Rozdział 2
Chris:
To był najdziwniejszy dzień w moim życiu. Chociaż nie, najdziwniejszy był nieco później, ale o tym kiedy indziej. W każdym razie tamtego ranka poszedłem do tego sklepu ot tak, nie podejrzewając wcale, że dawny Christopher King zniknie w hipermarkecie, dokładnie w chwili, gdy jakaś dziwna dziewczyna będzie usiłowała wyrwać mi z ręki buteleczkę z sosem sojowym. Gdy tylko zobaczyłem jej twarz... chyba już wtedy wiedziałem. Bogu dzięki, że moi rodzice nie ukrywali przede mną prawdy o mojej adopcji i nie usiłowali odciągnąć mnie od pomysłu szukania moich biologicznych rodziców. Ojciec zaproponował mi nawet pomoc, ale... wiecie, zakazany owoc kusi i tak dalej. Mój owoc nie był zakazany, to i kusił mniej. Czy chciałem wobec tego spotkać się z rodzicami? Naturalnie, że tak. Zobaczyć. Zapytać dlaczego. No i... choć może się to wydawać co najmniej dziwne... podziękować. Uważałem, że rodzina, do której trafiłem, była najwspanialszą, jaką tylko można sobie wymarzyć. W każdym razie odnalezienie biologicznych rodziców nie było celem mojego życia, więc kiedy nagle, w sklepie w Las Cruces zobaczyłem dziewczynę, chyba nieco młodszą ode mnie, ale za to tak niesamowicie podobną... Tak, wiem, teoretycznie każdy na tej planecie ma swojego sobowtóra. No i mogły się na przykład objawić wspólne geny w jakiejś dalekiej kuzynce, siódma woda po kisielu, a podobna jak dwie krople wody czy coś takiego. Ja jednak wiedziałem, że w tym sklepie w centrum Las Cruces spotkałem właśnie moją siostrę. Przyrodnią, gwoli ścisłości. Nie wiem czemu byłem tego taki pewny, może to intuicja, może coś jeszcze innego, o czym miałem dowiedzieć się później. Niezbyt romantyczne miejsce, jak na takie odkrycia, między pudełkami ciasteczek bezglutenowych, tabliczkami czekolady w wersji light i torebkami przypraw korzennych. Chociaż i tak lepiej, niż wśród lodówek i pralek.
Dziewczyna chyba nieco zgłupiała, bo zaczęła mnie ciągnąć do wyjścia. Ja wiedziałem, że być może i bardzo prawdopodobnie jesteśmy rodziną, ale ona chyba na to nie wpadła. Nic dziwnego. Przy kasie z kolei dowiedziałem się, że nazywa się Jennie Evans. Czyli pewnie Jennifer. No i to było wszystko, co na razie wiedziałem o mojej siostrze. Przyrodniej. Evans. Czyli mój ojciec miał na nazwisko Evans. Zaraz... a może to jej matka... no, że to była ona? Bo w takie szczęście, że Jennie i ja mamy wspólnych oboje rodziców, to już nie wierzyłem. To byłby zbyt wielki zbieg okoliczności...
Jennie chyba miała jakiś plan działania albo coś, bo pruła na przód jak błyskawica, a ja usiłowałem za nią nadążyć; w końcu niosłem jej zakupy. Nie przyszło mi jakoś do głowy, że mógłbym po prostu zostawić te siatki na środku ulicy i pójść w swoją stronę. Początkowy szok spowodowany tym podobieństwem między nami już dawno minął, została cierpliwość. I, szczerze mówiąc, ogromna ciekawość, kim dla siebie jesteśmy.
Jennie zatrzymała się w końcu przed jakimś domem. Popatrzyłem na nią pytająco, usiłując dyskretnie złapać oddech. Gdybym szedł, czy też raczej biegł normalnie, bez niczego, nie było by problemu. Tyle, że ja trzymałem w ręku chyba tonę zakupów, ona zaś ciągnęła mnie za rękę jak psa na smyczy...
—Mieszkam tutaj, z moją matką – powiedziała. – Czy... wszedłbyś ze mną? – dodała. Ze zdziwieniem zauważyłem, że w jej głosie pojawiła się nieśmiałość i zachciało mi się śmiać, opanowałem się jednak i bez słowa skinąłem głową. Weszliśmy do domu i skierowaliśmy się do kuchni. No, może raczej nie tyle „skierowaliśmy się” ile „skierowano mnie”.
— Jennie, na Boga, co tak długo! – zawołała jakaś kobieta odwracając się. Miała jasne włosy, związane w kok i trzymała w ręku szufelkę ze śmieciami. – Już myślałam, że...
Zamilkła gwałtownie, wpatrując się we mnie zachłannie. Szufelka wypadła jej z ręki. Byłem pewien, że to nie jest moja matka. Skoro ja i Jennie wyglądamy tak podobnie, to musieliśmy to po kimś wziąć. A rysy tej kobiety wcale nie przypominały moich rysów twarzy. Zresztą, nie czułem niczego niezwykłego, co, jak przypuszczałem, powinienem był czuć w momencie spotkania się z rodzicami.
Rozejrzałem się dyskretnie po kuchni i w końcu odstawiłem na bok reklamówki. Co za niewyobrażalna ulga, jak ta dziewczyna chciała to sama zanieść do domu...! Na kulturystkę stanowczo nie wyglądała.
Przez chwilę miałem straszne wrażenie, że zostaniemy tak już na zawsze w tej kuchni – pani Evans wpatrująca się we mnie, Jennie również patrząca na mnie, no i ja – nic nie rozumiejący, jak to piąte koło u wozu... A może raczej trzecie przy rowerze.
—Zan – szepnęła nagle przypuszczalna pani Evans i sam nie wiem kiedy znalazła się tuż obok mnie i przytuliła mnie do siebie. To było coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Czułem się niezręcznie i zerknąłem kątem oka na Jennie, ale nic nie mogłem wyczytać z jej twarzy.
W końcu pani Evans odsunęła się ode mnie, patrzyła na moją twarz i przysięgam, że w jej oczach widziałem łzy. Wtedy już nic nie rozumiałem. Czemu ta kobieta była wzruszona moim widokiem, skoro nie była moją matką, skoro musiałem być synem jej męża? Ona mnie znała? Co tutaj było grane?!
—Zan – powtórzyła oglądając mnie tak, jak ogląda się kogoś, kogo znało się wiele lat temu i kogo spotyka się niespodziewanie.
—Tak właściwie to Chris – odezwałem się niepewnie. Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi z tym Zanem. Może pomyliła mnie z kimś?
—Chris? – zdziwiła się lekko, ale po chwili tak jakby przypomniała sobie coś. – No tak, oczywiście, Chris...
—Czy ja panią znam? – zapytałem ostrożnie. Działo się coś dziwacznego, czego ni w ząb nie mogłem zrozumieć.
—Usiądźmy – zaproponowała pani Evans wskazując na stół kuchenny. Nie zdziwiło mnie to. Kobiety zawsze lubią rozmawiać w kuchni. – Ty mnie nie znasz, ale ja znałam ciebie – wyjaśniła siadając na krześle i wyjęła z pudełka papierosa, nie zapaliła go jednak.
—Przepraszam, ale nie rozumiem – pokręciłem głową i popatrzyłem na Jennie. Też nic nie rozumiała, teraz byłem tego pewien. Pani Evans za to wydawała się rozumieć wszystko. Przez chwilę milczała jednak, odnalazła zapalniczkę, zapaliła i zaciągnęła się dymem.
—Nie przeszkadza ci to? – zapytała. Pokręciłem głową, chociaż nie lubię dymu papierosowego. Pani Evans jednak skinęła głową i wydawała się odpływać gdzieś daleko w swoje własne wspomnienia. – Znałam cię jako kilkumiesięczne niemowlę – powiedziała niespodziewanie. – Miałeś wtedy błękitne oczy i jasne włosy.
—Wszystkie dzieci mają niebieskie oczy – zauważyłem. – A włosy mi ściemniały, ale dopiero kilka lat temu – pani Evans ponownie skinęła głową. Mnie jednak coś zastanowiło. – Skąd pani wie, że to ja byłem tym dzieckiem, które pani znała? Wszystkie dzieci są takie sama e ja zmieniłem się dosyć znacznie od tamtego czasu.
Popatrzyła na mnie zamglonymi oczami. A może tylko wydawało mi się, że są zamglone, przez ten dym. Przeniosła wzrok na Jennie, która do tej pory milczała.
—Bo wyglądasz zupełnie jak twój ojciec – odpowiedziała po prostu, wciąż patrząc na Jennie.
—Jak mój... ojciec? – powtórzyłem nie wierząc własnym uszom. Pani Evans westchnęła ciężko i wyciągnęła rękę przez stół, żeby nakryć dłonie Jennie.
—Max... mój mąż... miał syna, którego oddał do adopcji. Nazywał się Zan – powiedziała cicho. Jennie wysunęła ręce spod dłoni matki i odsunęła się trochę. Całkowicie rozumiałem jej reakcję.
W gruncie rzeczy ta wiadomość nie była taka niespodziewana – ale co innego przeczuwać coś takiego, a co innego usłyszeć, i to prosto w twarz, powiedziane zupełnie bez ogródek.
Miałem mnóstwo pytań. Chciałem usłyszeć odpowiedzi, rozwiać wszystkie wątpliwości, zobaczyć w końcu tego mojego ojca, który oddał mnie, własne dziecko do adopcji...! Ale zanim zdążyłem zadać pierwsze pytanie, zadzwonił telefon komórkowy. Mój. Wyjąłem go szybko i spojrzałem na wyświetlacz. Mama. Moja matka, która mnie wychowała.
—Przepraszam – powiedziałem podnosząc się od stołu. Wyszedłem do przedpokoju z ciągle dzwoniącym telefonem i w końcu odebrałem go.
***
Isabel:
Od początku nie podobała mi się idea tej całonocnej balangi. W końcu Alex miała tylko czternaście lat! Zadzwoniłam rzecz jasna do Jessego, choć nie miałam wielkich nadziei na to, że mój były mąż postąpi jak należy. Rozpuszczał Alex przy każdej okazji, choć teraz nie próbował już przeciągnąć jej na swoją stronę. Swego czasu jednak potrafiliśmy kłócić się potężnie o to, jak wychowywać Alex, bo, rzecz jasna, oboje mieliśmy odmienne zdania na ten temat.
Równie dobrze mogłam dać sobie spokój z dzwonieniem do Jessego do pracy i zamartwiać się we własnym zakresie.
—Ramirez, słucham – usłyszałam w słuchawce. Wykręciłam numer jego komórki – jego sekretarka, wredna łysa wiewióra, zawsze odpowiadała, że „szefa nie ma. Może coś mu przekazać od pani?”, choć Jesse siedział przy biurku, trzy metry od niej.
—Jesse, to ja, Isabel – powiedziałam z niejakim wahaniem.
—A, cześć Isabel – w jego głosie słyszałam rozczarowanie. Cholera. Byliśmy rozwiedzeni od ponad dziesięciu lat, ale połowa mnie była z tego faktu niezadowolona i życzyła sobie ciągłej uwagi i zainteresowania z jego strony. Druga połowa wręcz przeciwnie. – Coś się stało? Coś z Alex? – zaniepokoił się.
—Nie, nie – odparłam pośpiesznie. Chciałam z tobą porozmawiać, nic się nie stało. Czy coś musi być nie tak, żebym mogła do ciebie zadzwonić? – Ale owszem, chodzi o Alex.
—Aha – odprężył się. Słyszałam to wyraźnie i niemal widziałam, jak opiera się wygodnie o swój fotel. – Więc?
—Oznajmiła mi dzisiaj, że idzie razem z Peterem na całonocną imprezę, która kończy się o siódmej rano – powiedziałam. – Nie podoba mi się to, Jesse. Ona ma tylko 14 lat, jest za młoda na takie rzeczy. I nie mów mi proszę, że tu jest Nowy Jork i że ludzi żyją tu inaczej niż w Roswell, bo to zdążyłam zauważyć już wcześniej! Nie powiedziałam nic, gdy zaczęła chodzić do klubów, nie wtrącałam się, gdy pozwalałeś jej imprezować ze studentami gdy miała trzynaście lat, nie zabroniłam jej spotykać się z Peterem, choć jest od niej znacznie starszy...!– owszem, byłam zdenerwowana. Wyrzuciłam to z siebie jednym tchem i czekałam na to, co powie Jesse.
Jesse zaś milczał przez chwilę. Dłuższą chwilę. Ale nic nie mówiłam.
—Co chcesz, żebym zrobił? – zapytał w końcu. Oklapłam. Wszystkie moje emocje sklęsły i zmalały. Nie chciałam już dłużej być dorosłą.
—Nie wiem – odparłam szczerze. Czułam się zmęczona – pracą, nieustanną walką z córką, podchodami z Jessem... Potarłam dłonią czoło. – Nie wiem, co masz zrobić. Nie wiem, co ja mam zrobić. Nic nie wiem.
Kolejna minuta ciszy.
Czy tak wyglądały nasze wszystkie rozmowy? Nie pamiętałam.
—Isabel – powiedział ostrożnie Jesse. – Idź do domu. Albo na zakupy.
—Wiesz, gdzie mam zakupy? – warknęłam wściekle do słuchawki. Chryste, moja córka idzie Bóg wie gdzie, Bóg wie z kim, na Bóg wie ile czasu, a on mi radzi, żebym poszła na zakupy...!
—Isabel, mnie również nie podoba się myśl, że nasza córka chce iść na jakąś imprezę, która kończy się nad ranem, ale przecież znasz Alex – zaczął mi tłumaczyć Jesse. – Wiesz, jaka ona jest uparta. Pójdzie tam, choćbyśmy zamknęli ją na klucz. Zresztą nie wiem, co masz do Petera, to odpowiedzialny chłopak, choć nieco oryginalny. Możemy mu ufać, wierz mi. Znam się na ludziach.
Doprawdy? Nie zauważyłam do tej pory.
—Isabel – w jego tonie pojawił się upór. Lubiłam, gdy wymawiał moje imię. Tak dziwnie, jakoś inaczej niż wszyscy. Zawsze mi się to podobało. – Obiecaj mi, że wyjdziesz teraz z tego swojego biura, wyłączysz komórkę, pójdziesz do domu i zrobisz sobie kąpiel. Albo poczytasz książkę, wszystko jedno. Obiecaj mi.
Milczałam. Nie miałam ochoty wychodzić z pracy, czekała na mnie kolejna sesja. A w domu pewnie krzątał się Paul. Paul był kochany, tylko że mieliśmy zaburzone proporcje. W naszym związku to ja byłam facetem, pracowałam na życie i wracałam późno do domu, a Paul odgrywał rolę kobiety – pranie, sprzątanie, no i gotowe obiadki. W zasadzie podobał mi się taki podział ról, ale...
—Obiecaj mi – głos Jessego stawał się coraz bardziej natarczywy.
—Dobrze, obiecuję! Potwór – mruknęłam.
—Dziękuję.
—Pod jednym warunkiem. Porozmawiasz z Alex i powiesz jej, że też ci się nie podoba ten pomysł z imprezą. Nie chcę być tą jedyną złą – dodałam. Jesse roześmiał się.
—Jak chcesz – zgodził się. – To na razie – rzucił i rozłączył się. Popatrzyłam z zadumą na trzymaną w ręku słuchawkę. Czy to był tylko sen? Jesse zgodził się ze mną co do Alex i obiecał z nią porozmawiać. Niesamowite. Nie powiedział ani słowa o wzajemnym zaufaniu ani o trudnych relacjach matka-córka w wieku dojrzewania. Zamiast tego kazał mi iść do domu.
Chyba się nawrócę.
***
Maria:
Jeden ruch ręką wystarczył, by wszystkie filiżanki i talerzyki znalazły się na podłodze. Brawo, Maria, jeszcze trochę i nie będziesz już miała zastawy stołowej.
—Co ty robisz? – zapytał zimno Jerry.
—Sadzę kwiatki – odparłam sarkastycznie. – Oślepłeś, kochanie? I do tego ogłuchłeś?
Jerry popatrzył na mnie kątem oka, zgrzytnął zębami i zaczął zbierać skorupy z podłogi.
—Odbija ci – powiedział oskarżycielsko.
—Nie więcej, niż tobie – odparłam natychmiast, najsłodziej jak mogłam.
Tak właśnie wyglądało moje małżeństwo. Nieustanne słowne przepychanki, kłótnie, czasami jakieś większe awantury. Systematycznie zbijane talerze, filiżanki i wazony. Na samym początku naszego związku odkryłam, że Jerry nienawidzi przemocy. Pod wszelką postacią; dla niego walnięcie czymś ciężkim o ścianę było niemalże przestępstwem. Wariat, prawda? On wariat, ja wariatka, teoretycznie powinno nam być dobrze ze sobą. Nie było. Nasze wariactwa wzajemnie się nie trawiły, choć w przerwach między kłótniami było nam całkiem miło. On naprawiał wtedy jakieś domowe graty albo szedł z Bobbym na ryby, a ja udawałam przykładną żonę, robiłam im kanapki na te cholerne ryby a potem przygotowywałam obiad. A potem następnego dnia na nowo wybuchało piekło. W oczach społeczeństwa uchodziliśmy jednak za wzorowe małżeństwo. Mogliby nas pokazywać w telewizji i w poradnikach dla młodych par: „Maria DeLuca i Jerry Garner są małżeństwem od wielu lat. W ich związku panuje miłość, tolerancja i wzajemne zrozumienie...”. Małżeństwo na pokaz.
Byliśmy małżeństwem od siedmiu lat. Siedem cholernych lat z jednym facetem. Nie pobraliśmy się, bo wybuchł między nami jakiś nieziemski romans i pasja buchała na wszystkie strony. Guzik, elegancko mówiąc. Byłam w ciąży, uznaliśmy, że dziecko powinno mieć dom i oboje rodziców w domu. I wzięliśmy ślub. Czasami przeklinam ten dzień, a czasami błogosławię. Zależy od mojego nastroju, choć częściej go przeklinałam.
Zaraz. Zacznijmy od początku, chyba muszę coś niecoś wyjaśnić. Maria DeLuca – Garner miała trzydzieści siedem lat, męża, dziecko, dom i pracę. Maria DeLuca-Garner to ja i miałam na karku prawie cztery krzyżyki. Koszmar. Wcale nie czułam się na tyle. O nie, w środku miałam te idiotyczne osiemnaście lat. Dla mnie czas zatrzymał się, gdy ten głupek Michael Guerin odjechał na tym swoim gracie w siną dal. Co tam dalej, mój mąż? Ach, prawda, Jerry. Całkiem miły facet. Chyba jestem świnią. Ale on też jest świnią. Ostatnimi czasy szkodzimy sobie wzajemnie. To raz. A dwa... Jerry jest jakiś dziwny od pewnego czasu. Nie wiem, wydaje się być zamyślony, nieobecny. Nie wiem, może ma kochankę. Nie, to bez sensu. Zachowywałby się wówczas zupełnie inaczej. Nie wiem, to jest pogmatwane. Nawet nie reaguje już tak jak dawniej na to, gdy rozbijam talerze. Mniejsza z tym.
Dziecko. No tak. Ja, Maria DeLuca nie dość, że mam męża, ale mam też i dziecko. Bobby ma siedem lat i jest jedyną przyczyną, dla której tkwię w tym idiotycznym związku. Ale dla Bobbyego wszystko. Bobby jest małym urwisem, który nie rwie się przesadnie do nauki. Ma to chyba po mnie, niestety.
Dom – a pewnie, o ile naszą klitkę można nazwać domem. Przesadzam, wiem. Może i nasz dom nie jest rozmiarów Białego Domu, ale wystarcza nam w zupełności. Poza tym zawsze chciałam mieszkać nad oceanem.
Siedemnaście lat temu, rok po tym, jak wszyscy moi przyjaciele wyjechali z Roswell, usiłowałam chwycić pana Boga za nogi i przyjechałam do Los Angeles. W końcu Fabryka Snów i tak dalej. Liczyłam na to, że mi się uda. Ale życie to nie jest bajka, a marzenia spełniają się tylko w bajkach. Zamiast światowej kariery piosenkarki miałam pracę w podrzędnym barze, zamiast księcia z bajki (czy też z innej planety) dostałam człowieka, który może i był dobry... ale miał wystające kości policzkowe, zawsze nosił zarost i który był z zawodu stolarzem. Stolarz w XXI wieku. Mieszkaliśmy na obrzeżach Santa Barbara – bo tu było nieco taniej, niż w Mieście Aniołów.
Na stole ostała się jeszcze jedna filiżanka. Wzięłam ją do ręki. Ostatnia filiżanka z serwisu, który moja matka podarowała nam na ślubie. Niewiele myśląc rzuciłam nią o podłogę; porcelana rozprysła się. Jerry popatrzył na mnie do góry ze smutkiem w oczach. Zrobiło mi się głupio, a moja irytacja tylko wzrosła.
—O co ci chodzi? – zapytał spokojnie.
—Zgól brodę – warknęłam.
—Porozmawiajmy – poprosił Jerry wstając z kolan i zapominając o resztkach serwisu na podłodze. Uniosłam brwi – Jerry był pedantem. Kolejna rzecz, która nas różniła.
—O czym? – zapytałam wrogo. Nie miałam ochoty rozmawiać z nim właśnie teraz.
—Maria, proszę – powiedział Jerry wyciągając do mnie rękę. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam z domu przez drzwi ogrodowe, prosto w wieczór, który zapadał nad Wybrzeżem.
Żadne z nas nie zauważyło Bobbyego, który stał w progu pokoju i przyglądał się wszystkiemu w milczeniu.
***
Liz:
Siedziałam na łóżku w milczeniu. W domu panowała cisza i mrok. Był środek nocy, ale ja nie mogłam spać. Myślałam... myślałam o tamtym dniu, sprzed wielu lat, gdy mój Max trzymał na rękach małego Zana i żegnał się z nim. Nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś go zobaczę. Nie przypuszczałam, że tak się ucieszę, gdy zjawi się w moim domu. Nie przypuszczałam, że będzie tak podobny do Maxa. Tak samo jak Jennie.
Jennie jest na mnie zła. Nie powiedziała tego, rzecz jasna, ale widziałam wyraz jej oczu. Ma do mnie żal, że nie powiedziałam jej wcześniej, że ma brata. Przyrodniego, ale brata. Wiem, że zrobiłam źle. Ale jest tyle rzeczy, o których ona nie wie. Bałam się chyba poruszać ten temat, w obawie przed tym, że mogłabym zranić i ją i siebie. Ale zapomniałam, że ona jest silniejsza, niż myślę.
Widziałam dzisiaj, że była poruszona nie tyle samym istnieniem Chrisa, co moim milczeniem przez te wszystkie lata.
Chris, Zan... Zan, Chris. Max. Jennie. Trzy twarze przeplatały się w moim umyśle.
Czy kiedykolwiek myślałam, że to zostało definitywnie za mną?
Chris poszedł dzisiaj tak szybko... Dzwoniła jego matka. Ta, która go wychowała i Chris poszedł. Nie zdążyliśmy o niczym porozmawiać. Umówiliśmy się tylko, że przyjdzie w sobotę. Właściwie nie tyle umówiliśmy się, co po prostu Jennie to oznajmiła. Bo w sobotę szkoła jest nieczynna. Z jednej strony cieszę się na tę sobotę... a z drugiej jestem przerażona. Będę musiała mówić o rzeczach, o których nie mówiłam od blisko dwudziestu lat. Jak to zrobić? Czy Zan... Chris... ma jakieś moce? Niegdyś Tess zaręczała, że jej syn był całkowitym człowiekiem... ale nigdy nie wiadomo. Powiedzieć im o wszystkim? Czy to zniosą? A raczej czy zniosę to ja? Jennie pewnie obrazi się na mnie na całe życie, Zan... Chris nie uwierzy, a ja zostanę sama z rozdrapanymi ranami.
Westchnęłam ciężko.
Chris nie wiedział o nas nic. Trudno będzie mu uwierzyć.
—Nie śpisz jeszcze? – podniosłam gwałtownie głowę na dźwięk głosu Jennie. Stała w drzwiach, jej postać odcinała się jasną plamą na ciemnym tle przedpokoju.
—To chyba raczej ja powinnam zadać ci to pytanie – uśmiechnęłam się lekko, choć za plecami miałam okno i Jennie nie mogła widzieć mojej twarzy.
—Jesteś na mnie zła? – zapytałam po chwili. Wzruszyła ramionami.
—Trochę – mruknęła. Czyli była na mnie wściekła, na swój sposób rzecz jasna.
—Jennie, posłuchaj – wstałam z miejsca i podeszłam do niej. – Wiem, że masz mi za złe, że nie powiedziałam ci całej prawdy, i masz do tego wszelkie prawo. Ale spróbuj później mnie zrozumieć, dobrze? Wierz mi, wcale nie było łatwo.
Jennie skinęła głową z wahaniem.
—Połóż się – poleciła mi, tak jakby to ona była matką a ja córką. – I nie pal już dzisiaj, dobrze? – dodała ciszej.
Skinęłam głową bez słowa.