_liz

Shattered like a falling glass (22)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XXII

Wcisnęła dzwonek, czekając aż brama się otworzy. Kamera umieszczona na murze skierowała się na nią. Istne Fort Knox. Po chwili żelazna furtka otworzyła się, a Liz wkroczyła na piaskowy chodnik, prowadzący aż do samej rezydencji.

Adrenalina od razu przesyciła każdy nerw w jej ciele. Teraz zaczynała powątpiewać w swój plan i możliwość jego realizacji. Żołądek jej sie ścisnął, a serca zaczęło gwałtownie bić. Zdobione drzwi uchyliły się przed nią a jakiś gburowaty neandertalczyk wpuścił ja do środka. Rozejrzała się uważnie. Nigdy nie była w tak pięknie odrestaurowanym wnętrzu, zupełnie jakby weszła do muzeum. Lśniące posadzki, kremowe ściany, antyki i bordowy dywan na schodach. Usłyszała kroki. Przez drzwi w kształcie łuku tryumfalnego przeszedł mężczyzna.

Był w wieku jej własnego ojca, może nawet starszy. Elegancki, surowy, ale ze smutkiem w oczach. Tak mógł wyglądać tylko ktoś, kto utracił najbliższa osobę. Ojciec, który stracił córkę.

— Dzień dobry panie Berrisford. – uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę
Mężczyzna uścisnął jej dłoń.

— Panna McDowell, jak mniemam.
Wyszczerzyła zęby. Kto by pomyślał, że fałszywy dowód, jaki sobie „wyczarowała” będzie ją określał jako pannę McDowell. Dziwna zbieżność nazwisk...

Usiedli na nieziemsko wygodnych fotelach. Ktoś przyniósł świeżo zaparzoną kawę, wlaną do najdelikatniejszej porcelany. Liz miała wrażenie, że przekroczyła próg raju, że jest w zupełnie niedostępnym dla siebie miejscu. W porównaniu z jej obecnym mieszkaniem, a nawet z tym w Roswell, rezydencja Berrisforda to pałac. Otworzyła torebkę, wyjmując z niej jakieś papiery i podając je mężczyźnie.

— Bardzo się cieszę, że zechciał mnie pan przyjąć.

— Cóż... – uśmiechnął się – Nie co dzień zdarza się, że młode, śliczne dziewczyny składają mi takie propozycje.

Zarumieniła się. Kiedy on wczytywał się w akta, jej wzrok błądził po całym pomieszczeniu. Naliczyła już siedem kamer od samego wejścia, dwóch ochroniarzy, czujniki ruchu. Ciężka do zdobycia twierdza. Jej spojrzenie padło na pianino stojące pod oknem i sporą srebrną ramkę. Na zdjęciu widniała Rachel. Rozpoznała bez trudu tę anielską twarz, dla której kiedyś Alec stracił głowę. Była taka śliczna. Liz przełknęła ślinę. Zakochał się w takiej dziewczynie, więc czemu teraz zwracał uwagę na tak niepozorne stworzonko jak ona? Nie umywała się do księżniczki z fotografii.

Berrisford pokręcił głową w zdumieniu, czytając kolejne akapity. Przeniósł wzrok na Liz i z podziwem zapytał:

— Sama pani to pisała?
Przytaknęła, nie bardzo wiedząc, co mogło mu nie pasować.

— Jeszcze nie spotkałem tak młodej osoby z takim umysłem i zapałem. Proszę mi opowiedzieć na czym miałyby polegać te badania.

Nabrała głęboko powietrza. Te papiery to jej zaczęta praca z genetyki, którą chciała przesłać na Harvard. Teraz stanowiła część jej przykrywki.

— Umm... – czuła się mimo wszystko niezręcznie, ale szybko powróciło opanowanie – Mutacje genowe możemy podzielić na substytucje, delecje i insercje. Każde z nich polega na czymś innym. Ale nikt nigdy nie skupiał się na substytucji, uznając ją za banalną i posługując się prostym schematem.
Mężczyzna wsłuchiwał się z ogromnym zaciekawieniem.

— Podejrzewam, że to niektóre substytucje mogą wprowadzać zaburzenia w powstawaniu białka.

— To ciekawe.
Berrisford patrzył na nią z fascynacją, jakby była nieodkrytym dotąd cudem. Nie przeczuwał nawet, że to tylko wypowiedź mająca na celu zmylić jego czujność. W rzeczywistości Liz nie szukała dofinansowania do swoich badań. Tylko sprawdzała zabezpieczenia w rezydencji. Aby jednak się nie zdradzić, kontynuowała:

— Wyobraźmy sobie – mówiła spokojnie i z udawaną fascynacją – Że na przykład zamiast kodonu Tryptofanu, czyli TGG w DNA i UGG w m-RNA, w wyniku mutacji powstanie kodon TGA. W m-RNA utworzy się UGA, kodon powodujący mutację typu nonsens. Bez względu na położenie kodonu proces translacji będzie przerwany.
Mężczyzna uśmiechnął się i ponownie zerknął na kartki. Zaczął potakiwać głową.

— Tak. To ciekawe – znów spojrzał na Liz – Otrzyma pani dofinansowanie. Lecę dziś do Waszyngtonu i polecę panią komu trzeba.

Liz uśmiechnęła się niewinnie. Biedny nawet nie wiedział, że sam otworzył jej drzwi swojego domu tymi słowami.

* * *

Liz weszła do Jam Pony. Mijając Normala powstrzymywała ze wszystkich sił chęć skręcenia mu karku za jego gadatliwość i naiwność. Posłała mu jedynie lodowe spojrzenie i skierowała się do swojej szafki. Wszystko tętniło swoim codziennym rytmem, powoli wciągając ją w swój nastrój. Rozluźniła się i odetchnęła głęboko. Musiała się odstresować przed wieczornym działaniem. I co ważniejsze, musiała stwarzać pozory, aby nikt się nie domyślił, że coś knuje. Nikt – czyli Alec.

— Hmm... Nie ma mnie w tej szafce, więc nie rozumiem czemu tak się w nią wpatrujesz – miękki głos przemknął obok jej ucha
Silne ramiona oplotły ją w talii, a wilgotne usta z łaknieniem wpiły się w jej szyję. Liz jęknęła. Może i Alec był ulepszony genetycznie, ale zachowywał się jak zwykły, napalony nastolatek, w dodatku spowinowacony z wampirem.

Mruknęła i zamknęła szafkę, przesuwając po niej dłonią powoli, tak jak usta zielonookiego przesuwały się po jej szyi. Kiedy dłoń mutanta usiłowała się wsunąć na jej brzuch, złapała go za nadgarstek i powiedziała cicho:

— Nic z tego. Moje łaskotki mają na ciebie alergię.
Roześmiał się, cofając rękę i przesuwając ją po ramieniu brunetki.

— To nie alergia – szepnął – To uzależnienie.
Obróciła się twarzą do niego. Pozwalała jego dłoniom wędrować po swoim ciele, a sama przesunęła swoje palce wzdłuż jego klatki piersiowej w dół. Kiedy dotarła do tego miejsca, dzięki któremu głównie funkcjonują mężczyźni, złowieszczy uśmieszek przebiegł po jej ustach.

— A propos uzależnienia... Ktoś tu jest na głodzie... – mruknęła

Alec nie dał się tak łatwo wybić z rytmu. Przyparł ja do szafki, unosząc w powietrzu i przytrzymując własnym ciałem. Kciuki leniwie podsuwały bluzkę do góry, zataczając jednocześnie drobne kółka. Usta mutanta przesunęły się w kilku delikatnych pocałunkach po jej obojczyku, szyi i policzku.

— Uważaj co zaczynasz – jego głos był wibrujący i hipnotyzujący – Bo będziesz musiała to skończyć.

Jego język rozchylił wargi Liz, wymuszając nagły głęboki pocałunek. Jęk został zdławiony w gardle brunetki, a jej dłonie gwałtownie zacisnęły się na jego kurtce. Po kilkunastu sekundach Alec postawił ją ponownie na ziemi, nie przerywając pocałunku. Dopiero, gdy jej palce ścisnęły mocniej materiał kurtki w pragnieniu powietrza, oderwał od niej usta, pozwalając na uzupełnienie zapasu tlenu.

Uśmiechnął się. Kiedy założyła pasemko włosów za ucho, zmarszczył brwi i wyciągnął je z powrotem, by drażniło jej twarz. Wolał gdy wyglądała naturalnie. Z rumieńcem, ze zburzonymi włosami i rozbudzonym przez niego ciałem.

Przysuwając ją ponownie do siebie i muskając jej usta, mruknął kusząco:

— Może wieczorem spróbujemy cię wyleczyć z uzależnienia? Mam, jak zwykle, wolne mieszkanie.
Pozwoliła mu skradać drobne pocałunki pomiędzy wypowiadanymi przez nią słowami:

— Umm... kusząca... propozycja... ale obawiam się... że tylko... sam... popadłbyś w... manię... i... – jego wargi z rozbawieniem i naciskiem przerywały jej wypowiedź, jakby nie chciał słyszeć sprzeciwu – Nie dałbyś... mi... spokoju...
Wsparła dłonie na jego torsie i wygięła ciało nieco do tyłu, na chwilę uniemożliwiając mu dalsze całowanie.

— Poza tym mam zajęty wieczór – dodała z niewinnym uśmiechem

Zielonooki zmrużył oczy. Nie bardzo podobał mu się fakt, że wolała robić coś innego niż spędzać z nim czas. Nie był zaborczy, mogła robić co chciała i z kim chciała. Ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że będą z tego kłopoty.

* * *

Rozejrzała się uważnie dokoła. Cała rezydencja spowita była w ciemnościach. I chociaż wyglądała na łatwo dostępną i pustą, w środku wszystkie zabezpieczenia działały na najwyższych obrotach.

Liz jęknęła i zacisnęła pięści. Czas zacząć używac swoich zdolności i błyskawicznego myślenia. Przesunęła się wzdłuż muru, nie zwracając uwagi na krzaki, usiłujące zadrapać jej ciało. Przeszukiwała mur dłońmi. Gdzieś tu musiała być ta skrzynka. Po kilku minutach trafiła na zimny metal. Otworzyła niewielkie drzwiczki, za którymi tkwiły całe kłęby kolorowych kabli. 'Przydałby się Alex... albo słynny Logan' pomyślała. Ona kompletnie nie znała się na tego rodzaju technice. Pozostało tylko jedno wyjście...

Wyciągnęła dłoń i skupiła zmysły. Iskrzenie i trzask wydobyły się z kabli, całkowicie rujnując system zabezpieczeń. Tak jej się przynajmniej wydawało. W ciemności nie dostrzegła, że jeden, cieniutki, zielony kabelek pozostał nietknięty.

— Czasami przydałoby się mieć kocie DNA – jęknęła, wspinając się na mur
Mimo że wyłączyła zabezpieczenia, a właściciela i jego ochrony nie było, ciągle czuła się niepewnie. Co ona wyprawiała? Owszem, chciała oderwać się od wizerunku grzecznej dziewczynki, ale nie popadając w taką skrajność. Włamanie i kradzież – Alec byłby dumny.

Nie.

Hotaru byłaby dumna, może Biggs też. Max by się wściekła. Alec zabiłby ją gołymi rękoma, gdyby wiedział co wyprawia. Ale przecież nie musiał tego wiedzieć. Po prostu zdobędzie ten wisiorek, odda mu go i ani słowem nie wyjaśni jak go zdobyła. Przechodząc przez olbrzymi hall i wdrapując się na schody, myślała już tylko o tym, jaką będzie miał minę. Uśmiechnęła się lekko, wyobrażając sobie błysk w jego oczach i jasny uśmiech w kącikach jego ust.

Na piętrze było tyle drzwi, że chwilę jej zajęło zdecydowanie się na kolejny krok.

Wybrała te w końcu korytarza, z kryształową klamką. Zapaliła światło. Pokój był śliczny. Taki, w jakim powinna sypiać najdelikatniejsza dziewczyna na świecie. Kremowe ściany, firanki ze złotymi wstążkami, na półkach szeregi porcelanowych figurek. Rozejrzała się. W rogu stało lustro. Takie samo, jakie ona miała w Roswell. Nie mogła się powstrzymać, przejrzała się. Dawni znajomi chyba by jej nie poznali. Skórzane spodnie, kurtka, nawet rękawiczki. Sama siebie nie poznawała.

Ciekawe co by powiedział Alec, gdyby ją w tym zobaczył? A l e c . Główny powód, dla którego tu była. Hmm, w zasadzie to jedyny powód. Nie chciał by poświęciła się dla niego, by ryzykowała swoje życie, by cokolwiek w sobie zmieniała. I chyba dlatego tak bardzo chciała mu się odwdzięczyć. Udowodnić, że jest w stanie dla niego ryzykować. Że c h c e dla niego ryzykować.

There is freedom within, there is freedom without
Try to catch the deluge in a paper cup
There's a battle ahead, many battles are lost
But you'll never see the end of the road
While you're travelling with me

Jej wzrok padł na szafkę nocną. Granatowe pudełeczko. To na pewno było to. Drżącymi palcami otworzyła je, wyjmując delikatny wisiorek wykonany z najczystszego srebra. Śliczny. Wsunęła go do czarnego woreczka i schowała w wewnętrznej kieszeni kurtki. Westchnęła.

I już? To było takie proste?

Przesunęła spojrzenie w stronę szerokiego okna. Hmmm... Dawno nie miała okazji stać na jakimś balkonie i podziwiać gwiazd. A skoro tu była, to chyba mogła skorzystać. Podeszła do szyby i otworzyła okno.

W całym domu rozległ się przeraźliwy pisk alarmu.

* * *

Czekała w celi, usiłując nie zwracać uwagi na chrapiącego obok obleśnego pijaka ani na „kobietę pracującą” we wściekle różowej bluzce.

Serce jej biło ze strachu, a gorzka ślina toczyła razem ze sobą mroczne myśli i wyrzuty sumienia. Bała się. Tylko, że nie samej policji, która ją złapała, ani ewentualnego wyroku. Bała się Aleca. Miała jeden telefon do wykonania i miał on być do kogoś z rodziny. Jako, że jej fałszywy dowód informował, iż była panną McDowell, mogła zadzwonić tylko do jednej osoby. Do Aleca McDowella.

Krata się odsunęła a otyły policjant kazał jej wychodzić, informując że przyjechał ktoś po nią. Na trzęsących się nogach poszła za funkcjonariuszem do osobnego pomieszczenia. Weszła do pokoju i momentalnie chciała się wrócić do celi i obleśnego pijaka.

Zielone oczy były niezwykle ciemne i z gniewem wbijały się w nią. Był zły na to, że złamała prawo czy na to, że dała się złapać? Skrzyżował ramiona i cmoknął z niezadowoleniem. Liz opuściła głowę. Miała wrażenie, że cała się rumieni z poczucia winy.

Drzwi gabinetu otworzyły się i wszedł kolejny policjant. Rzucił na biurko jakieś akta i zwrócił się do Aleca.

— Jest pan krewnym panny McDowell?
Zielone oczy w szoku przesunęły się ponownie na nią. Wybrała sobie jego nazwisko? Dlaczego? Chrząknął i odpowiedział w miarę łagodnie:

— Tak. To moja nieznośna... siostra.
Policjant usiadł za biurkiem i ze zwykłym znudzeniem powiedział:

— To jej pierwsze przewinienie. Nie znaleziono żadnych narkotyków, śladów wandalizmu, nic nie zostało skradzione – przesunął wzrok na Liz i dodał – Wystarczy jej przetrzepać skórę i pilnować, by nie pakowała się więcej w kłopoty.

Alec przytaknął i wyprowadził, a wręcz wypchnął Liz. Przez całe wyjście z komisariatu się nie odzywał, ani w drodze powrotnej do domu. Ku zaskoczeniu i przerażeniu brunetki, skręcił w uliczkę prowadzącą do jego mieszkania.

* * *

Gdy tylko zamknął drzwi, Liz czuła, że nastąpi wybuch. Zupełnie jakby miał ją naprawdę przerzucić sobie przez kolano i zlać. Ze strachem czekała na kolejny ruch zielonookiego mutanta.

— Co ty wyprawiasz? – ostry głos wstrząsnął jej ciałem – Odbiło ci?! Pakujesz się w kłopoty w takiej sytuacji? A gdyby się dowiedzieli, że nie jesteś człowiekiem?

Uniosła wzrok. Był zły, ale gniew mieszał się ze zmartwieniem. Czy to była troska? Tak! I zrobiło jej się jeszcze bardziej głupio. On się o nią martwił, troszczył, a ona nie dość, że sama wpakowała się w tarapaty, to mogła jeszcze tym ściągnąć kłopoty na niego. Łzy zalśniły w ciemnych oczach.

Widząc to, Alec jęknął. Odetchnął głęboko. Mogło jej się coś stać, mogła zginąć, mogli się dowiedzieć, że jest hybrydą i zlinczować ją. Dlaczego o tym nie pomyślała? Co jej strzeliło do głowy?

— W ogóle co zrobiłaś? – zapytał, orientując się, że na policji w ogóle mu nie powiedzieli co przeskrobała

— Włamałam się – odpowiedziała krótko
Nie mógł się powstrzymać i parsknął śmiechem. Dziwna duma i rozbawienie roztliły się w jego oczach. Włamała się. Jego dziewczyna.

Zaraz? Jego? Zaniepokoiła go ta myśl, chociaż nie potrafił inaczej sformułować tego zdania. Była jego, ale nie w sensie własności. Jego – taka jak on, czuła jak on, rozumiała go, nabywała przyjemne nawyki. Jego – o żadnej innej nie potrafił i nie chciał myśleć. Uśmiechnął się lekko i zapytał łagodnie:

— Gdzie? I co najważniejsze, po co?

Liz przełknęła ślinę i rozpięła zamek kurtki. Wyjęła czarny, aksamitny woreczek wygrzebując z niego wisiorek. Ujęła srebrny łańcuszek w dwa palce i uniosła w stronę Aleca.

— Włamałam się do Berrisforda. Po to.

Kąciki ust zielonookiego opadły gwałtownie. Całe jego ciało zesztywniało, a serce zatrzymało się. Szmaragdowe oczy rozbłysły dziwnymi iskrami smutku i bólu. Wisiorek Rachel. Wpatrywał się w łańcuszek, czując jak cierpkie wspomnienia przepływając przez jego żyły i umysł. Powoli przesunął nieprzytomny wzrok na drżącą brunetkę. Włamała się by dla niego odzyskać wisiorek. Złapali ją przez niego.

Jeden impuls targnął jego ciałem. Obrócił się i gwałtownie wyszedł, nawet nie zamykając drzwi. Liz momentalnie wybiegła za nim.

— Alec! – zawołała
Zatrzymał się w korytarzu, ale nie odwrócił.

Czarne myśli, że właśnie go traci nie pozwalały jej podejść w jego stronę. Ściskając w dłoni wisiorek, rozpaczliwym tonem usiłowała go zawrócić.

— Alec...

— Co chcesz żebym powiedział? – jego głos był gorzki i chłodny, ale wyrzuty kierował tylko przeciwko sobie – Żebym ci podziękował za to, że ryzykujesz dla mnie życiem?
Czy tego chciała? Nie. Ale chciała by miał choć cząstkę tego, co utracił, by się uśmiechnął.

— Nie mogę się uśmiechnąć – stwierdził z bólem – Liz, mogło ci się coś stać. Kim byłbym, gdybym wymagał od ciebie poświęcenia tego stopnia?
Byłby Maxem Evansem. Ale nim nie był, doskonale to wiedziała...

— Lepiej będzie jeśli...

— Nie! – krzyknęła
Wiedziała, co chciał powiedzieć. Nie mogła go stracić. Dlaczego faceci zawsze czują się odpowiedzialni za błędy ich bliskich? Mogli ją złapać, mogli zabić – przewidziała to. To była jej decyzja. Cokolwiek miało się dziać, chciała tego, nie żałowała. Ale zielonooki ruszył bez słowa do przodu.

— Tchórz!
Wykonała dwa kroki w jego stronę, kiedy się zatrzymał i ze zdumieniem na nią spojrzał.

— Tchórz – ledwo powstrzymywała łzy, powtarzając z gniewem – Nie chodzi ci o to, że mogło mi się coś stać. Nie tego się boisz.
Stał już całkiem zwrócony do niej przodem, z mieszaną furią i bólem patrząc jak zaciska pięści i wyrzuca mu błędy.

— Boisz się tego, że za bardzo ci na mnie zależy.
Zaskoczyło go ile miała racji.

— Boisz się, że stracisz mnie jak Rachel. A nie pomyślałeś, ze ja boję się bardziej? Że mnie zostawisz? – pierwsza łza spłynęła po jej policzku – Potrzebuję cię! Nie możesz ot tak mnie olać!

Now I'm walking again to the beat of a drum
And I'm counting the steps to the door of your heart
Only the shadows ahead barely clearing the roof
Get to know the feeling of liberation and relief

Podszedł bliżej, nie odrywając od niej wzroku. Potrzebowała go? Te słowa tak niesamowicie brzmiały w jego uszach, że ciągle kwestionował ich prawdę. Jeszcze nikt nigdy mu tego nie mówił. Zawsze narzekali na niego, nazywali utrapieniem, złościł innych i sprowadzał kłopoty. Nikt nigdy nie powiedział mu, że go potrzebuje.

— Jestem niebezpieczny Liz... – ostrzegawczo powiedział

— Nie ważne. – nadzieja kipiała w niej

— Nie wiesz na co się porywasz...

— Wiem.

— Jesteś pewna, że tego chcesz? – kolejny krok w jej stronę

Tylko przytaknęła. Powiedzieć nic nie zdołała, bo Alec chwycił ją i przysunął do siebie gwałtownie. Jej usta zlały się w jedność z jego wargami. Jęknęła wprost do jego gardła, gdy jej plecy uderzyły o ścianę. W jednej chwili nogi Liz oplotły Aleca, a dłonie wpiły się w jego plecy szukając oparcia. Przyparł ją mocniej do ściany, by przypadkiem nie osunęła się w dół. Spragnione usta zaczęły znaczyć skórę jej szyi. Liz przymknęła powieki. Mruknęła, gdy dłoń zielonookiego wsunęła się pod jej bluzkę. W odpowiedzi poruszyła biodrami w prowokujący sposób.

— Kiedyś mnie zabijesz tym – syknął podtrzymując jej ciało i kierując och w stronę mieszkania

— Mhm... Ale w jaki przyjemny sposób – odpowiedziała miękkim szeptem
Jej usta ponownie odnalazły wargi Aleca, piętnując je niesamowicie gorącym pocałunkiem.

Nogą zatrzasnął drzwi za nimi. Nie było czasu myśleć o tym, czy zamek się nie zepsuje. Temperatura ciała rosła szybko. Postawił Liz na ziemi, zsuwając kurtkę z jej ramion. Brunetka nie pozostała dłużna i nie dość, że zdjęła z niego jego własną kurtkę, to zaczęła podsuwać jego koszulkę do góry.

Pomógł jej, zdejmując T-shirt, po czym ponownie chwycił ją, wsuwając język do jej ust bez wcześniejszego uprzedzenia. Dłonie przebiegły chełpliwie po nagim torsie Aleca. Lekki rumieniem wystąpił na jej policzki, powodując uśmiech zielonookiego. Nie musiał używać siły, by jej ciało zmiękło i osunęło się na kanapę. Powędrował tam za nią. Dłońmi podsuwał do góry bluzkę. Za każdym razem, gdy skrawek materiału odsłaniał fragment ciała, całował skórę w tym miejscu.

Za każdym razem, ciałem Liz wstrząsał lekki, przyjemny dreszcz, wydobywając z niej słodkie jęki. Po kilku minutach tej tortury bluzka dziewczyny leżała na podłodze.

Hey now, hey now
Don't dream it's over
Hey now, hey now
When the world comes in
They come, they come
To build a wall between us
Don't ever let them win

— Piękna... – mruknął
Nie mówił tego jeszcze żadnej dziewczynie, nie mógł się jednak powstrzymać. Z zachwytem przyglądał sie drobnej, zarumienionej i rozpalonej brunetce, która z przymkniętymi powiekami czekała na jego kolejny krok. Niepewnie przesunął ciepłe palce po jej brzuchu w stronę prawej piersi. Gdy tylko jej dotknął, Liz gwałtownie odchyliła głowę.

Przed jej oczami przesuwały się gwiazdy. To przypominało wizję, ale było czymś zupełnie innym. Efekt kulminacji rozkoszy po prostu przeniósł jej umysł i zmysły na najwyższy poziom świadomości.

— Alec... – jęknęła, wbijając paznokcie w jego plecy

c.d.n.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część