_liz

Każda moja łza (7)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

VI

Nie opuszczaj mnie

Otworzył oczy. Dobijająca cisza jego mieszkania, ciemne barwy, zapach strachu. Jego strachu. Zacisnął ponownie powieki, usiłując sobie przypomnieć co się działo poprzedniej nocy. Niczym klatki szybko przewijanego filmu, przewijały się przed jego oczami kolejne wydarzenia, kolejne osoby. A potem wszystko zaczęło zwalniać i zatrzymywać się. Żółć znów zagotowała się w jego trzewiach, dając posmak bólu i rdzawego przerażenia. Był szklanką, w którą co chwila wlewały się chemiczne substancje, niekoniecznie znoszące się nawzajem. Sztorm skwaśniałych płynów ustatkował się wraz z kolejnym wspomnieniem wieczoru. Drobna postać przesycona pustynią i cierpieniem.

Nie opuszczaj mnie

Pamiętał. Pamiętał, że przyszła do niego, że prawie wsunęła się w jego ramiona, szukając bezpieczeństwa. I wiedziała... Skądś wiedziała, że on nie chce być sam. Tak. Nie chciał być sam, ale mimo to wyrzucił ją. Ponownie wbrew samemu sobie i własnym łaknieniom. Czasami nie umiał oderwać się od zimnej stali, którą odcinał się od innych.

Ja wymyślę ci słowa
Których sens pojmiesz tylko ty

Odeszła. Ale tylko na chwilę, tylko ciałem. Przed jego oczami zawisł obraz jej pokoju. Nabrał powietrza i znów czuł zapach wanilii. Wtedy to on spadał w dół, a ona sięgała po niego. I rozumiała... Tak doskonale znała ten ból, że aż go to drażniło. Sam nie wiedział czy chciał po prostu nic z siebie nie uwalniać czy przerażała go myśl, że ta mała istota tyle potrafiła znieść. 'Ja się ciebie nie boję' jej głos rozbrzmiał w jego głowie. W tym momencie była jego aniołem, który dzieli jego strach i wie co powiedzieć, żeby przestało boleć. W tym momencie była jego diabłem, który kusił go bliskością i spokojnym snem, chcąc zmylić czujność. Był przy niej zbyt skołowany. Jak dziecko po zejściu z karuzeli, gdy nie wie, w którą iść stronę. I lądował przez to u jej stóp, prosząc o śmierć lub o to, co niemożliwe.

Ja wymyślę ci słowa
Których sens pojmiesz tylko ty
Z nich ułożę baśń

A teraz jak przeklęte deja vu wróciło pukanie. Powietrze w jego płucach zastygło, krew zakrzepła, serce podeszło do gardła. Jeśli to była ona? Jeśli znów przyszła zażądać od niego szczerości i prawdy? Ponownie skruszyć jego powłokę? Najbardziej go w tej możliwości przerażało, że będzie lukrowała każdą wypowiedź, a on będzie musiał przez tę mdłą słodycz przebrnąć, bo po prostu chciał słyszeć jej głos. Już się dławił na myśl o lepkim sosie, w jakim przyjdzie mu zginąć. Ale większą torturą było dla niego nie otwieranie drzwi. Miał wrażenie, że jego dłoń zrosła się z klamką i nie może jej oderwać. Spanikowany szarpnął drzwiami. Najpierw jego ciało napięło się, jakby zaraz miał uciec biegiem, a potem rozluźniło z rezygnacją. Ciemne oczy uważnie na niego spojrzały. „To tylko ty Max” mruknął obojętnie i dość chłodno. Max. Tylko Max. Michael skrzywił się, uświadamiając sobie, że chciał by ktoś inny stał na tym progu. Gdyby znał źródło tego frustrującego pragnienia, szybko by je w sobie zdusił. Problem tkwił w tym, że tyle się w nim kotłowało i przelewało, że nie mógł znaleźć właściwego punktu, odnoszącego się do Liz. Usiłując odzyskać kontrolę nad stalowymi nerwami, spojrzał na przyjaciela. Max wyglądał inaczej niż zawsze. Smutny, przybity, niepewny, zdruzgotany. W zasadzie nie wyglądał inaczej niż zwykle. Oprócz jednego mankamentu. Michael nie musiał się długo zastanawiać, żeby odnaleźć powód markotności Maxa Evansa.

„Parker?” zapytał tradycyjnie znudzonym tonem. Chłopak przytaknął bez słowa. To było zawsze jego słabością. Michael na chwilę zamarł. Podświadomy impuls zadrgał w nim, jakby ostrzegając przed zakaźną chorobą. Usiadł naprzeciwko przyjaciela, uważnie się mu przyglądając. Dawno nie widział w nim takich pokładów bólu i rozgoryczenia. A wszystko przez tę małą istotkę, Liz Parker.

Z nich ułożę baśń
O tym królu co
Umarł z żalu bo
Nie mógł kochać cię

Dla Maxa była wszystkim. Jego niebem, jego piekłem, dniem i nocą. Stanowiła składnik powietrza, którym oddychał. A gdy tego składnika zabrakło, dusił się. Michael przełknął ślinę, zagłuszając psychotyczne krzyki w swojej głowie. Max mówił. Był pewien, że Max coś mówi, ale on nie słyszał ani słowa. Przebijały się jedynie co jakiś czas pojedyncze wyrażenia i słowa. „Byliśmy pokrewnymi duszami... jedyna... na pustyni... przeze mnie... bli tak bardzo... bez niej... kocham” Michael tępo wpatrywał się w niego, przytakując co jakiś czas. Pokrewna dusza – zawsze ich tak określali wszyscy, a nikomu nie przyszło do głowy, że ona jest wszystkim pokrewną duszą, wszyscy mogą w niej odnaleźć swoje odbicie, on je znalazł. Jedyna – Max nigdy nie myślał o innej, do czasu, gdy pojawiła się Tess, wtedy jakoś zapomniał o swojej jedynej Liz. Pustynia – wydawało mu się, że Max wypowiedział to słowo z pewnym obrzydzeniem. Przez niego – jakoś dziwnie nie potrafił temu zaprzeczyć. Boli – egoistą Michael zawsze określał tylko siebie, ale w tym momencie doszedł do wniosku, że Max jest od niego gorszy, uważając siebie za jedynego cierpiącego. Bez niej – kiedyś by to wyśmiał, ale sam już nie umiał myśleć o tym, co by zrobił bez niej, gdyby w te deszczowe wieczory nie przychodziła, gdyby nie przyszła wczoraj. Kocha...

„Pieprzenie” powiedział nagle Michael

Nie umiał po prostu powstrzymać tych słów. Max spojrzał na niego z taką urazą i gniewem, że przez chwilę Michael nawet nie wiedział jakie bluźnierstwo wypowiedział. Dopiero po chwili powróciły jego zimne i ostre myśli. Język od dawna się nie uwalniał. Do tego momentu. „Tak Maxwell” poparł swoje wcześniejsze stwierdzenie „Przyjrzyj się temu co zrobiłeś z życiem Liz. Gdzie ty tu widzisz miłość?”. Na chwilę Max zastygł w bezruchu, a potem wstał i skierował się do wyjścia. Tuż przed samymi drzwiami powiedział nieco przyciszonym głosem „Kocham ją Michael. Tylko ty nigdy nie potrafiłeś tego zrozumieć. Zbyt jej nienawidzisz, prawda?” wyszedł.

Zbyt jej nienawidzi?

Dokładnie analizował każdą głoskę w tej wypowiedzi. Kiedyś bez zastanowienia by się z tą opinią zgodził. Dziś sam juz nie był pewien tego, co czuje, czego nienawidzi, a czego potrzebuje.

Nie opuszczaj mnie

Potrzebował jej. Tego był pewien. Tego i czegoś jeszcze – że nic innego się za tym nie kryje. Dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Zupełnie jakby był podłączony do wykrywacza kłamstw. Zacisnął powieki. Nie mógł nawet myśleć o tym, że może chcieć od Parker czegoś więcej niż... „Właśnie Guerin” mruknął sam do siebie „Czego chcieć więcej niż jej samej?”

* * *

Miał nadzieję, że nikogo znajomego nie spotka w Crashdown. Ale to przecież było Crashdown. Już w progu powitał go koci wzrok Tess, oczywiście przylepionej do stolika, przy którym siedział Max. Coś przyciągnęło jego spojrzenie w drugi koniec sali. Nie zdążył drgnąć, gdy Maxwell tam poszedł. Zmrużył oczy i zacisnął pięści, czując jak wszystko w nim zamarza błyskawicznie, tworząc z gniewu sople o tak ostrych końcach, że byłyby w stanie przebić na wylot. Jej ciało było napięte i tak sztywne, że był pewien, iż jednym ruchem można ją było złamać w pół niczym listewką lub stłuc jak porcelanową filiżankę. Usta, które jeszcze zeszłego wieczoru tak miękko szeptały, teraz były zaciśnięte. A Max coś mówił. Michael wycofał się. Nie chciał być świadkiem tego, co i tak by go jeszcze bardziej pogrążyło. Odetchnął z lekką ulgą, gdy drzwi kafeterii się za nim zamknęły. I chciał biec jak najdalej, ale wykonał jedynie kilka niepewnych kroków.

Drabinka.

Spojrzał w górę. Może już weszła do swojego pokoju? A może ciągle stała na dole z Maxem? Nie miał czasu na próżne zastanawianie. Chwila wahania i jego psychotyczne lęki na spółkę z lodowatym mrokiem zasunął nad nim kotarę i zostanie pochowany żywcem. Wspiął się po szczebelkach i stanął na posadzce. Była w pokoju. Bez słowa zbliżył się do jej okna. Usiadł obok niego, opierając się plecami o murek i usilnie kierując wzrok w niebo. Mógł tak siedzieć w milczeniu, po prostu czując jej obecność. „Wszystko w porządku?” zapytał na głos. Uśmiechnął się lekko. Nie musiał się obracać, żeby wiedzieć jak podskoczyła ze strachu. W mgnieniu oka znalazła się przy oknie. „Michael?! Co ty tu...” urwała swój naturalny nieco zszokowany ton, widząc jak znów pochmurnieje otrzymując nie to, czego chce. „Nie. Nic nie jest w porządku” powiedziała zdławionym głosem. Tylko skinął głową. Było ich dwoje. Z tym, że dla niego sytuacja po prostu się pogarszała z każdym dniem, z każdym krokiem, z każdym oddechem.

„Widziałem jak rozmawiałaś z Maxem” powiedziała, starając się zabarwić głos na czysto obojętny. Przytaknęła tylko. Najwyraźniej nie chciała się spowiadać z tego, co genialny Evans jej powiedział. Michaelowi było to na rękę. Bał się słuchać tego, bo on sam nigdy nie był w stanie nikomu nic takiego powiedzieć. Nie potrafił snuć poezji i komplementów, ani wyznawać swoich uczuć. On je tylko ukrywał. On umiał jedynie uciekać. I od niej też chciał uciec. Ale za każdym razem i tak trafiał w jej pobliże. Bo tylko ona przynosiła ulgę, ukojenie i zrozumienie, tylko przy niej zasypiał bez lęków. Jeszcze jakieś trzy miesiące temu wykpiłby każdego, kto posądziłby go w ogóle o rozmowę z Liz Parker. Trzy miesiące temu był jeszcze poszarpanym kłębkiem nerwów, który snuł się w deszczu, szukając schronienia. I te trzy miesiące temu znalazł swój daszek.

„On za tobą tęskni” mruknął – 'Ja też bym tęsknił' pomyślał. Tylko pochyliła głowę.

„On chce po prostu być z tobą” – 'Ja też chcę, żebyś przy mnie była'

„On cię kocha” – 'Ja chyba też...'

Zacisnął zęby na języku, prawie go przegryzając. Skąd w nim to dziwnie nagłe myśli? Przecież nie potrafił kochać. Tak mu się zawsze wydawało. Powstrzymał prychnięcie. Nie mógł się tak mocno zanurzyć w duszy Liz Parker, żeby stwierdzić, że to miłość. Miłość... Nawet to słowo brzmiało mu abstrakcyjnie. Ale pomyślał o tym uczuciu, praktycznie przyznał to sam przed sobą.

Zamknął powieki. Czasami wielbił Boga za to, że nikt nie mógł słyszeć jego myśli. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, co by było gdyby Liz usłyszała jego rozpaczliwe wołanie wewnątrz duszy. Nie patrząc na nią, zadał ostateczne pchnięcie samemu sobie.

„Kochasz go?”

Wiedział, że się zastanawia, że w jej głowie się kołuje, że wolałby nie żyć niż odpowiadać. Wszystko dlatego, że ta odpowiedź zabijała ją samą. „Chyba tak...” wymamrotała. Miał ochotę w coś uderzyć. Z całej siły.

'A mnie?' jego myśli wydzierały się w głębi umysłu, łaknąc odpowiedzi i sprzeciwiając się racjonalizmowi.

„Nie” odpowiedział sam sobie ledwo hamując gniew. Wstał, nie patrząc na nią. Usłyszał swoje imię wypowiadane przez jej miękkie usta, ale nie odwrócił się. Wchodząc na drabinkę, rzucił jedynie zimne „Na razie Parker”. Tylko tyle. Umiał jej powiedzieć tylko to. Zakpił z samego siebie. W jego mniemaniu tylko ktoś taki jak Max był jej godzien. Tak jak kiedyś to już stwierdził – przy nim obijała i siniaczyła ciało, przy Maxie była królową.

Nie opuszczaj mnie
Ja wymyślę ci słowa
Których sens pojmiesz tylko ty
Z nich ułożę baśń
Jak się serca dwa pokochały
Na przekór ludziom złym
Z nich ułożę baśń
O tym królu co
Umarł z żalu bo
Nie mógł kochać cię
Nie opuszczaj mnie

Przy nim nigdy nie poczułaby się jak królowa. Przy nim były tylko ból i smutek i wieczne wyrzuty. Czuł, że jutro to okno też będzie zamknięte.

c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część