Maria:
Być może Kyle miał rację mówiąc, że teraz znowu wszystko się zaczyna od nowa. Przypadki chodzą po ludziach, ale żeby wszyscy zjechali się w tym samym czasie, to już jest perfidia. Choć naturalnie cieszyłam się, że Liz również dobiła do naszego portu. Okazało się, że nasza przyjaźń nic się nie zmieniła, pomimo tej strasznej ilości lat rozłąki, a być może nawet pogłębiła – ze względu na wspólnotę przeżyć. Isabel była tylko rozwiedziona, podczas gdy my byłyśmy wdowami. Zaraz – i ja to powiedziałam?! Rany. W życiu bym nie przypuszczała, że to wszystko tak się potoczy...
Liz wróciła z Chrisem i Jennie – jedno było synem Tess, a drugie córką Liz. Zadziwiające jednak, jak oni byli do siebie cholernie podobni. Coś takiego rzadko zdarza się normalnemu rodzeństwu, a co dopiero przyrodniemu! Byłam całkowicie pewna, że to był wpływ tych kosmicznych genów – bo czego by innego? Trzeba jednak przyznać, że nie było to takie najgorsze – oboje byli przerażająco grzeczni i właściwi, w przeciwieństwie do mojego własnego Bobbyego czy też do córeczki Isabel, która była diabłem wcielonym. To czasami było aż nudne, ten ich firmowy półuśmiech i opanowanie. Co prawda nie bardzo mogłam się wypowiadać o Chrisie, bo ten często znikał Bóg wie gdzie, plącząc się pewnie po mieście i okolicach (choć to może i dobrze, bo czułam się w jego towarzystwie nieswojo, tak, jakby siedział obok mnie klon dawnego Maxa), ale Jennie to już inna historia. Siedziała w kafeterii, pomagała, Jeff Parker wpatrywał się w nią jak w obrazek a ona tylko obserwowała wszystko. To czasami było naprawdę niesamowite i momentami budziło we mnie niepokój. Ta mała była zupełnie jak Isabel, może bardziej zamknięta w sobie, ale zachowywała się z taką samą manierą, jakby była wyższa i lepsza od innych. Nie to, że to było celowe, chyba raczej nie zdawała sobie z tego sprawy, ale jednak czasami naprawdę przypominała mi Królową Lodu z dawnych lat vel Isabel. Jednocześnie miała w sobie jakiś urok i nie sposób było jej nie polubić... Bardzo dziwne uczucie. Jednak prawdziwy niepokój wzbudziła we mnie, gdy pojawił się Kyle. Licho wie, co to było, ale Kyle nagle przemówił ludzkim językiem, i to, o dziwo, jakby żywcem wyjętym z ust dziewiętnastowiecznego dżentelmena. Jako żyję, Kyle jeszcze nigdy nie był dżentelmenem! Miałam dziwne przeczucie, że nie wyniknie z tej jego grzeczności nic dobrego. Może coś ciężkiego spadło mu na głowę w warsztacie? Niestety, okazało się, że w stosunku do mnie nadal jest nieokrzesanym jaskiniowcem. Zmył się później szybko, zanim zdążyłam coś powiedzieć, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Istotnie, sposobność do wymiany poglądów nadarzyła się następnego dnia, z okazji wizyty w urzędzie skarbowym. Nie ma to jak nasza amerykańska biurokracja, a Kyle posłużył mi jako środek transportu i ekspert w dziedzinie druczków. Oczywiście musieliśmy zaparkować sto mil od wejścia, bo całe Roswell było ogarnięte szałem zakazów, nakazów i jednokierunkowych ulic; nie wiem, kto decyduje o wystawianiu znaków drogowych, ale z całą pewnością był to zwolennik marszów, bo ustawiano zakazy parkowania dosłownie wszędzie.
Gdy wyszliśmy z urzędu, jeszcze nie wiedziałam, jak mam zacząć. W końcu zdecydowałam się, że najprościej będzie wprost.
—Co to było wczoraj? – zapytałam niespodziewanie, gdy zamknęły się za nami drzwi tego biurowego piekła. Kyle wzruszył ramionami.
—Co wczoraj? – zapytał. – Nic nie było, co miało być. Na mózg ci się coś rzuciło?
—Chodzi mi o to, co było w Crashdown – uściśliłam, patrząc uważnie na niego. Posiadanie obrotnego brata ogromnie ułatwiało życie, ale też i je komplikowało. DeLuca martwienie się o innych mają chyba w genach, szkoda, że nikt tak się o nas nie martwi. No dobrze, mną. Matką martwi się Jim.
—A co było w Crashdown? – zdziwił się Kyle.
—Nie przypominasz sobie? Zaraz, jak to leciało... „Mnie też jest bardzo miło, wiele o tobie słyszałem”... Co to było, Valenti? – zapytałam surowo.
—O co ci chodzi? – zdziwił się szczerze Kyle. – Po prostu starałem się być miły, to jakieś przestępstwo, że mnie o to maglujesz?
—Przestępstwo nie, ale od kiedy to ty jesteś uprzejmy? – zauważyłam. – Istny Wersal, tylko czekałam, żebyś się jej ukłonił i zaczął całować skraj sukni – dodałam zgryźliwie.
—Odczep się – odparł Kyle pogodnie. – I tak nie zrozumiesz, masz za mały rozumek, żeby pojąć niektóre rzeczy.
Nagle w mojej duszy zaczął przeraźliwie wyć alarm.
—Co masz na myśli? – zaniepokoiłam się. – Co to znaczy „niektóre rzeczy”? Chyba raczej ty czegoś nie rozumiesz! No wiesz, przecież ona jest od ciebie dwa razy młodsza, to córka Liz! Czego mam nie zrozumieć? Liz cię chyba zabije!!
Kyle przystanął i popatrzył na mnie dziwnie.
—Chyba przestaję cię rozumieć – powiedział z niesmakiem. – Wymyślasz Bóg wie co i czepiasz się, że starałem się być uprzejmy. Co to jest, przesłuchanie albo spowiedź? Przy tobie w ogóle nie można się odezwać, bo zaraz zaczniesz wmawiać mi, że ty wiesz lepiej, o co mi chodzi! Za co niby Liz miałaby mnie zabić, za to, że rozmawiałem z jej córką? Weź ty się zastanów, bo zdaje się, że to nie ja tutaj oszalałem, tylko właśnie ty! Chyba za długo siedziałaś w tej Kalifornii, bo słońce za bardzo cię przypaliło od góry.
Zamilkłam, choć miałam ochotę powiedzieć coś jeszcze. Może faktycznie to były tylko moje zwidy i głupie przypuszczenia wybujałej wyobraźni. DeLuca, hamuj trochę swoją fantazję! Ten buddysta ma trochę racji – nie sto procent, rzecz jasna, ale gdzieś tak ze czterdzieści... Może trochę przesadziłaś, faktycznie to tylko to twoje przeczucie. Nie zamierzałam rzecz jasna przyznawać się do tego.
—Ja cię tylko ostrzegam – odparłam z godnością. Kyle popatrzył na mnie z politowaniem i popukał się w głowę.
Ruszyliśmy dalej w kierunku parkingu. Milczałam rozważając, kto tutaj miał rację. Dobra, może i nic takiego jeszcze się nie zdarzyło – ale tylko jeszcze. Z drugiej strony Kyle mógł po prostu oszaleć, nigdy nie słyszałam, żeby odnosił się do kogoś z galanterią – a tu bum, nagle okazuje się, że on potrafi się tak zachowywać. Niesamowite. Znałam go tyle lat i nie pamiętałam, by był tak uprzejmy dla kogokolwiek. Na pewno nie dla mnie, dla Liz też nie, Tess odpada, a tych jego przygodnych podrywek nawet nie liczę. Trochę mnie to zaniepokoiło, bo to było tak, jakby ktoś na chwilę podmienił Kylea i zaraz później podstawił tego właściwego, albo jakby ktoś przełączał go pilotem... . Jest jeszcze trzecia możliwość – że po prostu wyobraźnia spłatała mi figla i tego wcale nie było...
Jennie zauważyłam dopiero, gdy do nas podeszła.
—Dzień dobry – powiedziała grzecznie w przestrzeń między mną a Kylem. Rzuciłam mu kontrolne spojrzenie, a on w odpowiedzi uśmiechnął się do mnie kpiąco.
—Cześć – odparł do Jennie. – Co tutaj robisz?
—Dziadek zatrudnił mnie jako gońca – uśmiechnęła się, kierując wzrok na Kylea. – Jednak kiepski ze mnie goniec, bo chyba pomyliłam drogę i teraz nie bardzo wiem, gdzie jestem, a każdy, kogo się zapytam, mówi mi co innego.
—A gdzie masz być? – zapytałam usiłując ściągnąć na siebie część ich uwagi. O tak, teraz już nie miałam wątpliwości, że wczoraj akurat moja wyobraźnia nie przesadzała...
—Aleja Wernera – odparła Jennie. – Gdzie to jest?
—Nie tak daleko – uśmiechnął się Kyle. – Mimo wszystko nie pogubiłaś się tak do końca. Może cię podwieźć, jedziemy akurat w tamtą stronę...
Jako żywo nic mi o tym nie było wiadomo, że jedziemy w stronę alei Wernera. Była w przeciwną stronę i w ogóle nie mieliśmy tam żadnego interesu. Spojrzałam zaskoczona na Kylea, ale ten nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Cholera...
—Nie, dziękuję – uśmiechnęła się do niego Jennie z wdzięcznością. Niech to diabli, po co ona tak się do niego śmieje? W każdym razie ma więcej rozumu w głowie, niż mój tak zwany brat... – Jeśli tylko dowiem się, gdzie to w końcu jest, to już trafię. Lepiej się zwiedza na piechotę.
Poczułam się wykluczona z rozmowy.
—Jennie ma rację, lepiej jest na piechotę. Odprowadzilibyśmy cię tam, ale trochę nam się śpieszy, więc... – uśmiechnęłam się serdecznie do dziewczyny. W końcu ten jej urok budził we mnie taką samą ogromną sympatię, jak kiedyś Isabel budziła we mnie strach.
—Mnie się nigdzie nie śpieszy – oznajmił nagle Kyle patrząc na mnie wyzywająco. – Z przyjemnością pokażę ci, gdzie jest ta twoja nieszczęsna aleja Wernera. Idziemy – zakomenderował wręczając mi kluczyki do samochodu, poczym odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku, niż szliśmy. Jennie zawahała się przez chwilę, popatrzyła na mnie niepewnie, choć doskonale widziałam, że w gruncie rzeczy propozycja Kylea ją uszczęśliwiła i podążyła za nim... Stałam ogłupiona na chodniku, patrząc za nimi i nie wiedziałam, co mam zrobić. Ciekawość i przyjaźń z Liz kazały mi iść razem z nimi, ale lenistwo i zaufanie do Kylea wstrzymywało mnie. Powoli odwróciłam się i ruszyłam w stronę parkingu, oddalając się coraz bardziej od nich. I co ja miałam zrobić? Nie bardzo mi się to podobało, nie wiedzieć dlaczego, ale może po prostu widziałam to, czego nie było. Westchnęłam ciężko i wetknęłam kluczyki do stacyjki. Dlaczego ja się czuję taka odpowiedzialna za tego półgłówka? No i proszę, jak to się człowiek przyzwyczaja. Przyzwyczaiłam się do niego przez te wszystkie lata, gdy był jedyną osobą, która znała tajemnicę.
Nie pojechałam od razu do domu. O nie, musiałam najpierw odwiedzić pewnego starego przyjaciela.
***
Chris:
Kobiety to dziwaczny i strasznie skomplikowany gatunek. Zwłaszcza te, które mają domieszkę genów z kosmosu. Dlaczego Roswell było zdominowane przez kobiety?
Jennie była chyba nieco obrażona na panią E i nie znosiła Alex. Alex nie przepadała za Jennie i lekceważyła ciotkę Isabel, w ogóle wszystko miała w nosie. Ciotka Isabel była zachwycona powrotem pani E i chyba nie przyjmowała do wiadomości tego, że jej brat nie żyje (wystarczyło w końcu popatrzeć na mnie – to się nazywa mieć pośmiertne życie). Pani E potrafiła spędzać godziny gadając o niczym z Marią, do której mówiłem na „pani”, a Maria z kolei udawała, że nie interesuje jej w ogóle ten kowboj, Guerin, ale gdy pojawiał się w Crashdown, twardo nie pozwalała Jennie wziąć od niego zamówienia, choćby była nie wiem jak padnięta. Zwariować można, nie mam pojęcia, jak one wytrzymywały ze sobą nawzajem. Chyba czasami nie wytrzymywały, bo Jennie opowiadała mi wczoraj, jak to babcia Evans chciała wziąć ją i Alex razem na zakupy i jak obie się temu stanowczo sprzeciwiły. Nie mogłem zrozumieć, czemu Alex i Jennie tak się nawzajem nie lubiły. W końcu były kuzynkami, w podobnym wieku, ale wystarczyło, żebyśmy usiłowali spędzić razem jedno popołudnie. Zaczęły sobie nawzajem dogryzać i czułem w powietrzu te ładunki elektryczne, przeskakujące między nimi. Brrr. O co im chodziło – nie mam pojęcia.
Mężczyźni stanowczo byli tutaj w mniejszości, a co za tym idzie – pod pantoflem. Maria komenderowała Kylem Valentim jak chciała z racji tego, że byli przyrodnim rodzeństwem. Valenti był całkiem fajny, miał warsztat samochodowy, który jest marzeniem każdego chłopaka w pewnym wieku, i był kawalerem. Chyba to była najgenialniejsza decyzja, jaką można podjąć. Dziadek udawał, że robi to, co mówi babcia ot, bo tak mu się chce, a ciotka Isabel dyrygowała Guerinem jak jej się podobało. W ogóle za tym całym Guerinem nie można było trafić, dziwak i tyle. Pan Parker zaś zrobiłby wszystko, co tylko zażyczyłaby sobie pani E albo Jennie. Z niejakim przerażeniem zauważyłem, że tylko mnie udało się zachować względną niezależność, lawirując między zasadzkami, jakie zastawiały na mnie te czarujące panie. Z chęcią byłbym się sklonował, żeby każda miała czego chce. Nawet dla Jennie i Alex byłem poligonem, który wykorzystywały do toczenia działań przeciwko sobie. Jeśli Alex wyciągnęła mnie na włóczenie się po pustyni rano, to wieczorem Jennie w przemyślny i subtelny sposób wydobywała ze mnie zeznania i proponowała na przykład wspólny wypad do kina na jakąś komedię. Nie mogłem odmówić, bo Jennie znowu zrobiłaby minę typu „No tak, rozumiem. Wolisz towarzystwo Alex, w końcu oboje pochodzicie z wielkich miast, a ja jestem tylko ograniczoną mieszkanką prowincji”. Nie to, że by to powiedziała, ale... Zaczynałem mieć podejrzenia, że na tej tam planecie, na Antarze, panował matriarchat.
Siedzieliśmy z Alex na basenie. Jennie była gdzieś na mieście, nieformalnie pracując w Crashdown i wypełniając polecenia pana Parkera, więc Alex wyciągnęła mnie na basen.
Leżeliśmy na ręcznikach i opalaliśmy się, w końcu mieliśmy wakacje. Jakiś koleś przeszedł obok nas i obrzucił Alex spojrzeniem znawcy, poczym spojrzał na mnie i uniósł kciuk do góry dając mi do zrozumienia, że znalazłem sobie niezłą laskę. Skrzywiłem się nieco i zerknąłem dyskretnie na moją drogą kuzynkę, usiłując patrzeć obiektywnie.
Obiektywnie więc wyszło mi, że Alex wcale nie wyglądała na swój wiek, tylko wydawała się być o wiele starsza. Albo ja się nie znałem na dzisiejszej młodzieży. W każdym razie Alex wzięła figurę po matce i miała intrygujące jasne oczy przy ciemnych włosach. W dodatku miała szalenie modny kostium kąpielowy, który więcej odsłaniał niż zakrywał, niekoniecznie odpowiedni dla czternastolatki. Hm. To właśnie była różnica między Jennie a Alex – ubrania Alex były wyjątkowo na czasie, podczas gdy Jennie na modę gwizdała, co jednak w pewien sposób dodawało jej chyba uroku. Skomplikowane. Zamknąłem oczy i wystawiłem twarz do słońca.
—Słuchaj – odezwała się Alex przewracając się na brzuch.
—No? – zapytałem leniwie. Słońce straszliwie rozleniwiało, było potwornie gorąco – miałem wrażenie, że zaraz się rozpłynę.
—Dlaczego mieszkasz u Parkerów? – zapytała Alex układając brodę na zwiniętej pięści. Otworzyłem jedno oko.
—A co? – zapytałem odrobinę podejrzliwie.
—Nic, tak się tylko zastanawiam – odparła. – Przecież nie jesteś krewnym Parkera, więc czemu nie zamieszkasz u staruszków? To byłoby chyba naturalne, nie?
—No – odparłem oględnie.
—Więc czemu? – naciskała Alex, nie odrywając ode mnie wzroku.
—Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Tak wyszło.
—Gdybyś chciał się przenieść do starszych, to byłoby normalne – powiedziała. Westchnąłem ciężko. Kolejna partia meczu Jennie : Alex, tylko dlaczego ja byłem piłką w tej grze? – Byłoby fajnie, gdybyś mieszkał razem z nami, matka by się ucieszyła. Ja również. Nikt ci przecież nie zabroni, bo jesteś już dorosły.
—Nie wiem, czy to jest dobry pomysł – odparłem ostrożnie. Pewnie, że to nie był dobry pomysł, ale wolałem tego nie mówić. Znacznie lepiej czułem się w towarzystwie pani E i pana Parkera, który odnosił się do mnie tak, jakbym był jego wnukiem, niż w towarzystwie ciotki Isabel. Nie podobał mi się pomysł, że miałbym z nią mieszkać pod jednym dachem, wciąż czułem do niej tę niewytłumaczalną niechęć. A babcia potrafi kota zagłaskać na śmierć.
—Bo? – Alex była uparta jak wół.
—Bo byłoby mi głupio – mruknąłem. – Poza tym wiesz, Jennie jest moją siostrą i w ogóle.
—Siostrą, siostrą – przedrzeźniała mnie Alex. – Nie będziesz mieszkał przez całe życie z siostrą, nie? – gdy Alex z kogoś kpiła, mówiła z takim przesadnym nowojorskim akcentem. Mówiła tak nie tylko, gdy z kogoś kpiła, również i wtedy, gdy rozmawiała z Jennie, choć „rozmawiała” to chyba zbyt mocne słowo.
—Spieczesz się na raka – zauważyłem nie chcąc ciągnąć dalej tego tematu. Nie miałem ochoty rozmawiać o Jennie z Alex, tak jak i rozmawiać o Alex z Jennie. To był najlepszy sposób, żeby wkurzyć każdą z nich.
—E tam – odparła lekceważąco Alex. – Jestem słonecznym zwierzęciem. Przynajmniej taki będzie mój zysk z tych wakacji – dodała niechętnie.
Przez chwilę znowu opalaliśmy się w milczeniu. Takie wakacyjne leżenie na słońcu jest jednak niesamowite. I w dodatku ta świadomość, że tuż obok jest otwarty basen... Niech się schowają Hawaje, Baleary i inne takie. Było po prostu super – lenistwo na całego, odpoczynek i święty spokój. Że też Jennie chciało się pracować w kafeterii...
—Ty – odezwała się po chwili Alex unosząc głowę znad ręcznika.
—Co znowu? – mruknąłem nie otwierając oczu.
—Masz może telefon? – zapytała.
—Mam, a co? – odparłem. Nie da się ukryć, że nasze wspólne zabijanie czasu było mało ambitne.
—Mógłbyś mi pożyczyć...? Chciałabym zadzwonić, tak króciutko... – zrobiła błagalną minę, której nikt nie potrafiłby się oprzeć. Sięgnąłem do plecaka.
—A co, ciotka zarekwirowała twój telefon za rachunki? – zażartowałem wyjmując telefon i rzucając go jej. – Tylko nie za długo – dodałem surowo.
—Dzięki – Alex złapała telefon w locie i zerwała się z ręcznika, wystukując numer. – Peter? To ja, Alex. Możesz rozmawiać? – powiedziała do słuchawki. Reszty rozmowy nie usłyszałem, bo Alex odeszła kawałek. He he, dzwoniła pewnie do chłopaka... no ładnie.
Ciekawiło mnie, czy Alex też potrafi takie hokus-pokus jak Jennie, ale nie wiedziałem, jak ją o to spytać. Nie wiedziałem w ogóle, czy ona wiedziała, że mogłaby coś takiego potrafić, bo licho wie, czy ciotka oświeciła własną córkę, czy nie. Skoro Jennie dowiedziała się wszystkiego całkiem niedawno, to bardzo prawdopodobne, że ciotka Isabel nie odważyła się powiedzieć Alex. Bo i po co, jeśli nie miałaby mocy? Ja na przykład nie miałem, choć mógłbym, bo w końcu miałem i matkę kosmitkę, i ojca, i nawet urodziłem się wcześniej od innych, Jennie z kolei też miała ojca-kosmitę, ale za to pani E była normalna, a Jennie moce miała.
Chyba nie było drugiego miejsca z takim nagromadzeniem tajemnic i sekretów. Przy wjeździe do miasta powinni ustawić takie tablice – „Uwaga, zagrożenie schizofrenią, wjeżdżasz na własną odpowiedzialność!”.
—Dzięki – powiedziała Alex pukając mnie w ramię moim telefonem. – Jak chcesz, to oddam ci kasę za tę rozmowę...
—Daj spokój – machnąłem ręką i wetknąłem telefon do plecaka. – Ale przyznaj się, ciotka zarekwirowała ci telefon z powodu wysokich rachunków, co? A może ciotka nie akceptuje twojego chłopaka? – zauważyłem, że Alex jakby zesztywniała.
—Można tak powiedzieć – uśmiechnęła się wymuszenie Alex. Chyba jednak nie z powodu rachunków czy nieodpowiedniego chłopaka... – A wiesz, widziałam za ogrodzeniem naszą drogą Jennie. Byłabym ją nawet do nas zaprosiła, ale szła z tym samochodowym Valentim i byli strrrrasznie zagadani – Alex zręcznie zmieniła temat, ale słuchałem jej nieuważnie. I ja myślałem, że Alex jest tutaj jedyną osobą bez mrocznych sekretów...
***
Maria:
Na cmentarzu jak zwykle była cisza. Nie słychać tu było szumu samochodów z miasta ani gwaru ulicy. Tylko cisza, spokój i słońce...
Grób Alexa był nieco zarośnięty, leżał bowiem w zapomnianym i już nie używanym kącie cmentarza. Westchnęłam ciężko, odgarniając ręką trawę z kamiennej tablicy. Matka Alexa nie żyła już dawno, a jego ojciec gdzieś się wyprowadził.
—Cześć Alex – powiedziałam cicho, siadając po prostu na ziemi. – Wiesz, że wróciła Liz?
Może i byłam wariatką, która rozmawiała nie wiadomo z kim na starym cmentarzu, ale co mi tam. To było tak, jakbym znów rozmawiała z Alexem.
Wiatr poruszał lekko koronami drzew i słońce padające na trawę przefiltrowane przez liście tworzyło drżący i ruchomy rzucik. Cisza i spokój. I kto powiedział, że cmentarz musi być ponury? Ten akurat był bardzo pogodny.
„Szkoda, że cię nie ma – westchnęłam w myślach. – Nie wiem, co mam zrobić, bo mam wrażenie, że zapowiadają się kłopoty. Kyle zaczyna wariować, ale przecież nie powiem o tym Liz, prawda? Bo co, jeśli istotnie to tylko wymysł mojej wyobraźni?”
No tak, nie podobało mi się zachowanie Kylea, ale może faktycznie robiłam z igły widły. W końcu odrobina uprzejmości jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a ja szukam dziury w całym. Poza tym Jennie to urocza dziewczyna z głową na karku...
„A ten bałwan zachowuje się tak, jakby mnie nie znał – poskarżyłam się w myślach. Chodziło mi rzecz jasna o Michaela. – Aż tak zbrzydłam i zestarzałam się, żeby już się nie przyznawać do znajomości ze mną? Świnia. Nie było go dwadzieścia lat a teraz co, lata Bóg wie gdzie, nie wiadomo, co robi, z Liz się zabawia – wylewała się ze mnie cała gorycz i rozczarowanie. Tak chciałam, żeby w końcu wrócił, a jak wrócił, to co? Nic! I o to miałam największe pretensje. – Pewnie, Liz jest ciekawszą kompanią niż ja, nie dziwię mu się...”
Wzięłam sobie do serca to, co powiedziała wczoraj Jennie, że Liz spędzała czas z Michaelem. Nie podobało mi się to. Liz nie musiała pracować w kafeterii, nie musiała wychowywać Jennie, bo ta była już dorosła, więc mogła się zająć rozrywkami. A pogadać ze mną to nie łaska, zresztą to nie jej wina, to pewnie ten dzikus Guerin odwraca jej uwagę. Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że byłam o niego zazdrosna, ale chyba należała mi się choć odrobinka uwagi za to, co było kiedyś! Nie żądałam ciągłej uwagi, bez przesady, ale choć odrobiny, na Boga, to chyba nie było tak dużo!
Podobno pracował w Teksasie jako kowboj. Nie wierzyłam w to za grosz, a jeśli nawet to była prawda – to byłam na niego jeszcze bardziej wściekła. Dwadzieścia lat w Teksasie i nawet nie zadzwonił, nie pokazał się! Co ja jestem, żeby tak mnie traktować? Miałam siedzieć jak ten piesek i merdać ogonkiem czekając na niego?
Nagle pojawiła się nowa myśl – a co jeśli Michael znalazł sobie jakąś flądrę...? Jakieś blondwłose bimbo zaganiające krowy. Grrr. Dobra, koniec tematu.
„Isabel wróciła. Z córeczką. Daję ci słowo, że nie chciałbyś mieć takiej imienniczki – zmieniłam temat, relacjonując Alexowi wszystkie wydarzenia. – Liz wróciła jako wdowa, stajemy się do siebie coraz bardziej podobne. Zresztą ty chyba o tym wiesz, no nie? Spotkałeś go tam w zaświatach? Maxa albo Jerryego? Współczuję Liz, ale cóż, tak bywa. Choć to trochę dziwne, że Max nie żyje, wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić. I nie tylko ja, Isabel również nie dopuszcza do siebie tej myśli. A co roi się Guerinowi nie mam pojęcia”.
Zamyśliłam się. Tak, nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że ja i Liz będziemy miały tyle wspólnego. Dziwna była myśl, że Max nie żyje – ale w końcu ja wiedziałam o tym najlepiej. Miałam usiąść i płakać? Bez sensu, owszem, kiedyś było między nami coś w rodzaju przyjaźni, ale ludzie odchodzą i przychodzą, tak było zawsze. Max zginął dawno temu i nic mu nie da kilka moich łez, oddzielał nas spory kawał czasu. Nie byłam jakimś zimnym potworem, było mi żal Maxa, ale to była już przeszłość.
Isabel zaś naprawdę nie przyjmowała tego do wiadomości. Też jakiś sposób. Pewnie, skoro wystarczało tylko popatrzeć na tego Chrisa, by zobaczyć lustrzane odbicie Maxa, można było nie uwierzyć. W końcu nadzieja umiera ostatnia, a już pozbawić człowieka nadziei jest najtrudniej, Isabel zaś była pełna głęboko skrywanej przed Liz nadziei, że to jednak była nie prawda. Obstawiałam wpływ wyglądu Chrisa na zachowanie Isabel.
Cóż.
Wstałam z trawy i otrzepałam spodnie.
—Wybacz, Alex, ale muszę lecieć – powiedziałam w powietrze. – Crashdown nie przeżyje beze mnie. Wpadnę jeszcze do ciebie niedługo.
Pochyliłam się i położyłam obok tablicy bukiecik niewielkich stokrotek. Potem zawahałam się, ale obok niego położyłam drugi bukiecik.
—Cześć Tess – szepnęłam, poczym odwróciłam się i wyszłam z cmentarza. Musiałam zastanowić się, czy delikatnie uprzedzić Liz czy też dać wszystkiemu święty spokój, musiałam zmienić Patty w Crashdown, zawieźć Bobbyego do matki... Życie pędzi dalej, zwłaszcza moje ostatnimi czasy.