XVI
Zegar tykał miarowo, powoli wprawiając Liz w stan sennej hipnozy. Cisza miała oznaczać spokój, tymczasem tylko ją rozdrażniała. Jeszcze kilka minut i rzuci się na ten przeklęty zegar jak na największego wroga. Przymknęła powieki, wyobrażając sobie, że roztrzaskuje mechanizm, rozkręca trybiki i skacze po metalowych resztkach. Drzwi spokojnie się otworzyły, skrzypiąc.
Po raz pierwszy nikt nimi nie trzaskał. Liz w zachwycie się uniosła i usiadła na kanapie, wlepiając spojrzenie w Hotaru. Blondynka uśmiechneła się lekko i rzuciła kluczyki na stół.
— Ty nie u Alec'a? – rzuciła niewinne pytanie w stronę brunetki
Otworzyła lodówkę i wyciągnęła sobie pudełko z zimną pizzą. Położyła je na blacie i wyjęła sobie kawałek zmarzniętego ciasta z za dużą ilością ketchupu.
— Czemu miałabym być u niego? – Liz zdziwiła się i zapytała z niezrozumieniem
Hotaru przełknęła pierwszy kęs i uśmiechając się kpiąco, posłała jej wymowne spojrzenie.
Brunetka przewróciła oczami. Dlaczego wszyscy posądzali ją o związek z najgorętszym mutantem jakiego znała? Owszem, troszkę czasu ze sobą spędzali i raczej nie było wątpliwości, że dobrze się czuli w swoim towarzystwie. No dobrze, czasami nie potrafili się opanować i praktycznie pożerali się wzrokiem, ale to nie było nic poważnego. Ot, zwykłe przywiązanie i zabawa.
— Nie potrafisz mu się oprzeć – Hotaru ugryzła kolejny fragment pizzy
— Coś wiesz na temat jego obezwładniającego uroku, prawda? – Liz uniosła lewy kącik ust w złośliwym uśmieszku
Przebywanie z Aleciem czegoś ją nauczyło.
Blondynka odrzuciła resztkę zimnego ciasta do pudełka i przełkneła. Trochę spochmurniała. Nie lubiła mówić na temat tego, co było między nią i 494. Nie zaprzeczała, że to były najgorętsze trzy tygodnie, ale teraz mdliło ją na samą myśl. To jakby była z bratem. Skrzywiła się w niesmaku i odpowiedziała chłodno:
— Było minęło. – przyjrzała się uważnie Liz – A w ogóle to skąd wiesz o tym?
Brunetka wyszczerzyła zęby. Oparła się plecami o kanapę, ziewnęła i z obojętnością i jednoczesnym rozbawieniem wyjaśniła.
— Jakoś musieliście się poznać. A nie kryjmy, że jesteś idealnie stworzoną blondynką, więc i tak by cię nie przepuścił. To oczywiste.
Hotaru pokręciła głową i uśmiechnęła się. Podobał jej się tok myślenia zhybrydyzowanej dziewczyny. Potrafiła w błyskawiczny sposób przeanalizować dane, połączyć fakty i wysunąć odpowiednie wnioski. Jednocześnie zaskakiwało ja, że z taką obojętnością mówiła o specyficznym zachowaniu Alec'a – przeskakiwaniu z kwiatka na kwiatek. Podejrzewała, że brunetka mimo wszystko bardzo się przywiązała do zielonookiego mutanta.
— Nie przeszkadza ci to? – zapytała z zaciekawieniem – Że tak zmienia dziewczyny.
Liz wzruszyła ramionami. W zasadzie troszkę ja to drażniło, gdy widziała te długonogie panny kręcące się wokół niego. Ale obiecała sobie, że nie będzie go naciskać ani niczego oczekiwać.
— Nie przeczę, że przywiązałam się do niego w jakiś dziwny sposób, ale to nic poważnego. Mnie samej przyda się coś innego niż stały związek.
Nie chciała wracać do sytuacji przypominającej jej związek z Maxem. To były piękne, niezapomniane chwile. Tylko niesamowicie bolało, że chłopak, którego tak bardzo kochała zadał jej tyle cierpienia. Sam uciekał od swojego życia i problemów. Umierał ze strachu, gdy przychodziło do wypełniania jego roli dowódcy. I spychał ten ciężar na nią, ciągając ją wszędzie, wymagając poświęcenia i milczenia. W miłości też taki był. Kochał ją, wynosił na piedestał i czekał, że ona będzie w euforii nawet przez sen mamrotała jego imię. Z Aleciem świetnie się bawiła. Otaczał ją opieką, dawał poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie dreszczyk emocji. Na pewno schlebiało mu, że uwielbiała szeptać jego imię, ale nie oczekiwał, że będzie omdlewała z uczucia w jego ramiona. Ten „związek” był o wiele zdrowszy i bardziej realistyczny.
Transgeniczna blondynka wyszła z kuchni i rozparła się w drugim końcu kanapy. Kobaltowe oczy uważnie wbiły się w ciało Liz. Uśmiechnęła się lekko i zapytała:
— Jaki był ten Max? Oprócz tego, ze to dupek.
Oczy brunetki rozszerzyły się w zdumieniu. Błyski rozbawienia szybko rozproszyły niepewność. Jaki był? Wspaniały, wkurzający, wierny, zdradliwy, smutny, radosny, poważny, odpowiedzialny...
— Popadał z jednej skrajności w drugą. – powiedziała, wracając do niechcianych wspomnień – Potrafił zagłaskać na śmierć i jednocześnie ranił do żyewgo. Bał się tego kim jest.
— Heh. No, ale z czasem musiał sie nauczyć z tym żyć – Hotaru wiedziała, że to ciężkie, ale po pewnym czasie dało się z tym pogodzić
Liz potrząsnęła głową. Mogły upływać lata, ale to jedno na pewno w Maxie by się nie zmieniło. Dorastał, tylko ten jeden strach w nim pozostawał.
Brunetka oparła głowę o kanapę i zwracając oczy do sufitu powoli traciła dobry nastrój. Nie psuł jej się, to była raczej dołująca melancholia.
— Max mnie kochał. Od zawsze – powiedziała smutnym tonem, jakby żałowała tej straty – To mnie ujęło. Zaczęłam zakochiwać się w nim. Po pewnym czasie już nie można nas było rozłączyć. Nazywali nas nawet pokrewnymi duszami.
Oczy Hotaru pociemniały, ale był to odcień głębi oceanu. Jakby w niej też był smutek. Lata w Manticore nie pozwoliły jej doznać takich uczuć. Po ucieczce też nie potrafiła tak mocno zagłębić się w tym, by kogoś mocno pokochać. Chyba w to nawet nie wierzyła. A mimo wszystko cząstka niej pragnęła przeżyć tak niesamowitą miłość.
— Ja też usilnie wierzyłam w naszą nierozłączność – ton Liz drgał na skraju goryczy i przygnębienia – Tak mocno, że wielokrotnie ryzykowałam życie za niego czy jego bliskich.
— Bliskich? – blondynka wciągnęła się w tę historię
Liz kiwnęła głową. Żałowała późniejszego powrotu do Maxa i wszystkiego co dla niego oddała, ale nigdy nie żałowała swojego poświęcenia dla pozostałych. Na swój dziwny sposób jej potrzebowali.
— Isabel, siostra Maxa. Michael ich najbliższy przyjaciel, tez praktycznie jak brat. – lekko się uśmiechnęła – O Isabel też można powiedzieć, że została stworzona idealnie. Nieskazitelna uroda, bystry umysł. I mnóstwo miłości do brata. A Michael... cóż to cały Guerin. Cynizm i Metallica to jego jedyna podstawa życiowa. W rzeczywistości dałby się posiekać za tamtą dwójkę.
Tak, Królewska Trójka oddałaby za siebie życie, bez siebie nie umieliby przetrwać. I byli wdzięczni za pomoc Liz. Nigdy jednak nie dali jej odczuć, że zrobiliby dla niej to samo. Bo by nie zrobili... Byli jednak ludzie, którzy zasłoniliby ją własnym ciałem, jeżeli przyszłaby na to pora.
— Byli jeszcze Maria, Kyle i Alex – powiedziała półszeptem – O Marii już ci mówiłam. Jest szalona i... troszkę nerwowa – wzdrygnęła się na samą myśl o huraganie DeLuca – Kyle. Cóż, Kyle to taka ludzka odmiana Alec'a.
Brwi blondynki uniosły się do góry. Ktoś podobny do Alec'a? Ciekawiło ją pod jakim względem. Może to dlatego tak ją od razu przyciągnęło do zielonookiego. Liz natomiast nie mogła powstrzymać uśmiechu i ciągnęła dalej:
— Chodzący nadmiar testosteronu. W dodatku buddysta – roześmiała się
Hotaru zaskoczyła ta zmiana barwy głosu. Taki przeskok nastroju. Kiedy mówiła o stronie kosmitów aż było słuchać jak pęka jej wnętrze. Opowieść o ludzkich znajomych wydobywała światło. A może to wcale nie chodziło DNA tylko o same osoby, o ich podejście, o charakter?
— A Alex?
Twarz Liz momentalnie pobladła i spochmurniała. Uśmiech zastygł i rozpłynął się, oczy pociemniały i wypełniły się łzami. Wciąż bolało tak bardzo... Przełknęła ślinę i zdławionym głosem powiedziała:
— Był moim przyjacielem. Zmarł rok temu. – nie patrzyła na Hotaru, ale wyczuła, że robi jej się głupio – Został zamordowany. – wypowiadała słowa sucho, gorzko i z trudem – Przez Tess.
Tess. To imię nic nie mówiło transgenicznej blondynce, ale jakoś dziwnie miała wrażenie, że wspomniana morderczyni ma coś wspólnego z całym kosmicznym zamieszaniem. Liz nienawidziła wypowiadać tego imienia. Z trzech względów: Najcięższym było to, że odebrała jej najlepszego przyjaciela na zawsze. Pozostałe dwa dotyczyły Maxa. Kosmiczna blond Barbie siłą chciała oderwać go od niej, poza tym odebrała jej ostatnią nadzieję na powodzenie tej miłości.
— To ona była przeznaczona Maxowi. – praktycznie wypluła te słowa – Ona odeszła z jego dzieckiem. Ona zapoczątkowała rozpad mojego życia.
Cokolwiek jeszcze leżało na sercu Liz, dzisiaj nie miała juz zamiaru tego z siebie wyciągać. Psycholodzy twierdzą, ze wyrzucenie z siebie takich ciężarów pomaga. Jej nie. Tylko pogłębiało rany i zalewało żółcią wnętrze.
Hotaru pochyliła nieco głowię. Nie chciała doprowadzić Liz do takiego stanu. W tej sytuacji jednak nie dało się tego odwrócić. Mogła jednak odwdzięczyć się jej zaufaniem za zaufanie.
— CeCe była dla mnie jak siostra – mruknęła
Nigdy wcześniej nie wyciągała z siebie tych smętnych uczuć. Manticore nauczyło ją, żeby zdławić w sobie wszystko. Przyzwyczaiła się do życia ze swoimi problemami pogrzebanymi wewnątrz.
— Miała numer 508. Ja mam 512. – powoli typowo informacyjny ton przełamywał się w bardzo dźwięczny i smutny – Nieustannie stykam się ze śmiercią. W Manticore widziałam na własne oczy jak Lydecker zabił dwójkę X5.
Może sytuacja była całkiem odmienna od tej w Roswell, ale uczucia pozostawały te same. Jednostki takie jak Manticore mogły uczyć opanowania, bezwzględności i spychania emocji na plan ostatni, jednak nie potrafili ich naprawdę wymazać. A tany zadane w dzieciństwie były najtrwalsze.
— Wszystkie X5 są dla mnie jak rodzeństwo. Teraz w każdej chwili mogę stracić kogoś z bliskich.
* * *
Liz dawno nie przeprowadzała takiej rozmowy. To było mimo wszystko wyczerpujące. Mogłaby otulić się kocem, zamknąć powieki i od razu odpłynęłaby myślami daleko w senny świat. Hotaru też wyglądała na wycieńczoną. Ją jednak bardziej osłabiały wydzierające się wewnątrz uczucia i strach. To przywiązanie o jakim mówiła było naprawdę nie do zerwania. Można narzekać na bliskich, nawet ich nienawidzić, ale w obliczu ich straty stajemy się bezsilni i zdruzgotani.
Nagle Hotaru zerwała się i wybiegła do drugiego pokoju. Dziewczyna chyba nigdy wcześniej nie mówiła o tym co czuje, więc było logiczne, że chciała uciec i powrócić dopiero ze swoim opanowanym umysłem. Może nerwy jej nie wytrzymały i nie chciała by Liz była świadkiem jej załamania? Raczej nie. Wróciła po chwili niosąc w dłoni niewielkie pudełko. Wręczyła je Liz. Brunetka spojrzała na nią ze zdumieniem. Trzeba było chyba naprawdę być X5, żeby w takiej chwili wyskakiwać z prezentem. Rozpakowała zawiniątko, wyjmując z niego nowiutką komórkę. Albo chęć ułatwienia jej życia albo kontrolowania.
— To dla mnie? – upewniła się
Hotaru z dumą przytaknęła.
Liz nie trzeba było dwa razy powtarzać. Od razu wstukała z pamięci jakiś numer. Po pierwszym sygnale z radością wręcz wydarła się w telefon:
— DeLuca, zgadnij kto dzwoni ze swojej nowej komórki?!
Hotaru rozbawiła nagła euforia Liz. Zachowywała się wręcz jak dziecko, chwalące się swoją nową zabawką. Zniknęła niepewność, smutek i strach, które jeszcze przed kilkoma sekundami trawiły jej serce. Uśmiech pojawił się na twarzy. Gdy jednak brunetka usłyszała zdenerwowany głos przyjaciółki po drugiej stronie linii, jej mina ponownie spoważniała. Z kolejno upływającymi minutami, w których wsłuchiwała się w nerwowo wypowiadane potoki słów, stawała się coraz bardziej przestraszona.
— Nie... – z jej ust wydobyło się omdlewające przerażenie
c.d.n.