No dobra, wiem, że nie updatowałam od wieków
Cóż, na swoją obroną mam mnóstwo rzeczy, ale pewnie nie chcecie ich słuchać ;-) Zanim polecą w moją stronę zgniłe pomidory za tak ogromną zwłokę – tym razem część baaardzo długa (jak na mnie oczywiście) Tak więc miłej lektury życzę. A, jeszcze jedno – dzisiejszą część dedykuję age i onice – moim wiernym i wytrwałym komentatorkom :) Dla Was to aż się chce pisać, dziewczyny. :-)
Odmeldowuję się i zapraszam do lektury. Yeti.
***
XVI
Kilka minut wcześniej
Jak zwykle olałem zajęcia plastyczne. Też mi umiejętność warta nauczania! Już ja nie mam co robić z wolnym czasem – po prostu marzę o szkicowaniu niekończących się mis z owocami. Aż się krzywię na samą myśl. Wolałem zabawić się w ochroniarza. Bo że Max potrzebował ochroniarza – co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. No, może nie ochroniarza... raczej niańki, żeby sam sobie, a przy okazji mi i Isabel, nie zrobił krzywdy. Dlatego też tkwiłem w korytarzu szkolnym, naprzeciwko klasy, w której Max miał lekcję, gdzie, z tego co wiem, jego partnerką była niejaka Liz Parker, wygodnie oparty o ścianę, czekając na przerwę. Czułem kłopoty i wiedziałem, że moja interwencja może okazać się konieczna.
Oczywiście okazało się, że nos mnie nie zawiódł. Tuż po dzwonku drzwi od klasy biologicznej otworzyły się i paru uczniów głodnych przerwy wysypało się z nich z pośpiechem. Po tym początkowym exodusie przez chwilę miałem bardzo dobry widok na środek sali i to co zobaczyłem wcale mnie nie uspokoiło. Max odwracał się właśnie do panny prymuski, najwyraźniej chcąc z nią porozmawiać. A może to nie on chciał rozmawiać? Z tego co widziałem, Liz chwyciła jego ramię i zmusiła niemalże, by stawił jej czoła. Ale zanim zdecydowałem się wkroczyć i przerwać tę niezdrową scenę Max zdołał się pozbierać i uwolnić od swej prześladowczyni. Z klasy wyleciał jak z procy, na twarzy miał mieszaninę uczuć – ulga, rozpacz, desperacja, rezygnacja... przez krótki moment były tam wszystkie. Lecz Max był specjalistą od kontroli – po sekundzie czy dwóch jego mimika nie wyrażała już niczego konkretnego, a wszystkie emocje, jestem tego pewien, zostały głęboko pogrzebane. Przynajmniej do wieczora, kiedy to mój najlepszy przyjaciel wyciągnie je z zakamarków swego umysłu i podda głębokiej analizie. Taki był Max. Póki co jednak, jego rozkojarzenie i chęć błyskawicznej ucieczki sprzed oczu Liz Parker sprawiły, iż nawet mnie nie zauważył, niemal biegnąc w stronę sali gimnastycznej. Myślę, że tym razem mu wybaczę... zwłaszcza, że zrozumiałem, iż problem tkwi nie tylko w nim...
Do tej pory byłem przekonany, że wystarczy przemówić mu do rozumu, a niebezpieczeństwo zostanie zduszone w zarodku. Muszę przyznać, że niewiele myślałem o obiekcie jego uczuć. Liz Parker nie obchodziła mnie w najmniejszym stopniu. I to był błąd. Bo nagle zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli panna Parker będzie wystarczająco zdeterminowana, to może wybić mu z głowy ciężko wtłoczoną wiedzę, że ABSOLUTNIE nie może się z nią wiązać. Dziewczyny już mają swoje sposoby. Jak mogłem o tym zapomnieć? Przecież od lat widzę jak Isabel owija sobie wokół małego palca każdego faceta, jeśli tylko zada sobie trochę trudu.
Dlatego też zignorowałem Maxa i zasadziłem się na grubszą zwierzynę.
Trochę czasu minęło nim Liz Parker wyściubiła nos z sali biologicznej. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie wypłakuje sobie oczu gdzieś pomiędzy słoikami z żabami w formalinie czy innymi paskudztwami. Nikt nie lubi odrzucenia – kto jak kto, ale ja wiedziałem to doskonale. No trudno, lepiej niech będzie rozczarowana, niż wtajemniczona. Nie byłoby to takie złe... Jeśli Max zranił ją wystarczająco mocno, to nie musiałbym się martwić małą kelnereczką z zapyziałej mieściny i zadurzeniem mojego kumpla.
Za dużo chciałem.
Tuż przed dzwonkiem na lekcję Liz Parker wyszła z klasy – pewnym krokiem i z uśmiechem na ustach. Emanowała pewnością siebie.
Niedobrze.
Uśmiech zniknął z jej twarzy natychmiast gdy się zorientowała, że wpatruję się w nią jak drapieżnik w swoją ofiarę.
Dobra dziewczynka.
I inteligentna. Potrafi rozpoznać niebezpieczeństwo.
Ale to i tak jej nie pomoże.
Szybko spuściła wzrok, udając, że mnie nie zauważyła, poprawiła plecak i usiłowała przejść koło mnie. Widocznie łudziła się, że jej nie zaczepię.
Nie spieszyłem się. Zsondowałem ją wzrokiem, jak próbowała mnie minąć. Kurczę! Muszę przyznać, że się nieźle dziś wypindrzyła. Zaryzykuję twierdzenie, że to jej pełny rynsztunek bojowy. Bordowa spódniczka pokazująca kolana, dodatkowo z wycięciem, dzięki któremu mogłem rzucić okiem na jej udo (niezłe, niezłe...), czarna bluzka z jakiegoś lejącego lecz całkiem przylegającego materiału, ze sporym dekoltem... – ogólnie wyglądała... smakowicie i po raz pierwszy w życiu byłem w stanie choć trochę zrozumieć Maxa. Nie była to taka cicha myszka za jaką ją brałem. Chyba należałoby dać Maxowi medal za to, że zdołał się przed chwilą wyrwać z jej szponów... Lecz na jak długo starczy mu samokontroli? Nie byłem pewien i nie podobało mi się to – nic a nic.
Co tylko umacniało mnie w moim zamiarze.
To JĄ trzeba zniechęcić.
Gdy już, już prawie udało jej się mnie minąć, zabrzmiał dzwonek i wiedziałem, że za kilka sekund korytarze opustoszeją całkowicie. Na ten moment czekałem.
I ten moment wybrałem na atak.
W trzech krokach znalazłem się przy niej i złapałem ją za ramię.
— Musimy pogadać. – rzuciłem ostro, lecz dość cicho, zaciśnięciem ręki na jej ramieniu uniemożliwiając jej dalszą ucieczkę.
Wzdrygnęła się na dźwięk mego głosu, instynktownie próbując się wyrwać. Nic z tego – nie pozwoliłem jej na to.
— Mam lekcję. – powiedziała, zaskakująco spokojnie i chłodno, lecz język jej ciała zadawał kłam tonowi głosu. Jej mięśnie były napięte jak postronki, czułem to wyraźnie pod palcami. Nie była tak spokojna za jaką chciała uchodzić. – Puść – dodała po chwili, stając w końcu w miejscu. Nie odwróciła się jednak. Nie przeszkadzało mi to. I tak powiem, co mam do powiedzenia.
— O nie, droga Liz Parker. Mamy ze sobą do pogadania i żadne szkolne bzdety nam w tym nie przeszkodzą. – powiedziałem zimno. Ostatni zapóźnieni uczniowie zniknęli w salach i na korytarzu zapanowała cisza. Tylko nasze przyspieszone oddechy psuły iluzję spokoju. Oboje szykowaliśmy się do konfrontacji.
— Szkolne bzdety? – zaśmiała się ponuro, w końcu stawiając mi czoła – literalnie i w przenośni. Jej oczy zbadały moją twarz bez emocji, aż poczułem się jak robal pod mikroskopem. – Dobrze, że szkolny pedagog cię nie słyszy – mógłby jeszcze podarować sobie to ciągnięcie cię za uszy z klasy do klasy. – Krzywy uśmiech zagościł na jej ustach. I, choć nie miałem ochoty tego przyznać, cios doszedł celu. To prawda, że, z jednej strony nie lubiłem szkoły i olewałem ją programowo, a z drugiej moje warunki środowiskowe naprawdę były dobrą wymówką i wiele usprawiedliwiały... ale prawda, a przynajmniej jej część, była taka, że nauka mi nie szła. Lubiłem rysować, ale techniki i tematy prezentowane na plastyce zupełnie mi nie leżały. Bardzo chętnie uczyłbym się swojej historii, ale ta ludzka jawiła mi się jako jeden wielki zakalec złożony z warstw wojenno-spiskowo-kryzysowych i nauka tego bajzlu wydawała mi się czystą stratą czasu. Angielski, matematyka, biologia – bzdety, bujdy na resorach i generalnie nudy na pudy. Jeden przedmiot za drugim, a każdy nieprzydatny – jak dziura w moście... przynajmniej w MOIM moście. Sądzę, że ten mój zupełny brak zainteresowania szkołą powodował, iż tak ciężko mi szła nauka. To będzie prawdziwy cud, jeśli uda mi się ukończyć szkołę średnią – dobrze to wiedziałem. Wiedzieli to również Max i Isabel, każde na swój sposób namawiając mnie do zwiększonego wysiłku... Ale że rzucała mi to w twarz ona – to już było prawie nie do zniesienia... Zresztą... nie zaczepiałem jej przecież po to, by z nią pogwarzyć o moim braku zdolności do nauki. Ścisnąłem mocniej jej ramię, z frustracji... i by przypomnieć jej kto tu rządzi.
— Nieważne. – rzuciłem. – Nie próbuj zmieniać tematu, bo tu nie o mnie chodzi.
— A skąd mam wiedzieć, o co chodzi? – próbowała zrobić minę małej dziewczynki, nie mającej pojęcia, czego chce od niej duży, zły wilk. Niewinne, szeroko otwarte oczęta, lekki uśmiech pałętający się po wargach – mogłyby zadziałać na Maxa, ale ja byłem odporny na te sztuczki. – Chwytasz mnie, dodam, że dość boleśnie, na środku korytarza, mimo że się ledwie znamy i chyba w życiu ze sobą nie rozmawialiśmy. Co mam myśleć, hmm? Równie dobrze może ci chodzić o korepetycje, jak i o gwałt, obrabowanie mnie z pieniędzy na lunch, czy tysiąc innych rzeczy. Nie czytam w myślach, Michael, więc nie mam zielonego pojęcia, co ci strzeliło do głowy. Tak czy siak, z pewnością nie jest to nic na tyle ważnego, bym nie poszła przez to na lekcję. – zmarszczyła na chwilę brwi, zastanawiając się nad czymś głęboko i nie zwracając uwagi na moją ogłupiałą minę. Niezłe opcje mi walnęła do wyboru, nie ma co! A oboje dobrze wiedzieliśmy, dlaczego chciałem z nią pogadać... No bo przecież tak naprawdę łączył nas tylko jeden temat – Max. Nie mogła tego nie wiedzieć! – Tobie też by zresztą nie zaszkodziła obecność na zajęciach... Zdaje się, że mamy razem angielski... Więc bądź tak miły i puść mnie – znów się szarpnęła, dla wzmocnienia swych słów, ale trzymałem mocno. – Możemy pogadać o czym tylko zechcesz po lekcji, ok?
— Nie, nie ok! – Boże, miałem już dość tej gadki! A nawet nie tknęliśmy tematu! Zacząłem ją ciągnąć w wypatrzonym kierunku – kilka metrów od nas był krótki korytarz, który prowadził do toalety dla nauczycieli i windy towarowej. Wystarczająco odosobnione miejsce na prywatną rozmowę. – Zajmę tylko parę twych cennych minut, do jasnej cholery, a i tak niewiele stracisz, bo Keyes się pochorowała i jest zastępstwo. A bibliotekarka nigdy nie sprawdza obecności i oboje to wiemy. – stawiała mi dość mocny opór, ale byłem dla niej zbyt silny, a i to, że jej buty na obcasach nie pozwalały się zaprzeć o podłogę, nie ułatwiało jej sprawy. Powoli, ale pewnie zbliżałem się do celu... przynajmniej w sensie geograficznym, bo rozmowa ciągle się nie skleiła.
— Będę krzyczeć – uprzedziła desperacko, uderzając mnie wolną ręką w ramię, którym ją trzymałem. Nie przejąłem się zbytnio ani jej groźbami (w końcu jej też dostałoby się za przebywanie na korytarzu w trakcie lekcji), ani mizernymi razami (biła się jak dziewczyna). Ale nawet świętemu kończy się kiedyś cierpliwość. A – Bóg mi świadkiem – nigdy do aureoli nie pretendowałem.
— Uspokój się, dobra?! – huknąłem wkurzony, ale na tyle cicho, by nikt z którejś z licznych sal lekcyjnych mnie nie usłyszał. Jeszcze tego mi tylko brakowało, by ktoś nam przerwał! W końcu udało mi się zaciągnąć ją do wąskiego korytarzyka i puściłem ją wolno, zadowalając się zablokowaniem jej drogi odwrotu. Stała tam, niczym wcielona furia, pocierając z pewnością posiniaczoną rękę (a ja wcale nie zamierzałem ją za to przepraszać!). Iskry gniewu sypały jej się z oczu i nie mam wątpliwości, że udusiłaby mnie z przyjemnością, gdyby tylko miała okazję. – Przecież dobrze wiesz, że ci nic nie zrobię. – dodałem z rozpędu, choć równie dobrze mogłem sobie darować. Nakręciła się na tyle, że nie obchodziły jej moje słowa.
— Nie wiem z jakiej choinki się urwałeś, neandertalczyku, ale w tym kraju to co właśnie zrobiłeś, to czynna napaść i molestowanie – syknęła przez zęby. Gdyby wzrok mógł zabijać, już byłbym kupką popiołu u jej stóp. – Jeśli nie nauczysz się traktować ludzi jak należy, to wylądujesz w pierdlu, jak tylko do niego dorośniesz. – Auć, to było mocne! – A teraz mnie wypuść, chyba że chcesz mieć bliskie spotkanie trzeciego stopnia z szeryfem Valentim.
— Słuchaj... – niech to, przestraszyła mnie nie na żarty. Czego jak czego, ale bliższej znajomości z szeryfem nie potrzebowałem. – głupio wyszło, ale nie miałem niczego złego na myśli. Po prostu stawiałaś się, zamiast pogadać ze mną po ludzku. Potraktowałem cię trochę za szorstko...
— Trochę za szorstko? – burknęła wściekle, podciągając rękaw bluzki. Na jej ramieniu już zaczął się na sinoczarno odznaczać ślad mych palców. Delikatnie dotknęła go i skrzywiła się z bólu. – Gnojek – mruknęła pod nosem, ale patrząc mi wyzywająco w oczy. Chciała, bym to usłyszał i swoją reakcją potwierdził swe urwanie się z epoki kamienia łupanego – widać to było po jej całej, spiętej sylwetce.
— No dobra, byłem brutalny. Przyznałem się, w porządku? – przewróciłem oczami, by wiedziała, że ustępuję przed jej babskim kaprysem. Nie miałaby żadnych siniaków, do cholery, gdyby się nie stawiała jak głupia krowa, ale z delikatności jej tego nie powiedziałem. – Możemy w końcu pogadać? – dodałem po chwili niecierpliwie. Jak tak dalej pójdzie, to nam ta wolna lekcja nie starczy. A rozmowa miała być krótka... Ech, te baby – z nimi tak zawsze...
— Nie ma mowy! – sapnęła, oburzona. – Jeśli nikt cię nie nauczył manier, to, do jasnej ciasnej, ja to zrobię. – skrzyżowała ręce pod biustem i popatrzyła na mnie buntowniczo, spode łba. – Najpierw przeproś.
CO?
— CO? Zwariowałaś? Nic ci nie zrobiłem. Gdybyś się ni zaparła, jak jakiś muł...
Cmoknęła z dezaprobatą i pomachała mi palcem przed nosem jak przedszkolanka niesfornemu dziecku. Jezu, w co ja się wkopałem???
— To nie mi zależy na rozmowie – przypomniała mi łagodnie – złowieszczo łagodnie. I stała dalej, czekając na mój ruch.
Tutaj niestety miała rację. I nagle mnie olśniło. Jak tak dalej pójdzie, to będzie podrywać Maxa choćby po to, by mi zrobić na złość!
Niedobrze.
— No dobra. – burknąłem. Przepraszam cię bardzo za to, jak brutalnie cię potraktowałem. Nie powinienem był tego robić. – czułem się jak cholerny dzieciak posyłany do cholernego kąta. To chyba wystarczało, co? W życiu nikogo za nic nie przepraszałem i nie bardzo wiedziałem, jak to się robi zgodnie z kanonami sztuki. Sekunda ciszy. Dwie. Boże, niech ona się w końcu odezwie!
— Przyjmuję przeprosiny – powiedziała wielkopańskim głosem, jakby czyniła mi łaskę. Jędza.
— Super. – odetchnąłem z ulgą. – No to, skoro mamy to z głowy, to koniecznie musimy pogadać o tym, co...
— Teraz ładnie mnie poproś o chwilę rozmowy – wtrąciła spokojnie. Musiałem mieć naprawdę głupią minę, bo po chwili nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. – Boże drogi! Żebyś widział wyraz swojej twarzy. – chichotała, trzymając się za brzuch. – Niepowtarzalny widok...
Miałem dość. Ta dziewczyna pogrywała sobie ze mną jak z pierwszym lepszym. Zaraz jej pokażę, z kim ma do czynienia. Nikt nie będzie stroił wariata z Michaela Guerina.
Już, już miałem wybuchnąć, gdy, jakimś cudem, zdołała się opanować i jej śmiech stracił na intensywności. Oparła się o ścianę korytarza, otarła z oczu łzy wesołości i westchnęła głęboko, powoli się uspokajając. W końcu!
— Rany! Nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak uśmiałam. Nie martw się – zastrzegła od razu, widząc moją marsową minę – znam granice i wiem, że ten tekst to było drobne przegięcie. Na ten raz zadowolę się przeprosinami za jaskiniowate tendencje. Ale następnym razem... Nie zaszkodziłoby, gdybyś był milszy, wiesz? Więcej much łapie się na miód, niż na ocet, jak mówi moja babcia. – uśmiechnęła się słodko i... szczerze? Kurczę, jeśli nie będę się pilnował, to rozejdziemy się jak najlepsi kumple, a to byłoby co najmniej... dziwaczne. – No więc, o czym chciałeś porozmawiać? – spojrzała na mnie, tym razem stuprocentowo poważnie. Widocznie podejrzewała, że nie zaciągnąłem jej tu dla miłej pogawędki. Z drugiej strony – moje zachowanie sprzed paru minut było tak napastliwe, że chyba nawet najbardziej blondynkowata z blondynek świata dopatrzyłaby się w nim wrogości. No cóż, niezbyt subtelny ze mnie facet...
— O Maxie – zacząłem prosto z mostu, żeby przypadkiem znów nie wpadła na pomysł przerwania mi. – I o sobocie. – dodałem, tak jakby nie było to oczywiste.
— A więc wiesz. – stwierdziła fakt. Spuściła wzrok, ale był to jedyny znak jej zmieszania. Chyba nie była zbytnio zaskoczona moją wiedzą o ich spotkaniu.
— Tak. – kiwnąłem głową. – Słuchaj, Liz... – z wahaniem przeszedłem do sedna. Ta dziewczyna miała coś w sobie. Zaczynała mi się podobać, w zupełnie platonicznym sensie!, i nie chciałem jej ranić. Niestety nie bardzo widziałem inne wyjście. – Z tego nic nie będzie. Zostaw go w spokoju.
Poderwała głowę i spojrzała na mnie – iskra buntu pełgała głęboko w jej oczach.
— Niby dlaczego? Sobota zdała się być... przyjemnym doświadczeniem dla nas obojga. Jeśli oboje zechcemy to... zgłębić, to co tobie do tego?
Hm, powrót do przeciwnych stron barykady. I dobrze. Taki stan rzeczy był znajomy i ze wszech miar pożądany. Zignorowałem drobne ukłucie straty. Miło było widzieć uśmiech na jej twarzy, nawet jeśli się ze mnie naigrywała... Do rzeczy, Guerin!
— Po prostu nie możecie być razem. On... – Boże drogi, dlaczego nie pomyślałem o tym, co jej powiedzieć? Czyżbym naprawdę wierzył, że ją zastraszę i będzie po bólu? Idiota... – To zauroczenie, czy jak to tam nazywasz, przyniesie ci tylko ból.
— Jeśli nie udowodnisz mi, że jesteś jasnowidzem, to musisz wymyślić coś lepszego. – pokręciła głową z politowaniem.
Miała rację. Niby czemu miałaby mi uwierzyć na słowo? Gorączkowo szukałem jakiegoś powodu, w miarę odległego od prawdy, oczywiście. Ha! Może to?
— Max jest zajęty. – niezły jestem! – I szczęśliwy w swoim związku. – dodałem w razie czego. Chyba taka grzeczna dziewczynka jak Liz Parker nie będzie wtryniać się w życie szczęśliwej pary, prawda?
— Zajęty? – jej brwi podsunęły się niemalże do linii włosów. Była najwyraźniej zaskoczona. – Z kimś chodzi? Z kim? Nigdy nie widziałam go z dziewczyną. I nigdy nie powiedział tego żadnej z tych, które usiłowały go sobą zainteresować. Dlaczego? – przekrzywiła głowę, a ja poczułem się jak podejrzany o zbrodnię na przesłuchaniu. Niezły byłby z niej prokurator. Kropla potu spłynęła mi po plecach, parę innych zaperliło się na czole. Szlag! Niby to ja blokowałem jej wyjście, ale czułem się jak zapędzony w ślepą uliczkę. Trybiki w mojej głowie obracały się w szaleńczym tempie, usiłując wypracować jakąkolwiek prawdopodobną historyjkę. Zaraz zacznie mi się dymić z uszu, bo lada moment dojdzie do zwarcia w mojej nieszczęsnej łepetynie... Lecz, kiedy cisza zaczęła się robić podejrzanie długa, a moja sytuacja podbramkowa...
Wpadłem na genialny pomysł.
— Bo to... eee... bo nie... nie jesteśmy... gggotowi, by się ujawnić. – Cholera! Po prostu musiałem się zająknąć, prawda? Grrr... Mam nadzieję, że zrzuci to na zakłopotanie. W końcu nie co dzień chłopak przyznaje się prawie obcej dziewczynie, że jest...
— Czy ty mi właśnie mówisz, że jesteście gejami? – wyszeptała niedowierzająco, jej oczy wielkie jak spodki. Sam ledwie mogłem w to uwierzyć, więc nie dziwiłem się jej reakcji. Boże... Max mnie zabije...
Kiwnąłem głową w odpowiedzi. Nie ufałem swemu głosowi. Bałem się, że się załamie, jak u nieopierzonego dwunastolatka.
— Boże drogi! – zasłoniła desperacko dłonią usta, chyba żeby nie krzyknąć, pisnąć, czy powiedzieć czegoś niepoprawnego politycznie... Przynajmniej tak mi się wydawało. Patrzyła na mnie tymi ogromnymi oczami. Po chwili zaczęła desperacko mrugać, by zdławić pojawiające się tam łzy. Biedna dziewczyna... Chyba naprawdę jej zależy na moim najlepszym przyjacielu...
Ale, gdy po krótkiej chwili zdołała opanować emocje, zdołała uderzyć w jedyny słaby punkt mojej historyjki, i poczułem niechętny podziw.
— Ale sobota... – zmarszczyła brwi, zbierając myśli. – w sobotę Max nie zachowywał się jak... gej... Powiedziałabym nawet, że był bardzo... namiętny... ze mną. – już nie przykrywała ręką ust i wyraźnie widziałem, jak przygryzła w zmieszaniu dolną wargę. Chyba równie niezręcznie było jej prowadzić tak intymną rozmowę ze mną, jak mi z nią. Tylko, że ja łgałem jak z nut, a ona była szczera... i kompletnie nie wiedziała, co o tym myśleć. Drań ze mnie. Ale gdy się powiedziało A...
— Wyobraź sobie, jak mnie to zabolało... – przybrałem cierpiętniczą minę, wdzięczny opatrzności, że głos mi się nie załamał. – Ale mu wybaczyłem... to chwilowe zbłądzenie i już się nie powtórzy. Staramy się teraz... naprawić to, co sobota nadwerężyła, ale jeśli będziesz mu przypominać o tym... proszę, błagam... zapomnij o sobocie.
Uczucie, którego nie mogłem zidentyfikować, przemknęło przez jej twarz. Chyba zdołała się już pozbierać, bo wyglądała na spokojną.
— I... – zaczęła z wahaniem. – jesteście ze sobą szczęśliwi? – szukała wzrokiem potwierdzenia w mojej twarzy. Znowu kiwnąłem głową, mając nadzieję, że wygląda to przekonująco.
— Ja... ja go kocham, Liz – dodałem dla wzmocnienia efektu, choć słowa te ledwo przecisnęły się przez moje ściśnięte gardło. Max był dla mnie jak brat i kochałem go, jasne, ale to co chciałem dać jej do zrozumienia to było zupełnie coś innego. Chyba będę musiał umyć usta mydłem, jak robiły dzieciaki gdzieś w latach pięćdziesiątych, gdy przyłapano je na kłamstwie. A ja łgałem tak mocno, że, gdybym był Pinokiem, to nos miałbym już z pewnością na co najmniej metr.
Byle tylko zadziałało.
Błagam.
— O, Michael. – położyła mi rękę na ramieniu i ścisnęła delikatnie. – Tak cię przepraszam, za to, co zrobiłam w sobotę... Gdybym wiedziała, to nigdy bym...
— Więc nie będziesz go już nachodzić? – spytałem z nadzieją. Czyżby sukces?
— Nie będę rozbijać szczęśliwego związku. – powiedziała cicho, patrząc mi w oczy.
Grzeczna dziewczynka.
Naiwna, ale grzeczna.
— Dziękuję. – powiedziałem głosem przepełnionym wdzięcznością. W końcu obiecała nie nastawać więcej na mój związek z Maxem. Wdzięczność była jak najbardziej na miejscu.
— Bądź dla niego dobry. – wyszeptała i pociągnęła nosem. Chyba nie wszystkie łzy zostały stłamszone.
— Będę. – Rany, ta rozmowa robiła się śmieszna. Czas ją skończyć. Odsunąłem się, odblokowując jej wyjście z korytarza. Przeszła powoli obok mnie, z głową smętnie zwieszoną. Współczucie zdławiłem bez litości. Tak będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych...
— A, jeszcze jedno, Liz. – rzuciłem za nią. Zesztywniały jej plecy – zatrzymała się i odwróciła do mnie twarzą. – Czy ta rozmowa mogłaby... pozostać między nami? – nie potrzebowałem plotek dotyczących mojej orientacji seksualnej rozprzestrzeniających się lotem błyskawicy po szkole.
— Jasne. – zgodziła się łatwo. – Powinniście sami się ujawnić... jak będziecie gotowi, oczywiście. – uśmiechnęła się do mnie niepewnie.
— Trzymaj się, Michael. – dodała po chwili i, czując koniec naszej konfrontacji, znów zaczęła odchodzić.
— Cześć. – mruknąłem do jej pleców, a gdy w końcu zniknęła z mojego pola widzenia, oparłem się o ścianę i pozwoliłem sobie na głęboki oddech.
Misja zakończona sukcesem.
Co za ulga.
***
No to tyle na razie. Mam nadzieję, że czytało się miło :) Jeśli ktoś chce skomentować, to zapraszam. A, i trochę wiary w Liz
nie wszystko stracone. :) Do następnego razu
Yeti