Liz:
Cudownie było znów być w domu. Prawie nic się tutaj nie zmieniło i świadomość tego, że wszystko jest niemal takie samo, jak kiedyś wpływała na mnie w pewnym sensie uspokajająco. I nawet nie zdziwiłam się, że przybyłam jako ostatnia, bo wszyscy już trafili wcześniej. Chris i Jennie wydawali się przyjmować wszystko ze stoickim wręcz spokojem, z góry chyba zakładając, że w Roswell absolutnie wszystko jest możliwe. A przynajmniej nie zauważyłam, żeby któreś z nich było zdziwione tym zjazdem albo też atmosferą, jaka panowała w Roswell; mieli chyba olbrzymią zdolność do przystosowywania się. Z jednej strony ciekawiło mnie to, z drugiej odrobinkę przerażało, bo nie przypominałam sobie, abym ja, Max czy też Tess również posiadali takie... hm, właściwości. Czasami po prostu przypominali dwa niezwykle podobne do siebie posągi. Możliwość, że to cecha charakterystyczna dla kosmitów też odrzuciłam, w końcu Michael, bądź co bądź rasowy kosmita, rzucał się i pieklił o byle co, nawet i teraz, choć upływ lat, a być może i pobyt wśród łagodnych krów, nieco go stonowały. Trzeba jednak przyznać, że byli bardzo wygodnym towarzystwem, które preferowało odkrycia na własną rękę. Nie mam pojęcia, co przez cały dzień robił Chris. Za to wiedziałam doskonale, że Jennie przesiaduje w Crashdown, o czym konfidencjonalnie informował mnie ojciec, zawsze przy kolacji łapiąc mnie za łokieć i zachwyconym szeptem relacjonując, że nie mógł wymarzyć sobie czegoś cudowniejszego.
W ogóle dziwne były te nasze wspólne posiłki. Jennie i Chris różnili się przynajmniej w jednej sprawie – w kwestii jedzenia oboje byli nieprzejednani; moja córka upierała się przy potrawach tak ostrych, że wydawało się, że zaraz się udusisz. Wiedziałam o tym doskonale i od kilkunastu lat nie próbowałam interweniować w jej menu w obawie o moje własne receptory smakowe. Chris z kolei obstawał przy daniach bardziej normalnych, acz również nieco odmiennych. Nie wiedzieć czemu, ale biedak miał uraz do pomidorów, truskawek i innych rzeczy, które były czerwone... Zastanawiające uprzedzenie. I nietypowe. W rezultacie siedzieliśmy we czwórkę przy jednym stole, każde z inną zawartością talerza, rozmawiając na jakieś ogólne tematy.
Nie powiem jednak, żeby wszystkie posiłki upływały nam w tak sielskiej atmosferze. Na przykład ostatnio – Jennie siedziała jakaś nieobecna, dziobiąc widelcem sałatkę suto polaną Tabasco. Chris w skupieniu wygrzebywał skrawki pomidora i odsuwał je na brzeg talerza, ojciec z kolei jedną ręką trzymał widelec, a drugą coś liczył na kalkulatorze i co chwila przerywał jedzenie by zapisać wynik na jakiejś kartce. Westchnęłam ciężko i odłożyłam widelec, pogrążając się we własnych myślach.
Chyba jednak tęskniłam odrobinę za Las Cruces. Troszeczkę za szkołą, która przynajmniej zmuszała człowieka do pewnego rodzaju aktywności. Za rozgadaną sąsiadką i denerwującym kolegą z pracy, który usiłował stać się czymś więcej. Za moim idealnie poukładanym pokojem, w którym nie było miejsca na zbędne rzeczy – i szczerze żałowałam, że moje życie nie jest tak idealnie poukładane. Liz Parker wróciła do domu i te drobne zmiany, jakie tu jednak zaszły, chyba najbardziej mnie zabolały. W końcu wróciłam jako zupełnie inny człowiek, którego świat został wywrócony do góry nogami, porządnie potrząśnięty i postawiony z powrotem na miejsce, i z jednej strony ta odrobinkę senna, odwieczna atmosfera miasta cieszyła mnie, z drugiej irytowała. Z jednej strony to dobrze, że wciąż wszystko było jak za czasów Maxa, ale z drugiej coś jednak powinno się zmienić wraz z jego odejściem.
Nie da się ukryć, że atmosfera tego dnia istotnie była jakaś dziwna, zresztą, tak było nie tylko u nas. Na dworze było piekielnie gorąco i człowiek pocił się na samą myśl o wyjściu z chłodniejszego pomieszczenia wprost do rozedrganego piekarnika wypełnionego niemal parzącym powietrzem, którym aż trudno było oddychać. Było sennie i spokojnie, nawet brzęczenie much, nieodłącznych w końcu w lecie, było jakby bardziej leniwe, jakby i one starały się nie poruszać skrzydłami, by nie wytwarzać dodatkowej energii. Ludzie siedzieli w chłodzonych pomieszczeniach, pijąc wszystko, co tylko dawało nadzieję na ochłodę; kelnerki z niechęcią patrzyły na każdego, kto wchodził lub wychodził z kafeterii, wpuszczając do środka gorące powietrze przy otwieraniu drzwi. W Crashdown było zaskakująco dużo ludzi i nie zdziwiłam się widząc, że ściągnęli tam prawie wszyscy. Alex i Jennie siedziały obok siebie, milcząc kamiennie i nie zaczynając żadnej rozmowy. Na pierwszy rzut oka trudno było dopatrzyć się między nimi pokrewieństwa, zresztą ich zachowanie, całkowicie antagonistyczne, również nie wykazywało żadnego podobieństwa. Chris kręcił się leniwie na krześle obok Alex, patrząc beznamiętnie na ulicę za szybą kafeterii, co prawda wydawało się, że ulica była martwa. Isabel i Maria siedziały w jednym z boksów i rozmawiały o czymś z zainteresowaniem. Brakowało nam Kylea i Michaela, ale mogłam być spokojna, że i oni wkrótce się tu zjawią.
Upał był niezwykły. Byłam co prawda przyzwyczajona do wysokich temperatur i nie wyobrażałam sobie życia bez słońca i dużego ciepła, ale nawet i ja miałam swoje granice. Nic dziwnego, że wszyscy sprawiali wrażenie nieco przymulonych.
Dosiadłam się do Marii i Isabel, obok których w głębi boksu siedział Bobby, przy pucharku rozpuszczających się powoli lodów i rysował coś z wielkim zacięciem. Maria i Isabel rozmawiały rzecz jasna o modzie, wyrywając sobie wzajemnie egzemplarz jakiejś gazety. Mimo woli rzuciłam okiem na zdjęcia, które omawiały – obrzydliwe połączenie różowego i zielonego w wyjątkowo krzykliwych odcieniach. Maria rozważała właśnie kwestię bluzki, identycznej w kroju jak ta tyczka na zdjęciu, ale w innym kolorze, powiedzmy bordo, na co Isabel natychmiast zareagowała twierdząc autorytatywnie, że po pierwsze założy coś takiego tylko raz, a i to nie wiadomo, a po drugie w następnym sezonie to raczej co innego będzie modne, poza tym niech Maria lepiej wybiera butelkową zieleń, bo w tym jej lepiej.
Słuchałam ich rozmowy, wtrącając od czasu do czasu słówko, i patrzyłam beznamiętnie na wnętrze kafeterii. Jennie zsunęła się ze swojego krzesła, znikła na chwilę w drzwiach zaplecza poczym ukazała się za barem, w jednym ze srebrzystych fartuszków, zaopatrzona w nową ścierkę, i zaczęła wycierać szklane pucharki tak dokładnie, jakby robiła to na jakiś światowy konkurs. Patrzyłam na nią z podziwem, nie mogłam zrozumieć, jakim cudem ona miała energię na robienie czegoś tak męczącego, i to jeszcze w tym upale... Niepojęte. Chyba miała jeszcze większą odporność na temperaturę, jak ja. Może to z powodu tego innego pochodzenia, kto wie. W każdym razie pozostałe kelnerki przyjmowały jej pomoc z wdzięcznością – w końcu Jennie pracowała za nie za darmo.
Dźwięknął dzwonek przy wejściu i Jennie uśmiechnęła się lekko. Zdziwiłam się nieco, czyżby już zdążyła zaprzyjaźnić się tutaj z kimś...? Zerknęłam z ciekawością przez ramię, ale to był tylko Kyle. Skinęłam mu głową i przesunęłam się nieco, aby mógł się do nas przysiąść, ale Kyle jakby zawahał się przez chwilę, stojąc jeszcze przy wejściu, po czym ruszył przed siebie.
—Czołem – rzucił przechodząc obok nas, kierując się do baru. – Cześć – powiedział do Jennie, siadając na kręconym krześle. Alex i Chris jakby go nawet nie zauważyli, pogrążeni w milczącym otępieniu, w Jennie za to wstąpiła jakaś nadludzka energia. Zastanawiające, przy tym upale...?
—Cześć – uśmiechnęła się odstawiając na bok pucharek i biorąc do ręki kolejny. Zaraz wszystkie będą lśniły tak, że będzie można się w nich przejrzeć. – Dałeś sobie dzisiaj wolne?
—Można tak powiedzieć – odparł spokojnie Kyle. – Spróbuj siedzieć pod samochodem przy tej pogodzie.
—Nie, dziękuję – uśmiechnęła się Jennie. – Przy normalnej pogodzie nie siedzę pod samochodem, więc teraz tym bardziej nie. Coś ci podać?
Nie usłyszałam już, co odpowiedział Kyle, jakoś ściszyli głosy. Patrzyłam na nich zaskoczona. Więc Kyle i Jennie znali się...? No tak, w końcu to nie jest metropolia, to normalne, że Kyle wpadł do Crashdown i przy okazji ktoś przedstawił mu Jennie. Dlaczego jednak Jennie o tym nie wspomniała? Chyba naprawdę skrytość była przekazywana z pokolenia na pokolenie, albo też była to po prostu wrodzona ostrożność – lepiej powiedzieć mniej, niż za dużo. Szkoda tylko, że my nie byliśmy tacy mądrzy dwadzieścia lat temu...
Maria obejrzała się przez ramię i zmarszczyła brwi.
—A ten co tu znowu robi? – mruknęła.
—Mówisz o Kyleu? – upewniła się Isabel, porzucając na chwilę temat dodatków kolorystycznych.
—No a o kim? – odparła Maria takim tonem, jakby w ogóle można było mówić wyłącznie o jednym „tym”.
—Myślałam, że zakopaliście już topór wojenny – zauważyłam. Wydawało mi się, że Maria przestała już zrzędzić na temat Kylea.
—To my go w ogóle kiedyś wykopywaliśmy? – zdziwiła się niepomiernie. – Owszem, kłócimy się cały czas, ale to rodzaj ćwiczenia, my ze sobą nigdy nie walczymy.
Wymieniłyśmy z Isabel porozumiewawcze spojrzenia.
—Wiesz, czasami wygląda to nieco inaczej... – zauważyła delikatnie Isabel.
—Na przykład wtedy, gdy tak jak teraz reagujesz niechęcią na jego widok – dodałam.
Maria otworzyła usta żeby coś powiedzieć, ale popatrzyła na mnie z zastanowieniem i zamknęła usta, najwidoczniej rozmyśliwszy się. Poczułam się jakoś dziwnie. Czy było coś, o czym powinnam wiedzieć a o czym nikt nie raczył mnie poinformować? Ktoś przyjechał, coś powiedział, zrobił? A może ja coś komuś zrobiłam? Może właśnie Kyleowi? Co takiego mogłam mu zrobić, nie przypominam sobie nic takiego.
Chciałam zapytać Marii, czy nie powinna czymś się ze mną podzielić, ale ubiegł mnie mój ojciec.
—Siedzicie sobie, dziewczynki – powiedział pojawiając się przy naszym stoliku. Uśmiechnęłyśmy się mimowolnie – już dawno być dorosłym i być nazwanym dziewczynką to nieco zabawne. – Maria, mogłabyś na chwilę pozwolić na zaplecze? Chodzi o grafik na przyszły tydzień, trzeba go poprawić, Kate się rozchorowała i trzeba zmienić dyżury.
—Jasne, już idę – odparła Maria wstając od stolika, robiąc do nas groźną minę. – Nawet nie próbujcie nigdzie iść. Jeszcze nie skończyłyśmy o tych dodatkach...
—Idź lepiej do tego grafika – roześmiała się Isabel.
—Słuchaj, nie sądzisz, że Maria coś chciała powiedzieć, ale się rozmyśliła? – zwróciłam się do Isabel gdy Maria znikła za zielonymi drzwiami zaplecza.
—Ech, pewnie po prostu oszczędziła nam kolejnej złotej myśli – Isabel wzruszyła niefrasobliwie ramionami. Może i fakt...
—Co rysujesz? – zagadnęłam Bobbyego zaglądając mu przez ramię. Na kartce widniał splątany gąszcz kresek we wszystkich możliwych kolorach.
—Amerykę z satelity – odparł poważnie syn Marii. – Dziadek pokazał mi mapę – dodał wyjaśniająco. Wymieniłyśmy z Isabel rozbawione spojrzenia – obie odwykłyśmy już od czasów takich dziecinnych obrazków. Zresztą, nie wiem, jak Alex, ale Jennie nie bardzo to lubiła. Nie przepadała ani za kolorowaniem ani za rysowaniem, i do tej pory unikała tego jak mogła. Jej obrazki zawsze były starannie zaplanowane i wykończone, taka plątanina kresek byłaby dla niej nie do pomyślenia. Ale nie były wcale takie złe, wręcz przeciwnie – choć to może tylko zwykła opinia każdej matki.
Dzwonek przy wejściu dźwięknął leniwie, jakby i on był zmęczony upałem. Koło naszego stolika pojawił się Michael, w rozpiętej koszulce i wygniecionych spodniach. Dziwna sprawa, ale w ogóle nie zmienił się przez te wszystkie lata. Być może dojrzał, być może praca dobrze na niego działała – wydawało się jednak, że pozostał najbardziej trzeźwy z nas wszystkich, najbardziej racjonalny. Niegdyś Guerin -błyskawica teraz stał się niemal ideałem, i przestałam się dziwić, czy Antarianie dobrze zrobili wybierając go na generała. Po prawdzie to nie wiedziałam, czy Antarianie mieli prawo wyboru – chyba nikt tego teraz nie wiedział – ale w każdym razie obecny Michael był do pozazdroszczenia.
—Cześć – powiedział na powitanie, siadając na miejscu, które przed chwilą zajmowała Maria. – Czołem, młodzieńcu – zwrócił się do Bobbyego. – Co robisz? – zapytał patrząc z czymś w rodzaju ciekawości na kartkę pokrytą barwnymi kreskami.
—Amerykę – odparł poważnie Bobby.
—Oryginalny pomysł – zawyrokował Michael. – To jeszcze narysuj to niebieskie dookoła, żeby nie było wątpliwości.
Maria twierdziła, że skończyła z facetami raz na zawsze i definitywnie, a na poparcie swojego pomysłu przytaczała przykład Jennie jako osoby wychowywanej tylko przez matkę. Miałam zamiar powiedzieć jej, że to wcale nie jest taki dobry pomysł, i czy rzeczywiście woli mieć takie samo życie jak jej matka i ja, ale być może nie będę musiała jej przekonywać do zmiany zdania, Michael zrobi to za mnie. A przynajmniej tak mi się wydawało, gdy patrzyłam na nich. Michael w obecności Marii stawał się bardziej Michaelem z dawnych lat, drażliwym na swoim punkcie, Maria zaś starała się być bardziej uszczypliwa, w rezultacie ja zaś miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
—Co podać? – zapytała Jennie pojawiając się przy stoliku z półuśmiechem doświadczonej kelnerki na twarzy. Kiedy ona zdążyła się tego nauczyć?
—O, cześć Jennie – mruknął Michael. – Coś zimnego.
—I lody! – wyrwało się Bobbyemu; widać otwartość i spontaniczność dostała mu się po matce. Niewyobrażalny apetyt tego chłopca wprawiał mnie w zachwyt, ja zawsze musiałam się męczyć, żeby skłonić Jennie do jedzenia.
—I lody dla tego pana – zgodził się Michael. Jennie skinęła głową.
—Maria nie będzie zachwycona, że pasiesz go lodami – zauważyła Isabel z uciechą. Michael machnął lekceważąco ręką.
—Jej też mogę zafundować – odparł lekko.
—Pomogę ci – zawróciłam się do Jennie wstając od stolika.
—Liz, chciałabym z tobą pogadać – wtrąciła się Isabel.
—Nie trzeba, dam sobie radę – zaoponowała równocześnie Jennie, ale mimo wszystko poszłam w kierunku baru.
—Nie teraz, Isabel – rzuciłam przez ramię; wiedziałam, o co chodziło Isabel, ale nie miałam teraz do tego głowy. Byłam ogromnie ciekawa, o czym też rozmawiała z Kylem. Jennie westchnęła ciężko i podążyła za mną.
Przy drzwiach znowu dźwięknął dzwonek – to zaczynało być niepojęte, że ludziom chciało się gdzieś chodzić przy takiej temperaturze. Nie rzuciłam nawet okiem w stronę wejścia, zajęta zdejmowaniem szklanki z czubka misternie ustawionej piramidki i wyjmowaniem ze specjalnej szufladki mieszadełek, które trzeba było dołożyć do pojemniczka na ladzie. Jennie za to stała jak przymurowana, patrząc w stronę wejścia.
—Jennie, na Boga, przesuń się trochę – powiedziałam nieco zirytowana. Kyle siedział przy barze, patrząc się na nas w milczeniu i z niejakim zainteresowaniem, co również mnie trochę denerwowało. Doprawdy nie miał już nic innego do roboty? Jennie rzecz jasna nie ruszyła się z miejsca. – No rusz się w końcu! – rzuciłam ostro.
Jennie owszem, ruszyła się w końcu. Przekręciła głowę, ściślej biorąc, i popatrzyła na mnie dziwnym, troszeczkę przerażającym wzrokiem. Zaniepokoiłam się nieco i również zerknęłam w kierunku wejścia – i wówczas ją zrozumiałam.
Przy jednym z początkowych stolików siedział Andrew Fox, rozglądając się ciekawie po kafeterii.
Byłam dziwnie pewna, że to nie było złudzenie ani zwykłe podobieństwo. Ale skąd on się tutaj wziął? Skąd wiedział? Przecież... przecież nie powiedziałam mu nawet słowa, gdzie wyjeżdżam, więc dlaczego mnie odnalazł? Czułam wyraźnie, jak zaczyna mi się robić gorąco, i to nie tylko za sprawą nieznośnego upału. Nie wiem, jak długo stałyśmy tak we dwie, zaskoczone, wpatrując się w nowego gościa, ale chyba przez dłuższą chwilę. Kyle popatrzył na nas z jeszcze większym zaciekawieniem.
—Hej – powiedział. – Jesteście tu? Co jest? – obejrzał się za siebie, widząc, że obie wpatrujemy się w kogoś za nim.
Jennie drgnęła i wahnęła się lekko, gniotąc w ręku bloczek zamówień, niepewna, czy powinna do niego podejść czy nie, by odebrać zamówienie.
—Zostań! – warknęłam ostro. Być może zbyt ostro, ale nie zastanawiałam się nad tym.
—Nie zamierzam kiwnąć palcem, nie bój się – oznajmiła zimno Jennie. – Nie zamierzam wam przeszkadzać.
Kyle spojrzał zaskoczony najpierw na mnie, potem na Jennie, w końcu znów obejrzał się za siebie.
—Jennie, wszystko w porządku? – zapytał z niepokojem, ale nie słyszałam odpowiedzi. Ruszyłam z miejsca, wychodząc zza baru i kierując się w stronę stolika Andrew. Byłam wściekła i gotowa zrobić mu nawet coś w rodzaju awantury.
—Co ty tutaj robisz? – zaczęłam bez wstępów, niezbyt życzliwym tonem, darując sobie wszelkie formy grzecznościowe.
—Elizabeth – powiedział z lekkim zdziwieniem Andrew, kierując na mnie spojrzenie jasnych oczu. – A może Betty? Nie ważne...! Nie wierzę, to naprawdę ty?
—Ja – potwierdziłam. – Co ty tutaj robisz?
—Niesamowite, a ja martwiłem się, jak cię odnaleźć w tym mieście! – zawołał. Nie byłam pewna, czy mówił to ze szczerą radością czy też z ironią.
—Co. Ty. Tutaj. Robisz – wycedziłam przez zęby. Naprawdę byłam wściekła, oto bowiem atmosfera beztroskich wakacji prysła. Mogłam być pewna, że wakacje dla Jennie z całą pewnością już się skończyły, bo od tej pory będzie na mnie wściekła. Po części zresztą miała rację.
—Och, jakie czułe przyjęcie – zakpił Andrew. – A buzi to nie łaska? Powtarzasz się, Elizabeth. Trzeci raz pytasz o to samo.
—Być może dlatego, że nie raczyłeś mi odpowiedzieć – odparłam ze złością.
—Jesteś jeszcze piękniejsza, gdy się złościsz, wiesz? – drażnił się ze mną Andrew. Oparłam ręce o stolik i nachyliłam się do niego; czułam, jak płoną mi policzki i byłam naprawdę porządnie wkurzona.
—Jakim prawem przyjeżdżasz tutaj i wchodzisz jak gdyby nigdy nic? Czego ty w ogóle chcesz? – zapytałam gwałtownie. – Chciałam spędzić trochę czasu z córką, a ty chcesz to ot tak zniszczyć? Wiesz, że ona cię nie lubi! Nie wpadłeś na to, że specjalnie nie powiedziałam ci, gdzie jadę, bo nie chcę, żebyś pojechał za mną? Czego chcesz, do diabła?!
—Być może nie przyjechałem tu dla ciebie, Elizabeth – powiedział prowokacyjnie Drew. To już był szczyt, którego nawet ja nie mogłam znieść. Wyprostowałam się i popatrzyłam na niego najbardziej lodowato jak tylko mogłam.
—W takim razie bądź łaskaw podnieść się i wyjść z tego lokalu, zanim moja córka obrazi się na mnie na całe życie sądząc, że to ja cię tu zaprosiłam – stwierdziłam zimno.
—Nie zamierzam, Betty. Nie zamierzam stąd wychodzić, chyba, że wyjdziesz razem ze mną – powiedział miękkim tonem, całkowicie zmieniając front. – Przyjechałem tutaj tylko dla ciebie, Betty, i skoro znalazłem cię już na wstępie, to nie mam zamiaru teraz wyjść. Albo jeśli chcesz wyjdę i wrócę z bukietem róż. Chcesz?
Zmiękłam – jakże mogłabym nie? Andrew miał naprawdę kolosalny urok, i ciężko było mu się oprzeć, jeśli coś sobie postanowił. Byłam jednak świadoma, że za moimi plecami siedzi z całą pewnością zaciekawiona Isabel, Chris o kamiennej twarzy, zaskoczony Kyle, a także – a raczej przede wszystkim – niezadowolona Jennie.
—Nie powinieneś był tu przychodzić – odezwałam się z resztami urazy, usiłując chociaż udawać, że wciąż jestem wściekła. Dobrze, że rumieniec można odczytać dwojako.
—Ale przyszedłem – powiedział z maniackim uporem Andrew. – Nie chciała góra do Mahometa, przyszedł Mahomet do góry. Może powinien przyjść z bukietem kwiatków, co? Dlatego jesteś zła? Obiecuję, że przyniosę, naprawdę, skoro tak ci na tym zależy...
—Nie zależy mi – przerwałam jego tyradę bez litości. – Proszę cię, najlepiej będzie, jeśli stąd wyjdziesz – podniosłam nieco głos. Chciałam, żeby jak najszybciej sobie poszedł, nie narażając mnie na ciekawość Marii i mojego własnego ojca, którzy lada chwila mogli skończyć uzgadnianie grafiku. Chciałam, żeby sobie poszedł, żeby nie drażnić Jennie, żeby nie siedział tu i nie patrzył na mnie, żeby nie przypominał mi kogoś innego.
—Dlaczego? – Drew najwyraźniej w świecie znów się ze mną droczył.
—Proszę cię, po prostu sobie idź! – powiedziałam z rozpaczą.
—Jakiś problem z klientem, kochanie? – zapytał nagle Michael, pojawiając się tuż koło mnie i obejmując mnie ramieniem. Spojrzałam na niego zaskoczona, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi i czy on przypadkiem nie zwariował. – Strasznie się za tobą stęskniłem, wiesz? – powiedział obracając mnie do siebie i zanim się zorientowałam – po prostu mnie pocałował. Tak, jakbym była jego żoną czy też dziewczyną. Usiłowałam odsunąć się od niego gwałtownie, ale ramiona Michaela zamykały się dookoła mnie jakby były ze stali. – Już nie mogę się doczekać, kiedy w końcu będziemy mieli trochę czasu tylko dla siebie...
—Michael, zwariowałeś? – zawołałam gniewnie, ale Michael jakby mnie nie słyszał.
—Pan jest znajomym Lizzie? – zwrócił się do Andrew, przyciągając mnie jednocześnie do siebie. Był ode mnie zdecydowanie silniejszy i nie mogłam się wywinąć w żaden sposób. Zdrętwiałam słysząc jego pytanie i nie miałam odwagi spojrzeć na twarz Andrew.
—Mo... można tak chyba powiedzieć – odparł niepewnie Drew. Czułam, jak wpatruje się we mnie intensywnie, chyba nawet z jakimś wyrzutem, że nie powiedziałam mu wszystkiego. Pewnie biedak nie rozumiał tej sytuacji za grosz, ale ja byłam jeszcze biedniejsza, bo rozumiałam jeszcze mniej.
Miałam wrażenie, że zaraz zapadnę się ze wstydu pod ziemię, czułam wyraźnie, że nawet czubki uszu mi płoną, a co dopiero mówić o policzkach... Przestałam się wywijać, usiłując zajmować sobą jak najmniej miejsca i w ogóle stać się niewidzialną, wsadziłam za to Michaelowi łokieć w żołądek. Zabić go, po prostu zabić siebie a potem jego...!
—Lizzie nic o panu nie mówiła – oznajmił radośnie Michael. – Michael jestem – dodał wyciągając do Drew prawą ręką, obejmując mnie mocno lewą.
—Andrew Fox – odparł odruchowo Drew, ściskając dłoń Michaela. – Ja już muszę pójść, niestety. Nie będę wam przeszkadzał. Bardzo miło było mi poznać – zwrócił się do Michaela, odsuwając krzesło i wstając z miejsca. – Do widzenia, Elizabeth... Lizzie. Miałaś całkowitą rację, chyba jednak nie powinienem był tu przychodzić – powiedział do mnie sztywno. Podniosłam na niego wzrok – na jego twarzy malowało się kompletne zaskoczenie, które usiłował jakoś opanować, choć kiepsko mu to wychodziło. Przypuszczam, że ja miałam taką samą minę. Mimo wszystko poczułam jednak podziw dla niego, bo w gruncie rzeczy zachował się w tej nienormalnej sytuacji jak dżentelmen. Wstać i wyjść bez żądania wyjaśnień – nie wiem, czy zdołałabym się zdobyć na coś takiego w tej sytuacji.
—Ależ skąd, dlaczego – powiedział Michael cmokając mnie w policzek. – Może kiedyś wpadłby pan na rodzinny obiad, co?
Miałam ochotę po prostu zabić go na miejscu – spojrzałam na niego z wściekłością, oburzenie dławiło mnie jak jajko połknięte w całości. Michael przezornie zwiększył swój uścisk, uniemożliwiając mi praktycznie jakikolwiek ruch.
—Zobaczymy – odparł lakonicznie Andrew wycofując się w stronę drzwi. – Do widzenia – powiedział, poczym odwrócił się i wyszedł z kafeterii, wyprostowany jak struna. Michael w końcu wypuścił mnie ze swoich niedźwiedzich objęć, co też natychmiast wykorzystałam – siarczysty policzek, jaki mu wymierzyłam, zabrzmiał jak wystrzał armatni.
—Czyś ty zwariował?! – krzyknęłam ze śmiertelnym oburzeniem. – Odbiło ci do reszty? Coś ty zrobił, do ciężkiej cholery?!
Chciałam go udusić na miejscu, a jednocześnie wybiec z kafeterii i wytłumaczyć to wszystko biednemu Andrew. Tylko żeby to wytłumaczyć, musiałam najpierw zrozumieć... Byłam wściekła, żądna krwi, i chyba przypominałam Harpię, miotającą z oczu pioruny, purpurową z szału, która albo zaraz coś zdemoluje, albo kogoś zabije. Osobiście wolałam zabić Michaela.
—Przepraszam – mruknął rezygnując natychmiast ze swojej postawy twardziela, stojąc przede mną bez ruchu. Nie podniósł nawet ręki żeby jakoś się przede mną obronić, wetknął tylko dłonie w kieszenie i jakby wtulił głowę w ramiona, oczekując drugiego uderzenia.
Opuściłam rękę, którą się na niego zamierzałam po raz drugi, chyba wolałabym, żeby nie stał tak spokojnie.
—Kto do jasnej zarazy kazał ci to zrobić?! – wycedziłam przez zęby. – Kto cię prosił, żebyś się wtrącał w moje życie!!!
—Wydawało mi się, że potrzebujesz pomocy – wymruczał jakoś niewyraźnie. Zatchnęło mnie z oburzenia po raz kolejny. – Mówiłaś głośno, że życzysz sobie, żeby sobie poszedł, więc zrobiłem pierwsze, co przyszło mi na myśl, żeby ci pomóc...
Zamknęłam oczy i policzyłam powoli do dziesięciu, usiłując uspokoić się choć odrobinę.
—Przyjmij do wiadomości, że jestem już duża i potrafię sobie poradzić – powiedziałam lodowato pomiędzy szesnaście a siedemnaście. Jedna dziesiątka do policzenia nie wystarczyła, żeby się uspokoić. Zamierzałam powiedzieć mu jeszcze parę słów do słuchu, ale jego postawa kompletnie zbiła mnie z tropu. Facet dwa razy większy ode mnie stał posłusznie w miejscu, ze szkarłatnym śladem na policzku, w który go uderzyłam, milcząco słuchając moich wyrzutów, skądinąd słusznych – przypominał dużego chłopca, który chciał dobrze, ale wyszło źle i teraz było mu strasznie głupio.
Głupio to jednak zrobiło się mnie – nagle uświadomiłam sobie, że w całej kafeterii panuje cisza i wszyscy obecni wpatrują się z ciekawością w ten niecodzienny spektakl. Isabel i Kyle mieli na twarzach wyraz osłupienia, przy drzwiach na zaplecze stała nieruchomo Maria z jakąś dziwną miną, Alex patrzyła z uciechą a Chris z niedowierzaniem. Tak naprawdę jednak przeraziła mnie leciutko złośliwa satysfakcja w oczach Jennie.
—Przepraszam – mruknął Michael. – Ja naprawdę sądziłem...
—Bądź łaskaw nie odzywać się do mnie przez najbliższy rok – przerwałam mu lodowatym tonem. – I w ogóle zejdź mi z oczu, bo nie ręczę za siebie! Albo nie, stój – zmieniłam gwałtownie zdanie. Czemu to ja mam tu zostać, żeby wszyscy wciąż się na mnie gapili? – Ja wyjdę – rzuciłam gniewnie i odwróciłam się gwałtownie. Wyszłam z Crashdown jak najszybciej mogłam, upokorzona przez Michaela i Drew, zła na siebie i ich obu, na Jennie i wszystkich pozostałych, i przede wszystkim – zawstydzona, że dałam się tak ponieść.
Choć wakacje dopiero się rozpoczęły, ja miałam wrażenie, że dla mnie właśnie się skończyły. Szłam przed siebie, usiłując wyrzucić z siebie wściekłość, a na ulicach panowała pustka, z rzadka tylko pojawiała się jakaś senna postać, która kryła się starannie w cieniu. Całe miasto było zalane słońcem i wydawało się, że nie było takiego zakątka, który mógłby się przed nim uchronić. Panował potworny skwar, prawie nie było czym oddychać, a na bezchmurnym niebie nie było ani jednej chmurki, choć wszyscy wiedzieli, że gdzieś dookoła, tuż obok nas, krąży burza – z piorunami, grzmotami i potokami chłodnej wody. I że w końcu przyjdzie do Roswell, tyle że jeszcze nie dziś.