Burn For Me (20)
CZĘŚĆ 20
Wpatrują się w siebie zdawałoby się w nieskończoność. Czas zamiera w tych pierwszych chwilach i przez wieczność są jedynymi ludźmi na świecie. Ponieważ tak naprawdę, dla niego, nigdy nie było nikogo innego.
To jest Liz i ona żyje i on zdaje sobie sprawę, że w jej ciemnych oczach lśnią łzy. W tym momencie wie, że ona ciągle należy do niego i że te ostatnie pięć lat warte były każdej sekundy tortur, byle tylko zobaczyć, jak ona znów tak na niego patrzy.
Siedzi nieruchomo naprzeciw niej. To nie tu chce być, ale nie czuje się na siłach ruszyć. Przybył po nią, ale teraz od niej zależy pokonanie tego ostatniego dystansu. On zużył ostatnie resztki sił by tu dotrzeć. Uciekł z piekła ponieważ, gdzieś w środku, wiedział, że nadszedł czas.
Ale w końcu zaczyna się zastanawiać dlaczego to zajęło pięć lat. Jak mogła być od niego odcięta przez tyle czasu? Gdyby wiedział, że ona żyje, poruszyłby niebo i ziemię by dotrzeć do niej dużo wcześniej.
"Myślałem, że nie żyjesz," mówi. Chce, żeby to wiedziała, żeby nie myślała, że celowo trzymał się od niej z daleka. Nie od niej. Nigdy od niej.
"Wiem." Uśmiecha się smutno. "Przepraszam."
"Nie rozumiem," mówi zwyczajnie. "Gdzie byłaś?" Spogląda na jej ciągle zaciśnięte dłonie. "Liz, dlaczego cię nie czuję?"
Bo tak jest. Ona siedzi dokładnie przed nim, wyczuwa jej obecność na obrzeżach świadomości, ale nie są połączeni.
"Bo ja nie jestem Liz," odpowiada. Jej głos drży nieznacznie. "Max, ja cię nie pamiętam."
"Co?" Marszczy brwi. "Co masz na myśli?"
Wie, że ona kłamie. Dlaczego go okłamuje? Bo ona musi pamiętać. Gdyby nie pamiętała, to nie patrzyłaby na niego tak, jak to w tej chwili robi. Ona wie jak to jest między nimi. Widzi to na własne oczy. Czuje to w swoim sercu, nawet jeśli nie jest w stanie wyczuć tego w jej sercu.
Powinien być w stanie czuć to w jej sercu. Co tu jest nie tak?
"Pięć lat temu..." Urywa i podnosi rękę, by odgarnąć za ucho pasmo długich ciemnych włosów. Patrzy na nią łapczywie, jego ręce wyrywają się by sięgnąć i chwycić ją. Czuje jak coś się pomiędzy nimi budzi. To stopniowo narastające napięcie, takie, którego nie da się długo ignorować. Ledwo może się skoncentrować na tym, co ona mówi, ale zmusza się do skupienia uwagi.
"Pięć lat temu skoczyliśmy z mostu," ciągnie Liz. "Ty zostałeś schwytany..." przełyka z trudem. "Ja się zagubiłam." Uśmiecha się przez łzy. "Nic nie pamiętam."
Nagle uderza go, iż jej chodzi o to, że dosłownie go nie pamięta. Widzi, że pod płomieniem w jej oczach jest coś mrocznego. Jest tam pustka, która jest brakiem pamięci. Ona naprawdę nie wie kim on jest.
A jednak i tak go odnalazła. Ostatecznie nie tylko ona była zagubiona. Ona go nie pamięta, ale odnalazła go mimo wszystko.
Może być tylko jedno wyjaśnienie. Czuje przypływ ulgi. Więź nie jest przerwana. Ciągle istnieje, ale jest zablokowana przez jej uszkodzony umysł. Wie jednak, że to nie jest nieodwracalne. Może ją uleczyć.
Ona nie wezwała go z powrotem tylko po to by jego ocalić. To jest również dla niej. Jest mu pisane, by przywrócił prawdziwą ją. On jest jedynym, który może to zrobić, bo tylko on wie kim ona naprawdę jest. Tak jak ona jest jedyną, która kiedykolwiek naprawdę znała jego.
"Liz," opada przed nią na kolana. Ona patrzy na niego spokojnie, bez strachu. Wyciąga ręce i delikatnie otacza dłońmi jej twarz. Ciągle nie przerwali kontaktu wzrokowego. Od momentu, kiedy ona otworzyła oczy, nie oderwali od siebie wzroku.
"Max," szepcze. Opuszcza głowę i całuje go. Oboje wzdychają, kiedy, tak zwyczajnie, otwiera się między nimi połączenie. Ona od razu w pełni się przed nim otwiera, ufając mu, że sprowadzi ją z powrotem tak pełnie, jak ona zrobiła to dla niego.
Zmusza się do odepchnięcia natłoku obrazów, które go witają, choć niektóre przedzierają się do jego świadomości. Opiera się analizowaniu ich znaczenia.
Nie pozwala sobie skoncentrować na słodyczy jej ust. Nie będzie zastanawiał się nad tym, jak mocno wali w piersi jego serce, błagając go by się w niej zatracił. Bo to połączenie musi znaczyć coś więcej niż tylko to, jak bardzo on pożąda jej fizycznie.
Zamiast tego, po raz pierwszy od pięciu i pół roku łączy się z żywą tkanką, instynktownie wiedząc jak ona jest zraniona i co musi zrobić, żeby ją uleczyć. Nie czuje się jakby minęło pięć lat odkąd po raz ostatni mógł naprawdę swobodnie używać swoich mocy. Znalezienie zaciemnionego zakątka jej mózgu i kiedy już go odnajduje, przywrócenie go do światła to najnaturalniejsza rzecz na świecie.
To jego dar, a ona jest jego życiem. Nie zawiedzie jej.
I kiedy nowy zestaw obrazów zaczyna przedzierać się do jego świadomości – sceny, które rozpoznaje sprzed Pierce'a i sprzed mostu, sceny, które jak wyczuwa, ona teraz też pamięta – wie, że mu się udało.
Dopiero wtedy pozwala sobie na odprężenie. Ale nie przestaje jej całować. W tym uleczaniu chodzi o więcej niż tylko fizyczne rany. Nie leczy tylko jej, ale siebie również. Z każdym muśnięciem jej warg czuje, jak jego dusza uwalnia ból i cierpienie ostatnich pięciu lat. Ponieważ kiedy jest z Liz, nie ma Białego Pokoju. Nie ma Pierce'a. Nie ma pięciu lat bez niej.
Jest tylko spokój.
Do czasu, kiedy uświadamia sobie, że nie są sami.
Nie jest pewien, kiedy dokładnie staje się świadomy faktu, że nie są dłużej sami w połączeniu. Może wtedy, kiedy zaczyna naprawdę widzieć wspomnienia, które nie należą do Liz, ale do osoby, którą ona była przez ostatnie pięć lat. Może wtedy, kiedy ona zaczyna się odsuwać, szepcząc, że musi wyjaśnić; że są rzeczy, o których muszą porozmawiać teraz, zanim on zobaczy i nie zrozumie. Może wtedy, kiedy jego serce zrozumiało, że ona naprawdę była zagubiona odkąd skoczyli z tego mostu, ale nie była sama.
Ostatecznie, nie jest ważne, kiedy uświadomił sobie tą prawdę. To zmienia wszystko, a jednak, nie na gorsze. Nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby powitać kogoś w tym, co dzieli z Liz, ale niemal natychmiast, akceptuje to.
Oczywiście, jest przez moment zszokowany; jest lekkie uczucie żalu, że już nigdy to nie będzie tylko ich dwoje. Ale wtedy jego serce się rozjaśnia i ta jedna obawa, którą chował w sercu, że rozczaruje ją z powodu tego jednego daru, którego wie, że nigdy nie będzie mógł jej podarować, rozmywa się i wie, co to znaczy, po raz pierwszy w życiu, znaleźć prawdziwy cel.
Ona nie była sama i czasami była szczęśliwa, ale to nie znaczy, że kiedykolwiek przestała należeć do niego. Ponieważ on był z nią przez ostatnie pięć lat. W jej sercu, kiedy była z nim, ale również fizycznie. Bo w tych obrazach był on.
Zawsze nienawidził słowa przeznaczenie, ale wie, że nigdy nie zdoła uciec przed swoim. Los nie zawsze był dla niego łaskawy, ale przywiódł go z powrotem w ramiona Liz. Nie pozwoli, by zazdrość czy gniew w tym przeszkodziły. Przeszli przez zbyt wiele, by pozwolić takim małostkowym emocjom stanąć na drodze. Jeżeli chce być kiedykolwiek szczęśliwy, musi uwierzyć, że wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę.
Dalej będą testowaniu, ale miłość, którą zawsze do niej czuł, przewiedzie ich na drugą stronę.
"Mogę wyjaśnić," mówi cicho Liz. Teraz, kiedy połączenie nie jest dłużej zablokowane, czuje jej strach. Pragnie ją zapewnić. Nie rozumie do końca wszystkiego, co widział – nie wie jeszcze jak, kiedy czy dlaczego – ale nie jest zły.
Wie, że ona należy do niego. Wyczuwa również, że życie, które ona w sobie nosi, również ma być jego. Nie spłodzone przez niego, ale i tak jego. Jego dziecko. A jednak, jest historia, którą musi pozwolić jej opowiedzieć, choćby po to, by rozwiać jej obawę, że on nie rozumie.
Ale wyjaśnienia muszą poczekać. Ponieważ, kiedy siedzi na piętach, czekając aż ona zrzuci to z siebie, palący ból przeszywa jego lewe ramię. Krzywy się, zaskoczony. Potem chwyta się za brzuch, zginając się w pół, kiedy ten sam ból, tyle że intensywniejszy, godzi go tam.
"Max!" krzyczy Liz. Łapie go za ramiona. "Co się stało?"
Ale on jej nie słyszy. Jego oczy uciekają w tył głowy i przez dziwny moment wpatruje się w błękitne niebo.
Twarz patrzy w dół, na niego, przerażenie widoczne w każdym rysie.
"Ja krwawię," mamrocze, wcale nie czując strachu, kiedy twarz ponad nim zostaje przysłonięta przez celujący w niego pistolet.
Max szarpie się, kiedy trzecia kula przeszywa jego ciało.
A jednak, przez cały ten czas, jest całkowicie świadomy, że nic z tego nie dzieje się jemu. To drugi on. Przeżywa ten moment ze swoim drugim ja, który – kiedy Max zostawi go w tym samotnym miejscu – nie będzie dłużej istniał.
Max żałuje tego, ale wie, że nie może zostać. To, co się tu dzieje, oznacza, że nie musi.
To, co się tu dzieje, oznacza, że nie wolno mu zostać. Nigdy nie może powrócić do tego samolubnego folgowania sobie w obwinianiu się o wszystko, co poszło źle w życiach ludzi, których kocha. Teraz ma ważniejsze rzeczy, o które musi się martwić. Biały Pokój nie może go dłużej prześladować. Nie może pozwolić, by to, co się stało na tej opuszczonej drodze, poszło na darmo.
Kiedy odchodzi, czuje że ten drugi on odbiera jego akceptację i że jest wdzięczny. Max ma nadzieję, że on w pełni rozumie jak wdzięczny jest mu Max.
Zdecydowanie potrząsa głową, ponownie stając się w pełni świadomym obecności Liz, mimo że była z nim przez cały czas. Jest kredowobiała, ale kiedy zauważa, że on z powrotem jest na niej skupiony, opada na podłogę obok niego i zarzuca ramiona wokół jego szyi.
Trzyma ją mocno, ale nie obawia się. Jest jedynym pozostałym Maxem i nie pozwoli, by ten dar poszedł na darmo.
Nie są dłużej sami. Spogląda ponad ramieniem Liz na szeryfa Valentiego, który stoi tuż za ławką. Nic nie mówi, ale najwyraźniej jest zaniepokojony.
"Max. Dobrze cię widzieć, synu," mówi szeryf, kiedy Max podnosi się wreszcie na nogi, pociągając ze sobą Liz. Ona wciąż drży.
"Dziękuję szeryfie," odpowiada. "Pana również." Spogląda w dół na Liz, która wpatruje się w niego, jej ciemne oczy są pełne bólu. "Ale nie możemy zostać."
To bolesna prawda. To, czego się dowiedział przez ostatnie kilka minut, sprawiło iż wie, że on i Liz mają jedną szansę na ochronę przyszłości. I żeby to zrobić, nie mogą pozostać w Nowym Jorku. Żałuje, że nie będzie mógł zobaczyć Isabel, Michaela i pozostałych, ale ewentualnie oni podążą.
Na razie, Liz – i to cenne życie rozwijające się w niej – muszą być jego jedyną troską.