego dłoni. Prychnął. „Jasne Parker. Prawie mdlejesz na mój widok” syknął dość złośliwie, ale raczej z rozbawieniem. Szturchnęła go w odwecie „Nie boję się ciebie” powtórzyła. Zaśmiał się. Wiedział doskonale, że czasami ją przerażał, ale podświadomie czuł, że ten strach jest inny. Albo po prostu sam pragnął, żeby bała się go inaczej niż wszyscy. Pragnął móc jej to powiedzieć. To, że coś czuje i nie jest to zwykła sympatia. Ale w obecnej chwili nie miał w sobie ani skrawka siły na to, by przełamać własną barierę. Milczał.

„Nie jesteś jak on” jeszcze raz mu to powiedziała, jakby doskonale wiedziała jak bardzo potrzebuje tych słów. Jak bardzo potrzebuje jej...

Nie opuszczaj mnie
Ja wymyślę ci słowa
Których sens pojmiesz tylko ty

c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część