_liz

Shattered like a falling glass (14)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XIV

Liz weszła po cichu do mieszkania. Nie zapalała nawet światła, obawiając się, że zbudzi tym Max albo Hotaru. Zasiedziała się zbytnio u Alec'a. I co dziwniejsze, nie byli czymś zajęci. Siedzieli oboje w milczeniu i chłonęli swoją obecność. Deszcz ich usypiał. Może nawet zasnęła? Nie pamiętała tego. Praktycznie nie pamiętała nic oprócz zapachu kawy, kilku słów i zapadającego zmroku. Kto wie czy przypadkiem nie zostałaby tam dłużej, gdyby nie spojrzała na zegarek. Godzina dwudziesta trzecia nie jest idealną porą na wracanie samej, więc Alec ją odwiózł. Wcale jej się nie chciało spać. Mogłaby wciąż siedzieć i myśleć o niczym.

— Widzę, że kanapa Alec'a jest wygodna – usłyszała czyjś głos w mroku
Zmrużyła oczy, usiłując kogoś dostrzec. Nie była jednak wyposażona w kocie DNA. Włączyła światło. Max siedziała na kanapie i spoglądała na nią z rozbawieniem i zaciekawieniem. Skąd wiedziała, że Liz była u Alec'a? Doskonały słuch, inteligencja, to oczywiste, że się domyśliła. Nie było więc sensu zaprzeczać. Liz przewróciła oczami i powiedziała:

— Nie wiem. Siedziałam na podłodze.
Mac pokręciła głową i wstała. Skierowała się do swojego pokoju. Zanim jednak zniknęła za drzwiami, obróciła się i przyciszonym głosem wymamrotała:

— Nie powiem ci, żebyś na niego uważała. Ale powinnaś wiedzieć, że ciężko z niego wydobyć prawdziwe uczucie.

Liz przytaknęła bez słowa głową. Może ta informacja była niepokojąca, ale jakoś znajdowała swoje wyjaśnienie. Najbardziej uspokajał ją fakt, że Alec w pewien sposób sam jej to przyznał. Rachel. To był jeden z powodów, przez które znajomości Alec'a z dziewczynami nie trwały dłużej niż dobę. On sam wszystko burzył jeszcze zanim zaistniała możliwość by to było coś poważniejszego. Liz usiadła na kanapie, oplatając ramionami kolana. Może to w jaki sposób Alec do tego podchodzi było idealną receptą na życie? Po co się przywiązywać do kogoś, skoro w efekcie otrzyma się wyłącznie cierpienie? A tak można mieć przyjemność i święty spokój.

Zaczęła się zastanawiać, jakby to wyglądało, gdyby zabawiła się Maxem a potem od razu przecięła tę pępowinę. Może wszystko ułożyłoby się inaczej, lepiej? Nie, na pewno nie. Widząc ból Alec'a, uświadomiła sobie, że pomimo cierpienia jakiego zasmakowała Max Evans dał jej też wiele przyjemnych chwil. Tych niezapomnianych, baśniowych, romantycznych. Nikt jej tego nie wydrze. Uśmiechnęła się lekko. Chciała cofnąć czas by móc zmienić niektóre rzeczy, ale przecież wtedy nie zaznałaby tych dobrych chwil, budujących spokój. Mogła się założyć, że Alec też nie chciałby o tym wszystkim zapomnieć. W takich sytuacjach woli się umrzeć niż oddać najdrobniejsze wspomnienie.

Być może zaczynała tu nowe życie. Nikt jej nie znał, nie oceniał, nie miała wyrobionej opinii. Ale tam w Roswell, inni ciągle żyli myślą o swojej starej Liz. Jej rodzice, znajomi. Wszyscy. Im też należała się prawda. Liz zwlokła się z kanapy. Nie mogła dłużej czekać ani rozważać tego. Wyszła. Okolicę znała praktycznie na pamięć, więc odnalezienie aparatu telefonicznego nie stanowiło problemu. Każdy kolejny sygnał zbliżał ją do nieuniknionego.

— Słucham? – usłyszała zaspany, znajomy głos

— Hej tato – przełknęła ślinę

— Liz? Kochanie, co się stało?
Wiedziała, że ta pora tylko bardziej zaniepokoi rodziców. Ale w świetle dnia byłoby jej ciężej to wszystko wyznać. Nabrała głęboko powietrza i powiedziała najspokojniej jak umiała:

— Tato. Dzwonię, żeby powiedzieć prawdę.

— Jesteś w ciąży... – usłyszała zdruzgotany głos

— Co? Nie! Nie, nie jestem w ciąży! I nie jestem też w Vermont. – jej ojciec już zaczynał zasypywać ją zdenerwowanymi pytaniami – Jestem w Seattle.

— Seattle? Moja córeczka w zupełnie obcym mieście? Sama? Kochanie trzymaj się, przyjedziemy po ciebie.

— Nie. – głos Liz był stanowczy
Martwili sie o nią. Chcieli, żeby wróciła, była bezpieczna i była znów ich kochaną grzeczną córeczką. A ona chciała być sobą.

Kochała ojca. Była w stanie zrobić dla niego wszystko. Ale nie to. Teraz naprawdę chodziło o jej życie, jej przyszłość.

— Nie. – powtórzyła jeszcze raz – Nie chcę żebyście mnie znaleźli, żeby ktokolwiek mnie znalazł.

— Czy coś się stało?

— Tak. – łzy napływało do jej oczu – Moje życie w Roswell mnie przytłaczało. To nawet nie było m o j e życie. Żyłam tym czego chcieli ode mnie inni – wiedziała, że zadaje tym ostateczny cios własnym rodzicom – Chcę wreszcie być sobą. Chcę żyć.
Usłyszała szmer i miarowe oddychanie. Nie mogła czekać na kolejną próbę nakłonienia jej do powrotu. Nim ojciec zdołał z siebie cokolwiek wydobyć, rzuciła ostatnie zdanie.

— Kocham was, nie szukajcie mnie.
Odłożyła słuchawkę.

Otarła dłonią łzę spływającą po policzku. Uwolniona. I pełna bólu. To nie jest miłe uczucie oderwać się brutalnie od rodziców, raniąc ich przy tym do żywego i wiedząc, że prawdopodobnie nigdy więcej się ich nie zobaczy. Zaczynała nowe życie od kolejnego cierpienia.

* * *

Zbudziło ją trzaśnięcie drzwiami. Wymamrotała jakieś przekleństwo i otworzyła oczy. Dzień w pełni. Biggs coś mówił pospiesznie do Hotaru, która nie odrywała wzroku os Max. Z kolei ona rozmawiała z kimś przez telefon. Liz była pewna, że to Logan. Z nikim innym transgeniczna dziewczyna nie rozmawiała w ten sposób. W jej oczach za każdym razem tliło się ogromne uczucie.

Liz wstała i bez słowa skierowała się do kuchni. Nie przysłuchiwała sie rozmowie. Jeśli to była jakaś sprawa transgenicznych, to nie miała zamiaru się w to wtrącać. Im mniej szczegółów znała, tym lepiej. Nalała sobie mleka i ziewnęła. Biggs spojrzał na nią ze zdumieniem. Oni w trójkę praktycznie panikowali a ona ze stoickim spokojem, powolutku otrząsała się ze snu. Przesunęła powoli wzrok na zegarek. Dochodziło południe. Czyli spała pół dnia. Nieźle. Ale musiała zregenerować siły po wyczerpującym zerwaniu z przeszłością.

Kolejne trzaśnięcie drzwiami mogło oznaczać tylko jedną osobę. Alec. Ciemne oczy brunetki prześlizgnęły się po całej jego postaci. Spokój jaki zawsze tchnął wyparował. Był równie poruszony co pozostali. Najwyraźniej musiało stać się coś poważnego. Naprawdę poważnego.

Jakaż to katastrofa na skalę światową mogła się zdarzyć w ciągu zaledwie kilku godzin?

— Nie można przebić się przez ten tłum – powiedział Alec
Max przytaknęła, przysłuchując się uważnie temu, co mówił Logan. Liz powoli zaczynała się denerwować sama. Nie wiedziała co sie dzieje, a wolała być dobrze poinformowana. Rozchyliła usta, ale w tym momencie Max wypowiedziała zdławionym głosem:

— 4... To CeCe.
Hotaru praktycznie krzyknęła. W ostatniej chwili zacisnęła dłoń na ustach, wbijając zęby w skórę. Głupi nawyk, że nie może wyrazić uczuć i przerażenia. Cała czwórka pobladła.

Liz domyśliła się, że ta CeCe musiała być tak jak oni mutantem. Nie rozumiała jednak tego zamieszania. Usłyszała jakieś wrzaski dobiegające z ulicy. To chybya były te tłumy o jakich mówił Alec. Poczuła jak wszystko kołuje się w jej głowie. Tlen stawał się cięższy. Mac rozłączyła się i zapanowała cisza. Ciche tykanie zegara stawało się głośne jak uderzanie młotem w kowadło. Liz przesunęła powoli wzrok po całej czwórce mutantów. Alec oddychał krótkimi, płytkimi dawkami powietrza i wbijał spojrzenie w okno. Biggs był blady jak ściana i chyba nie wiedział co się dzieje wokół. Hotaru prawdopodobnie dogryzała sie do własnej krwi, nie mogąc w szoku nawet drgnąć. Max ściskając w dłoni telefon, usiłowała nie zemdleć. Bali się. Po raz pierwszy widziała ich w takim stanie. Powoli sama zaczynała się denerwować.

— Co się dzieje? – zapytała niepewnie
Tylko Biggs na nią spojrzał. Ale nic nie powiedział. Może nie był w stanie a może nawet jej nie dostrzegał.

— Rząd ujawnił Manticore. – wymamrotała Max
To miało jej coś podpowiedzieć? Napięcie zaczęło udzielać się też Liz i nie potrafiła kojarzyć faktów Ujawniono Manticore, co znaczy, że zlikwidowano tę jednostkę, że podano do publicznej wiadomości... Chyba powoli docierały do niej możliwe konsekwencje.

— Powiedziano o mutantach.

Nie musieli mówić nic więcej. Sama już przewidziała co sie stanie, jeśli ludzie dowiedzą sie o innych gatunkach. Panika była nieunikniona. Teraz to dotyczyło też jej. Ciągłe podejrzenia ze strony otaczających ludzi, strach, być może walka o życie. Ludzie mogli być na co dzień markotni, znudzeni życiem, ale w ekstremalnych sytuacjach w każdym budziło się dzikie zwierzę. Ujawnienie przez rząd istnienia mutantów stwarzało taką ekstremalną sytuację. Stąd te tłumy, krzyki i strach. Teraz wszyscy transgeniczni mogli zostać zlinczowani nawet przez własnych przyjaciół. Powietrze zgęstniało jeszcze bardziej. Liz nie potrafiła nabrać powietrza.

Chciała się oderwać od lady, ale nie kontrolując własnych ruchów strąciła na ziemię szklankę z mlekiem. Ten dźwięk wybudził pozostałą czwórkę z letargu. Obserwowali jak Liz błądzi wzrokiem po blacie i usiłuje coś wymamrotać. Prawdopodobnie osunęłaby się na podłogę, gdyby ktoś jej nie złapał. Alkec w błyskawicznym tempie znalazł się tuż za nią, podtrzymując osuwające się ciało własnym. Bez słowa uniósł ją i zaniósł na kanapę. Odgarniając włosy z jej twarzy, zapytał:

— W porządku?
Raczej nie. Wszystko się zawaliło w ciągu jednej nocy. Nie dość, że prawie zabiła wewnętrznie własnych rodziców, to jeszcze dziewięćdziesiąt procent populacji ludzkiej miało ochotę ją spalić żywcem.

— Tak. W porządku. – szepnęła – Nie licząc tego, ze świat wali mi się na głowę.
Alec uśmiechnął się lekko. Nie chodziło o jej słowa. Wiedziała, że teraz wszystko zmieni się całkowicie. Życie będzie napędzane wiecznym strachem.

Wstał. Wyjrzał przez okno. Tłum musiał przejść dalej, teraz ulica wyglądała na całkowicie opustoszałą. Przeniósł wzrok na Max. Zaciskała powieki, kalkulując coś w myślach.

— Chyba będziemy musieli wyjechać – powiedziała
Odpowiedział jej śmiech. Śmiech Liz. Nie mogła powstrzymać tego ataku, ale po chwili wciąż drżącym głosem wyjaśniła:

— Wy powinniście najlepiej wiedzieć, że ucieczka nic nie zmienia. – opanowała się i spoważniała – Dajcie spokój. Całe społeczeństwo wie o mutantach. Gdzie chcecie wyjechać?
Max pochyliła głowę. Było w tym mnóstwo racji. Ucieczka nie była rozwiązaniem a tylko bardziej by wzbudzała podejrzenia. Nic innego im jednak nie przychodziło do głowy. Co mieli robić? Udawać, że wszystko jest ok?

Liz zdawała się czytać w myślach. Westchnęła głęboko i powiedziała cichym, przygnębiającym tonem:

— To ciężkie, ale chyba... chyba najlepiej by było tu zostać i po prostu udawać. Przynajmniej dopóki to nie przycichnie – przesunęła wzrok po zgromadzonych – Niech każdy zajmie się tym, co miał dzisiaj zrobić.
Biggs spojrzał na Alec'a a potem na Max. Po chwili wszyscy wpatrywali się w Guevarę, czekając na jej głos. Transgeniczna brunetka nie odrywała wzroku od Liz. Po kilku sekundach przytaknęła. Na krótką metę to był jakiś plan by grać zwykłych ludzi.

* * *

Weszła na odrapany korytarz. Jej serce łomotało niesamowicie. Cały dzień był największą katorgą jaką do tej pory przeszła. W Roswell często traciła zmysły zamartwiając się o Maxa. Bała się, że złapie go FBI, że go zabiją. Teraz to był zupełnie inny strach. Obawiała się nie tylko i życie czwórki transgenicznych, ale i o samą siebie. Ludzie mijający ją na ulicy czy nawet ci z Jam Pony mogli w każdej chwili się na nią rzucić. Wszystko wydawało się być jeszcze bardziej przerażające, gdy Max wyjaśniła sprawę CeCe. Dobrze podejrzewała, że była jedną z X5. Gdy tylko rząd podał oficjalnie w wiadomościach istnienie mutantów, zaczęła się nagonka. CeCe nie zdołała się chować, nie wiedziała co się dzieje. Ktoś dostrzegł kod kreskowy na jej szyi. Zlinczowali ją a onok postawili płonący znak X.

Liz spanikowała słysząc o kodzie kreskowym, ale Max ją uspokoiła tłumacząc, ze oni swoje niedawno usunęli, więc mają spokój przynajmniej na jakieś trzy tygodnie. W Jam Pony też wszyscy żyli wiedza o mutantach. Słyszała różne opinie. Niestety najczęściej spotykała się z niezbyt przyjaznymi wyrażeniami. A przecież nie znali w ogóle transgenicznych. A ci, których znali, tacy jak Max czy Alec, nie byli groźni. Psychika ludzka bywa naprawdę przerażająca. Sketchy i Normal cały dzień słali złośliwe uwagi i groźby pod adresem „ulepszonych” genetycznie. Tylko O.C. podniosła ją na duchu. Chyba jako jedyna nie przejmowała się ewentualnym zagrożeniem jakie nieśli mutanci.

Liz sama w ogóle się nie odzywała i ze słabym uśmiechem przyjmowała wszelkie przesyłki. Za każdym razem, gdy wracała z miasta po kolejną paczkę, jej wzrok szukał bezradnie Max i Alec'a. Uspokajała się dopiero widząc ich. Guevara była świetną aktorką i zachowywała niesamowitą pogodę ducha. Tylko zielonooki chłopak chodził pogrążony we własnych myślach. Żadna z dziewczyn nie przyciągnęła jego uwagi, co było poważnie martwiącym objawem. Miała złe przeczucie.

Budziły się w niej lęki, o istnieniu których wcześniej nie miała pojęcia. Pośród strachu o własne życie rodziła sie kłująca obawa o niego. Od momentu, w którym ją pocałował wiedziała, że transgeniczny chłopak nie jest tylko miłym odbiciem od rzeczywistości i próbą wymazania z pamięci Maxa Evansa. Przyzwyczaiła się do niego do tego stopnia, że każdego dnia chciała go widzieć. Choćby miał ją drażnić, nie potrafiła o nim zapomnieć. Poza tym w całkiem przyjemny sposób umiał odegnać od niej wszelki ból i niepotrzebne myśli. Kąciki jej ust uniosły się na wspomnienie wieczoru w klubie. Alec był niezwykle uzależniający. Nie mogła ot tak po prostu zapomnieć o jego istnieniu czy przyzwyczaić się do myśli, że może go nie być. Wsiąkał w nią jak powietrze.

Zatrzymała się przed ciemnymi drzwiami. Uniosła dłoń i niepewnie zastukała. Serce podjechało jej do gardła, gdy usłyszała szmer wewnątrz. To chyba jednak nie był najlepszy pomysł, żeby tu przychodzić. Obróciła się, chcąc odejść nim otworzy drzwi. Wykonała zaledwie jeden krok, gdy padło jej imię:

— Liz?

c.d.n.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część