XXIV
Deszcz spadał ciężkimi kroplami na bruk. Powietrze było zawiesiste. Liz czuła w kościach, że życie szykuje jej kolejną niespodziankę. Tym razem chyba nie było to słodkie zawirowanie. Podświadomość sygnalizowała, że będzie to bolesne.
Objęła mocniej Aleca. Wiatr plączący jej włosy wcale nie pomagał ulotnić się myślom. Jeszcze bardziej tylko mącił umysł. Wszystkie obawy zalegające na dnie jej wnętrza teraz wypływały na powierzchnię, tworząc mętną substancję trawiącą jej żołądek. Przeświadczenie, że zdarzy się coś złego, było jedną sprawą, ale powróciły inne. Zerknęła na motor jadący obok. Max ciągle musiała się zamartwiać o innych.
Co dziwniejsze, Liz też się tym zadręczała. W tak krótkim czasie stali się dla niej najbliższą rodziną. Sekrety, ucieczki, ostrożność, strach i wzajemna opieka tworzyły więzi silniejsze niż pokrewieństwo krwinek w zwykłej rodzinie.
Nie umiała już sobie wyobrazić swojej przyszłości, zarówno dalekiej jak i bliskiej, bez któregokolwiek z poznanych mutantów. Brakowałoby jej spokojnego dystansu i niezwykłej, ciepłej wrażliwości Biggsa. Nie przeżyłaby dnia bez uważnego wzroku Guevary i jej wiecznej ostrożności mieszanej z przesadną czasem opiekuńczością. I czymże byłby świat bez kobaltowych oczu, tajemniczej natury i niesamowicie kojących właściwości Hotaru? Nie byłaby w stanie oddychać, gdyby nie mogła mieć przy sobie Aleca.
Bez iskrzącego, szmaragdowego spojrzenia; bez drażniącego, kokieteryjnego uśmieszku; bez dotyku i ciepłego ciała; bez hipnotyzującego głosu; bez niego – była jak bez życia.
Wtuliła policzek w jego plecy. Byli siebie warci, nie ma co... Wiedzieli oboje jak mocno są ze sobą związani, ale w zasadzie żadne z nich tego jeszcze nie przyznało. Ich jedynym przejawem identyfikacji tego rozpaczliwie głębokiego uczucia były jego słowa „Chcę cię widzieć” i jej niedawne „Potrzebuję cię”. Kiedyś sądziła, że będzie potrzebowała częstych wyznań, czułych dowodów miłości, jakie jej dawał Max. Teraz ich nie potrzebowała, nie chciała nawet. Wystarczała jej sama obecność Aleca i to jak pozwalał się jej czuć.
W jego ramionach była bezpieczna, jeden najmniejszy dotyk jego palców wydobywał z niej te nieznane najgłębsze doznania, błysk w jego oczach gwarantował jej, że mu zależy, słowa toczone przez jego usta wywoływały uśmiech.
Była pewna tego, co w niej rozkwitało. Pewna tego uczucia. Nigdy nie zmieniała gwałtownie obiektów zainteresowania, nie zakochiwała się w każdym napotkanym przystojniaku, więc nie mogła sobie sama zarzucać kolejnego zaślepienia. W całym życiu tylko raz czuła te motylki w żołądku i przyspieszony rytm serca – przez pierwsze pół roku z Maxem. Teraz to wrażenie wróciło i to ze zdwojoną siłą, doprowadzając ją do szału, gdy tylko zielonooki pojawiał się w pobliżu.
Czy było aż tak niedojrzałym, nienormalnym i niemożliwym pragnąć z kimś być zaledwie po kilku tygodniach znajomości?
Jeśli tak, to chciała być niedojrzała i nienormalna, byle tylko móc trwać przy Alecu.
Lekki uśmiech zgasł, gdy z kolejnym podmuchem wiatru nadeszły inne zmartwienia, natury bardziej kosmicznej. Ciągle nie kontrolowała w pełni swoich zdolności, w każdej chwili mogła coś rozwalić, spalić i Bóg jeden wie co jeszcze zrobić. Mogła tym kogoś zranić. Wiedząc o takim niebezpieczeństwie mogła się wycofać. Nie miała jednak zamiaru. Nie chciała krzywdzić innych, ale przecież nie było z góry przesądzone, że coś takiego nastąpi. Choć jej wyobraźnia potrafiła kreować najczarniejsze scenariusze, nie było jej w smak odgrywać melodramatycznej roli w stylu Maxa Evansa. Odrobina egoizmu, oderwania się od stereotypu męczennicy i wreszcie porządne psychiczne wsparcie.
Zatrzymali się. Alec wyłączył silnik, po czym zsiadł. Liz jednak nie drgnęła, jakby hipnoza lub myśli ciągle trzymały ją w miejscu. Uniosła głowę i spojrzała w zielone oczy, wpatrujące się w nią z niesamowitym niepokojem i troską.
* * *
Przyjemne ciepło zabulgotało w jego sercu i rozprzestrzeniło się z każdą czerwoną krwinką do wszystkich komórek jego ulepszonego ciała, gdy tylko jej ramiona oplotły się ciaśniej wokół niego.
Zabawne. Sama jej obecność wywoływała ciarki i podwyższała temperaturę jego ciała, ale każdy kolejny dotyk, szept czy spojrzenie potęgowały te wrażenia. Zawsze był podatny na urok dziewczyn, ale jeszcze żadna nie działała na niego z aż wielką siłą. Poza tym od tych kilku tygodni inne przedstawicielki płci pięknej nie interesowały go w ogóle.
Każdy, kto przyglądałby się temu z boku, z całą pewnością stwierdziłby, że jest po prostu zauroczony i chce się na niej skoncentrować, by dostać się do jej majtek. Prawda była całkiem inna. Głębsza. Poważniejsza.
Oszalał dla tej dziewczyny. Całkowicie postradał zmysły. Każdy ranek rozpoczynał myślą o niej, zamykał oczy mając w umyśle jej obraz. Jego wzrok nieustannie szukał jej, a całe wnętrze pragnęły jej obecności.
Owszem, jego ciało nieustannie garnęło się by móc dosłownie odnaleźć jej bliskość. Palce chciały czuć miękką skórę, badać każdy zakamarek jej krągłości. Usta chciały smakować jej słodkich ust, kawowego posmaku skóry. Uszy chciały słyszeć najdrobniejszy szept, wibrujące mruknięcie, najprzyjemniejszy jęk. Pragnął całej jej.
Ale po raz pierwszy od dawna w jego życiu pojawiła się głębsza odmiana uczucia. Czuł kiedyś drobny zawiązek tego, gdy był przy Rachel. Teraz to się znacznie pogorszyło. Wszystko miękło w nim z każdym oddechem odkąd spotkał Liz. Psychiczne, emocjonalne, duchowe pragnienie było wielokrotnie silniejsze niż cała reszta. Nie chciał w żaden sposób skrzywdzić Liz czy narazić ją na jakikolwiek ból, co już stanowiło ogromną zmianę w nim samym. Nie musiała mu niczego dawać ani nic poświęcać, wystarczyło by przy nim była.
Zatrzymał się przed Jam Pony, wyłączając silnik. Zsiadł i obrócił się w stronę drobnej brunetki ciągle siedzącej na motorze. Wyglądała na przestraszoną lub co najmniej zmartwioną. Miała sztywne wyprostowane plecy, jej dłonie leżały ne miejscu, które on przed chwilą zajmował. Wpatrywała się przed siebie, dopiero po kilku sekundach przesuwając wzrok na niego.
Ciemne oczy wypełnione były bursztynowymi kropelkami strachu, iskrami obłędu i jednocześnie mrocznymi ognikami błagania. Nie mógł przestać na nią patrzeć, a lekki, błogi uśmiech wpłynął na jego usta. Przykucnął, ujmując jej twarz w swoje dłonie. Przesunął kciukiem po jasnym policzku, po czym miękkim głosem szepnął:
— Liz, czy coś jest nie tak? – zielone oczy wypełniały się nadzieją i ciepłem – Nie strasz mnie.
Nie drgnęła, tylko nieustannie się w niego wpatrywała.
— Jestem tu, przy tobie. Wszystko będzie dobrze -coraz bardziej przerażał go jej stan
Bała się. Jej myśli krążyły wokół paskudnej wizji, że ją zostawi, opuści, że tak naprawdę się dla niego nie liczy. Nie chciała mieć ponownie złamanego serca i roztrzaskanego życia. Ale ciepłe słowa, wypowiadane tym nieziemsko melodyjnym tonem powoli rozpuszczały blokadę psychiczną i mięśniową. Z cała pewnością przy niej był i wierzyła, że tak będzie.
— Maleńka – to określenie nie było złośliwe czy poniżające, wręcz przeciwnie w jego ustach niosło ogromny pokład emocji – Odezwij się proszę, nie strasz mnie.
Zamrugała, ale tym razem różowe usta rozchyliły się i wydobył się z nich drżący głos.
— Alec...
— Jestem tu – przesunął kciukiem kolejny raz po jej policzku
— Alec – zaczynała wracać świadomością do rzeczywistości – Obiecaj mi, że w najbliższym czasie mnie nie zostawisz.
Odetchnął z ulgą i uśmiechnął się. Przez chwilę naprawdę dopadł go martwy strach, kiedy patrzyła na niego z obłędem i nie reagowała na nic. W ułamku sekundy przebiegła przez jego umysł świadomość, że może ją stracić nawet przez zerwanie tego uczuciowego kontaktu. I po raz pierwszy w swoim życiu bał się, że może przez to umrzeć.
— Obiecuję – powiedział aksamitnym głosem – Że NIGDY cię nie zostawię.
Wstał i na chwile pochylając się nad nią, musnął ustami jej czoło.
Liz uniosła swoje ciało, wędrując prosto w ramiona transgenicznego chłopaka. Miękkie usta delikatnie rozchyliły jej wargi. Powoli, słodko, z namaszczeniem, jakby ją tym pocałunkiem usypiał.
* * *
— Coś jest nie tak – Liz mruknęła – Coś się stanie.
Nienawidziła swoich przeczuć, zwłaszcza dlatego, że się sprawdzały. Ramię Aleca przysunęło ją bliżej niego, praktycznie wciskając jej twarz w umięśniony tors. Stojąca obok Max też była spięta i zaniepokojona. Przyjrzała się uważnie Liz, po czym bystrym wzrokiem przesunęła po całym Jam Pony.
Wszyscy zajęci byli codziennym szaleństwem. Tylko ta trójka stała w bezruchu, przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo.
Powietrze stawało się bardziej zawiesiste, ruchy innych spowolnione niczym w klatkach filmu, a każda mijająca sekunda wybijała czas do tragedii. Liz nabrała głęboko powietrza i wysuwając się z objęcia Aleca, mruknęła:
— Muszę się odświeżyć.
Skierowała sie w stronę łazienki, ciągle nie mogąc się pozbyć wrażenia, że lada chwila ktoś tu wpadnie i ogłosi koniec świata.
* * *
Alec i Max przyglądali się jak drzwi toalety zamykają się za Liz. Nie minęło pół minuty, a przez główne wejście wbiegła dwójka znajomych mutantów. Biggs i Hotaru wyglądali na wycieńczonych i przerażonych, jak nigdy dotąd. Zmysły pozostałej dwójki stanęły na baczność.
— Znaleźli nas – oznajmił Biggs – Ktoś musiał im powiedzieć, gdzie mieszkamy. Gdzie mieszkacie wy – spojrzał na Max
Nie trzeba było nic wyjaśniać. Nie było trudnością odgadnąć, że agenci ich namierzyli. Kobaltowe oczy Hotaru, teraz o wręcz atramentowym odcieniu, rozpaczliwie rozglądały się dokoła. Ciągle miała wrażenie, że bezwzględni agenci, którzy dopadli ich w domu, za chwile przybędą tutaj. Ciągle nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Była w domu. Z Biggsem. I nagle usłyszeli hałas na korytarzu. Doskonały słuch i reszta zmysłów od razu oznajmiły, że to niebezpieczeństwo. Musieli uciekać. Znaleźli ich. W domu... Pewnym było, że ktoś musiał podać ten adres policji. Tylko kto? Max i Alec pchnęli ich w stronę tylnego wyjścia.
Nie udało im się jednak wykonać nawet dwóch kroków, gdy usłyszeli policyjne wozy a do środka wpadło czterech uzbrojonych po zęby policjantów i dwóch mężczyzn w idealnie skrojonych garniturach.
— Stać!
Cała czwórka obróciła się powoli w ich stronę, jak zresztą wszyscy inni pracownicy Jam Pony. Nawet Normal stał jak wryty, z otwartymi ustami i początkiem nerwowej drgawki. Jeden z agentów przesunął zimnym wzrokiem po wszystkich, jakby sądził, że sam odnajdzie genetycznie przerobionych osobników. Dostrzegł dwójkę, która zmasakrowała kilku policjantów i uciekła z mieszkania. Wiedział jednak, że nie tylko oni byli mutantami.
— Mamy informacje o mutantach pracujących w tym miejscu – nie odwracając się, zawołał – Panie Evans!
Cała czwórka zastygła w bezruchu, kiedy brunet wszedł do środka i stanął obok agenta. Bez słowa wskazał po kolei na nich. Zdradził właśnie on. Ten, który niby tak kochał Liz i pragnął jej szczęścia. Ten, który sam nie był w pełni człowiekiem. Pozbawiony uczuć? Zawzięty? Żądny zemsty? To się już nie liczyło. Wskazując ich, zdradzając policji, nie dając spokoju Liz, podpisał sam na siebie wyrok. X5 czuły jak ludzie, bały się jak ludzie, miały słabe punkty jak ludzie, ale nienawidziły dwa razy bardziej niż ludzie. Za takie krzywdy potrafili odpłacić. Manticore pod tym względem idealnie ich wyszkoliło.
— No to się doigrałeś – syknął Alec w stronę Maxa
Uniósł dłoń w jakims geście i już po chwili Biggs, Max i Hotaru obezwładniali policjantów. On sam dopadł się do agentów, posyłając ich kilkoma sprawnymi ruchami w głąb oszołomionego tłumu pracowników Jam Pony.
— Mój chłopiec jest mutantem? – Normal wymamrotał w szoku
— Wolę określenie „ulepszony genetycznie”. – rzucił Alec
Biggs zamknął wejścia do pomieszczenia, wiedząc, że na zewnątrz czekał cała brygada uzbrojonych ludzi. Max i Alec związywali nieprzytomnych i poturbowanych przeciwników.
Natomiast błękitnooka 512 z nienawiścią spoglądała na Maxa, zbliżając się do niego drobnymi krokami. Dawno miała ochotę to zrobić, odpłacić za krzywdy Liz, teraz jeszcze nadeszła zemsta za nich wszystkich. Bez słowa ostrzeżenia podcięła jego nogi, po czym błyskawicznie uniosła ciało Maxa jednym szarpnięciem i ostrym wykopem posłała na sporą odległość. Wszystko w niej się gotowało, a głęboko skryte mordercze skłonności miały ochotę się ujawnić. Zacisnęła mocniej pięści, wymierzając kolejnego kopniaka w splot słoneczny chłopaka.
— Dość – chłodny ton przywołał ją do porządku – On jest mój.
Atramentowe oczy powędrowały w stronę Aleca, który wydał polecenie. Nie chciała ustąpić, ale skinienie Biggsa poradziło jej, by lepiej to zrobiła. Opuściła pięści, zaciskając zęby i odsunęła się.
Biggs od razu się przy niej znalazł, cicho mamrocząc jej coś do ucha i rozmasowując spięte mięśnie jej ramion. Blondynka jęknęła, gniew nie chciał ustąpić nawet przy obecności 593, który do tej pory działał na nią zawsze kojąco. Oboje utkwili wzrok w zielonookim blondynie, który teraz sam czaił się wokół Maxa.
Kocimi krokami okrążał bruneta, nie odrywając od niego morderczego spojrzenia. Powoli napiął wszystkie mięśnie, szykując się do skoku. Zacisnął pięści, przyjmując jedną z dawno wyuczonych pozycji do walki. Nic w nim nie wrzało, tylko stopniowo podnosiła się adrenalina mieszana z niepohamowaną żądzą mordu. Mógł pominąć krzywdy własne, bo obecnie każdy by go wydał jako mutanta. Tu chodziło o Liz. O jej przeszłość, o to co wycierpiała i o to, co będzie musiała przejść teraz. Ona stanie sama twarzą w twarz z Maxem, nie pozwoli za siebie toczyć walk, ale on sam poczuje się dużo lepiej, jeśli raz a porządnie da egoistycznemu dupkowi do zrozumienia, że powinien się wynosić i trzymać z dala od Liz.
Raz...
Całe ciało Aleca było już gotowe do walki.
Dwa...
Max ze strachem i jednocześnie dziwnie motywowanym gniewem przyglądał się mu, czując że za chwilę nadejdzie atak. Blondyn, który już wcześniej posłał go na ziemię ponownie chciał to zrobić. Ale Max nie odbierał tego jako walki pomiędzy nimi. W jego umyśle ciągle chodziło o Liz. Ten mutant z pewnością chciał mu ją odebrać, chciał ją mieć dla siebie. Furia, która obudziła się w Evansie była hamowana jedynie przez jego kontrolę i opanowanie, które wyćwiczył w sobie od dziecka. Chociaż z drugiej strony był w stanie zrobić wszystko, by tylko odzyskać Liz.
Trzy...
Brunet nie zdążył mrugnąć, a już uderzył plecami o ścianę. Chwila oddechu, w której zauważył krew wypływającą z nosa i poczuł dotkliwie kilka ciosów, jakie musiał zadać mutant, a których nawet nie zauważył.
Po raz pierwszy odezwał się w nim honor i chęć zemsty. Rzucił się w stronę Aleca, usiłując go dosięgnąć prawym sierpowym. Jednak już przy wyprowadzaniu ciosu poczuł ostry ból w plecach a potem runął na ziemię. Nie widział ani jednego ruchu transgenicznego chłopaka, nie był w stanie go nawet drasnąć. Kiedy został ponownie przyciśnięty do ściany, a rwący ból promieniował po całym ciele, sącząc więcej krwi z jego ran, nie był w stanie się powstrzymać przed użyciem własnej mocy.
Jeden ruch dłoni i Aleca odrzuciło do tyłu. Evans ponownie wyciągnął dłoń, czując teraz swoją przewagę. Umysł przestał wykrzykiwać racjonalne myśli, a uczucia błagające go o litość i rozsądek zostały stłumione. Zupełnie jakby nie był sobą. Chciał dopaść znienawidzonego chłopaka, który śmiał dotknąć jego dziewczyny, JEGO Liz. Miał zamiar ponownie użyć kosmicznych zdolności, ale nie zdołał nic zrobić, bo jego własne ciało uderzyło z impetem o ścianę, po czym przeleciało na ladę i ponownie na ścianę.
* * *
Usłyszała hałas dobiegający z głównej sali. Sparaliżowało ją. Więc jednak miała rację, jednak coś się musiało stać. A ona nie potrafiła zareagować, wyjść i ratować innych. Nie chodziło o to, że mogło jej się coś stać, na to najmniej zważała. To zielone iskierki przebiegające właśnie po skórze jej dłoni ją przerażały. Mogła dokonać ogromnego spustoszenia i przede wszystkim narazić siebie i innych mutantów na złapanie przez policję. A jeśli to właśnie byli agenci? Był jeden sposób by to sprawdzić.
Obróciła się w stronę drzwi od łazienki. Nagle w głowie zawirowało. W czarno-białych obrazach widziała idealnie co się działo. Nawet więcej niż powinna widzieć. Pierwsza wizja przyniosła Hotaru i Biggsa walczących z kilkoma policjantami. Ich zmęczone, przerażone twarze, ucieczka po dachach w poszukiwaniu schronienia i pomocy. Widziała jak wbiegli do Jam Pony i razem z Max i Aleciem usiłowali wyjść. Ostatni obraz przedstawiał Maxa, wskazującego po kolei na nich.
Liz złapała się za głowę. To nie mogło być prawdą, nie mogło... Mimo wszelkich negatywnych uczuć, bóli i gorzkiego strachu, ciągle uważała Maxa za kogoś, komu w pewien sposób może zaufać.
Myliła się.
Teraz już całkowicie nie miała siły wyjść z łazienki. Wolała osunąć się w dół i przeklinać przez łzy swoje życie, swoje demony, które dręczyły nie tylko ją, ale dopadały też jej bliskich. Dopiero głos Aleca zmusił ją do wyjścia.
— Dość. On jest mój.
Otworzyła drzwi i stanęła jak wryta. Roztrzęsiony i zamglony wzrok przesunęła po tłumie przerażonych, zszokowanych pracowników Jam Pony. Dostrzegła Max pilnującą grupy związanych policjantów. Dalej stali Biggs i Hotaru, prawie objęci, ale pełni strachu mieszanego z determinacją. Liz miała wrażenie, że teraz wszyscy toną w jakiejś otchłani i widzi ich twarze na pożegnanie. Max, Biggs, Hotaru, Alec.
Alec...
Ciemne oczy błyskawicznie odnalazły postać transgenicznego chłopaka. Ulga kaskadą wypłukała obawy o jego życie, ale szybko przeistoczyła się w niepokój, gdy zorientowała się, co ma miejsce. Max Evans z dzikim gniewem wytrzymywał zielone spojrzenie. Liz podejrzewała, że jest to kolejna chwila, w której odzywały się w nim egoistyczne, zaślepione furie. W takich sytuacjach był zdolny do wszystkiego, wiedziała o tym najlepiej. A krążący dokoła niego 494 tylko go drażnił jeszcze bardziej.
Który był bardziej zdeterminowany?
Znała ten sposób poruszania się u Aleca, ten wyraz twarzy. Jeszcze chwila i pośle Maxa na podłogę jednym ruchem.
Nim nabrała kolejną dawkę powietrza, z nosa Maxa już wypływała krew. Kolejne ułamki sekund niosły ze sobą dalsze ciosy ze strony zielonookiego. I może zawołałaby go, przerwała tę walkę, gdyby nie dwie sprawy.
Pierwsza, podobało jej się to. Nie sam fakt, że Alec bije Maxa, ale myśl, że ktoś za nią chce walczyć z jej własnymi demonami, że chce jej pomóc nie gadaniną i ucieczką, ale konfrontacją.
Druga, Max wykorzystał pewien niedozwolony ruch. Kosmiczne moce nie były na miejscu przy takiej walce. Liz nie zastanawiała się nawet nad tym co robi, tylko uniosła własną dłoń i już po chwili ciało Maxa miotało się niczym kukiełka, uderzając kolejno o ściany. Zarówno wzrok Maxa, jak i Aleca i całej reszty powędrował w kierunku drobnej brunetki.
Niepewność i strach przesyciły się mdłym gniewem. Wyjaśniała mu tyle razy, że nie chce go widzieć. Nie dość, że nie potrafił tego uszanować, to jeszcze chciał skrzywdzić jej przyjaciół? Za kogo on się do diabła uważał?! Wielki król Zan pragnący odzyskać swoją własność? Zdecydowanie tak. Traktował ją jak przedmiot, który do niego należy i powinien do niego wrócić. Ale „przedmiot” się zbuntował i miał zamiar mu odpłacić. Zaciskając zęby, podeszła do zielonookiego mutanta i z troską zapytała:
— Nic ci nie jest?
Z bladym uśmiechem potrząsnął głową i pocałował ją tradycyjnie w czoło, pieczętując tym samym na oczach Maxa ich więź i wzajemną opiekę. Liz spojrzała ponownie na bruneta. Dawno nie było w niej tyle nienawiści. Nie... Nigdy nie czuła tyle nienawiści w stosunku do kogokolwiek, co teraz do Maxa. Nawet Tess, która zamordowała Alexa spadła na drugie miejsce. Blond wywłoka zabiła jej przyjaciela, ukrywając to przed wszystkimi i bądź co bądź nawet żałując tego, co zrobiła. Max otwarcie chciał pozbyć się jej najbliższych i zmusić ją do powrotu z nim.
— Powtarzałam ci tyle razy. Wyjaśniałam, groziłam, błagałam... I nic! – podnosiła głos z każdym kolejnym zdaniem – Nie dość, że mnie prześladujesz, to jeszcze chcesz mi odebrać tych, których kocham?!
Wzrok Maxa ześlizgnął się na zielonookiego. Tak, tak, tak. To jego kochało serce drobnej brunetki. Ale ona w tym momencie nie miała na myśli tylko Aleca. Chodziło jej też o Max, Hotaru i Biggsa, którzy stali się dla niej rodziną.
— Nienawidzę cię Max! – uniosła dłoń, a jego ciało uderzyło o ścianę – Nie-na-wi-dzę!
Zamknęła oczy i skierowała twarz w przeciwną stronę, nie chcąc już dłużej patrzeć na bruneta. Silne ramiona oplotły się wokół niej a ciepły oddech odbił od czubka jej głowy.
Co się będzie działo teraz?
Nie było to ważne dla Liz. Świat mógł się kończyć, kiedy pozostali byli bezpieczni, kiedy Alec był przy niej, kiedy mogła powierzyć się jego opiece.
c.d.n.