Maria:
Ok., czas na małe podsumowanie. Otóż – mamy 2021 rok. Dziewiętnaście lat temu z Roswell wyjechał ostatni kosmita. Ja udałam się do Kalifornii gdzie zrobiłam oszałamiającą karierę jako kelnerka w podrzędnym barze w Santa Barbara i wróciłam do Roswell jako matka i wdowa, bez grosza przy duszy. I niemal tuż po moim przyjeździe w Roswell znów pojawili się kosmici, w liczbie takiej samej. To znaczy jeśli od trzech odejmie się jeden i później doda się jeden, to też wychodzi trzy, no nie? Czy muszę przedstawiać osoby tej dramato-komedii? No dobrze, w jednym zdaniu. Mnie już znacie, dalej Liz – moja dawna przyjaciółka stała się blondynką i kopci jak piec. Isabel zadaje szyku nowojorskimi ciuchami a jej córka robi za obrażoną królewnę. Michael pasał bydło w Teksasie, zajęcie w sam raz odpowiednie dla tak ograniczonego umysłowo kosmity. Kyle jest rozdarty dylematem wyboru między Wschodem a Zachodem, usiłuje łączyć obie kultury z bardzo miernym skutkiem, a w dodatku sam prosi się o kłopoty. Ponadto jest jeszcze Jennie – kosmiczna córka Liz, która jest ostatnio przyczyną kłopotów Kylea, no i Chris, Zan, czy też jak zwał tak zwał – syn Maxa i Tess z twarzą Maxa. A, i jeszcze ktoś. Nowy nabytek Roswell – Langley. A żeby ktoś nie pomyślał, że w Roswell można myśleć o czymś takim jak nuda – podobno po okolicy grasuje banda kosmicznych morderców, którzy chcą uśmiercić naszych ufoludków. Jasne, no nie? Normalnie czułam się tak, jakbym nigdy w życiu stąd nie wyjeżdżała. Zabawne, jak pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Miałam poranną zmianę w kafeterii – rano nie było tam zbyt wielu ludzi, miałam więc chwilę spokoju, zresztą, moja zmiana już się kończyła i za chwilę miała mnie zmienić Patty. Póki co stałam za barem, ustawiając filiżanki i talerze. Bobby siedział w kuchni, przyglądając się jak Jose robił hamburgery. Nasz prywatny oddział kosmitów wywędrował Bóg wie gdzie sposobić się do walki, zostawiając nam na głowie nastoletnią miss Alex, obrażoną znów na cały świat a już zwłaszcza na Isabel za pozostawienie w tej dziurze. Królewna siedziała napuszona w jednym z boksów z kategorycznym zakazem ruszania się z miejsca i od niechcenia czytała Cosmopolitan. Dziwna lektura jak na czternastolatkę. Liz zaś siedziała po drugiej stronie baru i gniotła niespokojnie słomki.
—Chica, przestań maltretować te słomki, bo twój ojciec będzie musiał natychmiast kupić nowy zapas – powiedziałam patrząc na nią uważnie.
—Tak, masz rację – zgodziła się Liz nieuważnie, odkładając na bok słomki, przerzucając się z kolei na papierosy. Zaczęła stukać nerwowo pudełkiem o ladę, w końcu wyjęła jednego papierosa i zapaliła go. – Masz rację, nie będę się denerwować – powiedziała zaciągając się głęboko dymem. Nie przypominałam sobie, żebym mówiła coś o denerwowaniu się, ale co tam.
—Czym ty się w ogóle denerwujesz? – zapytałam filozoficznie, wycierając kolejny talerz.
—Jak to czym? – Liz wydmuchnęła wielki kłąb dymu. – Jak to czym? Ten cały Langley zabrał ich nie wiadomo gdzie, nie wiem, co oni tam robią, czy ty w ogóle wiesz, co oni chcą zrobić?! Wiesz, co mogą im zrobić oni, albo co może im zrobić ten Langley? Co ja mam robić, Boże, co ja mam robić...
—No co, ten psychol po prostu będzie uczył ich nowych sztuczek, co w tym wielkiego? – zdziwiłam się nieco. – Co mają innego robić? Poza tym może rozszerz nieco swoje słownictwo, używasz stanowczo za dużo czasownika „robić”.
—Maria, czy ty nie rozumiesz, po co oni to robią? – Liz nachyliła się ku mnie, rozglądając się na wszelki wypadek dookoła. – Nie rozumiesz, że ktoś chce ich zabić? Będą musieli walczyć z kimś bezwzględnym, rozumiesz? Może im się coś stać, oni mogą nawet... zginąć, czy ty to rozumiesz?!
—Hej, hej, przystopuj trochę! – Liz zaczęła się za bardzo rozpędzać i nie podobało mi się to. – Zagalopowałaś się, słyszysz? Nic takiego się nie stanie, wybij to sobie z głowy!
—Tam jest Jennie, moja córka ma walczyć o swoje życie, a ja mam siedzieć i udawać, że nic mnie nie rusza?! – zawołała Liz gwałtownie i obejrzała się za siebie. – Nie rozumiesz co to znaczy, gdy twoje dziecko jest nagle rzucone na głęboką wodę. Przecież ona nic nie wie o tych... ludziach, nie wie, czego się spodziewać!
—Ale nie jest tam sama – zauważyłam rozsądnie. – Jest razem z Chrisem, Isabel i Michaelem, więc nic jej się nie stanie. Poza tym przecież nie zaczęli jeszcze żadnych... działań operacyjnych! Stanowczo za dużo o tym myślisz.
—Łatwo ci mówić – westchnęła gorzko Liz, robiąc kółka z dymu. – Ty nie denerwujesz się o Michaela?
—Nie – odparłam szybko. – Dlaczego miałabym się o niego martwić?
Liz popatrzyła na mnie w milczeniu, ale nic nie powiedziała. Niedorzeczne, czemu miałabym się martwić o Michaela? Wystarczy, że martwiłam się o niego przez całe dziewiętnaście lat. Rozzłościłam się nagle – straciłam tyle lat myśląc o jakimś kosmicie, który ani razu nie raczył się odezwać, i teraz miałabym się o niego martwić? Dobre sobie!
—Słuchaj, czy ty nie zauważyłaś ostatnio czegoś... czegoś niepokojącego między Kylem a Jennie? – zapytała niespodziewanie Liz. Zamarłam na chwilę.
—Maria, trójka jest gotowa – odezwał się Jose wychylając się z kuchni. Podziękowałam mu w duchu – przynajmniej zyskiwałam chwilę żeby zastanowić się co odpowiedzieć Liz. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie niosłam zamówienia tak ślamazarnie i nigdy nie ustawiałam talerzy z taką precyzją. Od początku gdy tylko Kyle po raz pierwszy spotkał Jennie wiedziałam, że będą z tego kłopoty, ale wciąż łudziłam się, że może to po prostu moje wrażenie. Przyznać Liz, że owszem, że coś tam pojawiło się niezdrowego? Wtedy zdenerwuje się jeszcze bardziej. No i w dodatku... głupio było mi zdradzać niejako Kylea, w gruncie rzeczy znaliśmy się kupę czasu, był na moim ślubie, potrafił się kłócić, a ja miałabym teraz go wydać Liz? Licho wie, co mogłaby zrobić... Nie, lepiej nic nie mówić. Sama z nim pogadam i postaram się uświadomić mu, na co się wystawia.
—Więc? Zauważyłaś coś? – zapytała natychmiast Liz, zaciągając się papierosem, gdy wróciłam za bar.
—Nie – zaprzeczyłam zajmując się kolejnymi talerzami z wielką uwagą.
—Nie? – zdziwiła się Liz. – Absolutnie nic? Nic a nic?
—A co tak właściwie miałam zauważyć? – zapytałam usiłując ukryć zdenerwowanie. – Obmacuje ją czy co? – ups, chyba nie powinnam tego mówić... Oczy Liz nagle niebezpiecznie zabłysły.
—Myślisz...? – zaniepokoiła się marszcząc brwi. – Chryste...! – zachłysnęła się jakby. Oj...
Przeraziłam się, że zaraz dostanie ataku serca albo coś w tym rodzaju, ale tak szczupłym osobom to podobno nie grozi, jednak nigdy nic nie wiadomo.
—Nie no, coś ty! – powiedziałam z przestrachem. – Tak tylko głupio palnęłam, nie wygłupiaj się! Chyba nie wierzysz w całą moją gadaninę, nie przesadzaj! Znam Kylea i to porządny facet, naprawdę, nie zrobiłby czegoś takiego! – zastanowiłam się przelotnie, czy to, co mówiłam było prawdą, ale z ręką na sercu mogłam przysiąc, że uczciwy facet, w dodatku buddysta, a zdaje się, że jego religia też nie jest jakąś sektą.
Liz nie wyglądała na zupełnie przekonaną, chyba udało mi się zasiać niepokój. Jeśli Liz zacznie odnosić się do Kylea jak do zbrodniarza, to mogę sobie pogratulować. Cholera jasna, Mario Garner, jak coś palniesz, to już gorzej nie można!
—Słuchaj, pomyśl logicznie – podjęłam ostatnią próbę załagodzenia sytuacji.- Jennie nie jest głupia, nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę, a Kylea przecież znasz – naprawdę sądzisz, że mógłby... no nie wiem... no wiesz – zakończyłam nieudolnie.
—A widziałaś, jak oni razem wczoraj wrócili? – zapytała gwałtownie Liz. – Obejmował ją ramieniem, rozumiesz, ramieniem!
No a czym miał ją obejmować, nogą...?
—To jeszcze nic nie znaczy, Liz – ostrzegłam. – Może tylko wszystko wyolbrzymiasz. Zapytaj po prostu Jennie albo Kylea i dostaniesz jasną odpowiedź, co więcej pewną, bo od źródła. To chyba lepsze niż domysły, nie?
No, no, no, robiłam się coraz mądrzejsza. Pominąwszy te momenty głupoty, to jednak czegoś się chyba nauczyłam. Żeby tylko nie mieć tak często tych blond-momentów...
—Może – westchnęła ciężko Liz. – Ale ty byś powiedziała prawdę, gdyby ktoś tak się ciebie zapytał wprost...?
—Ale może tam nic nie ma i robisz z igły widły – zauważyłam. – Skończmy ten temat, co? Powiedz mi lepiej, skąd ty wytrzasnęłaś takiego super faceta...? Słodki jest, tylko wydaje się być odrobinkę zaborczy – postanowiłam zmienić temat, miałam już dosyć rozważań o tym, czy coś zalęgło się między Jennie a Kylem czy nie. Zresztą, ten blondyn naprawdę mnie interesował.
—Andrew? To raczej on mnie wytrzasnął – westchnęła ciężko Liz. Jeszcze trochę i wydmuchnie sobie płuca. Co ona tak wzdycha?
—To coś poważnego? – zapytałam ciekawie.
—Nie wiem – Liz uśmiechnęła się smętnie. – On uważa, że tak, ale ja nie jestem tego taka pewna. W dodatku Jennie nie przepada za nim.
—Jennie? – zdziwiłam się, niepewna czy dobrze słyszę. – A co Jennie ma do tego? Przecież to ty z nim śpisz, a nie ona.
—Ciszej, na Boga – syknęła Liz. – Nie musisz tego od razu ogłaszać w całym Roswell... Myślisz, że Kyle powiedziałby mi prawdę, gdybym go zapytała? – No świetnie, znowu wracamy do tematu Jennie-Kyle. Liz dostrzegła chyba moją lekko skrzywioną minę, bo natychmiast dodała: – Ciekawe, jak ty byś się zachowywała, gdyby Kyle nastawił się na twojego Bobbyego!
—Kyle nie jest zboczeńcem! – zawołałam z oburzeniem. Kilka osób obejrzał się na nas, więc ściszyłam głos. – Zwariowałaś?! Nie rób z niego jakiegoś potwora albo pedofila...!
—No to Isabel – Liz wzruszyła ramionami. – Co byś zrobiła, gdyby Isabel zaczęła się przystawiać do Bobbyego?
—Zwariowałaś –powiedziałam sucho. – Bobby ma sześć lat, a Jennie siedemnaście. Jeśli nawet coś może się pojawić, to zupełnie co innego od tych twoich chorych przykładów.
—Nie, Maria, to jest dokładnie to samo – zaprzeczyła żywo Liz. – I sama powiedziałaś, że to jest chore!
Spojrzałam na nią z troską. Liz z całą pewnością przesadzała, i to bardzo. Chyba przestałam dziwić się Jennie, że ostatnio wolała znikać na całe dnie, też bym wolała na jej miejscu. Liz była chyba na najlepszej drodze by stać się toksyczną matką...
—Wiesz co, za dużo myślisz – stwierdziłam rozwiązując sobie srebrny fartuszek. – Masz natychmiast przestać, a żeby ci to ułatwić, idziemy do fryzjera. Ten blond w ogóle do ciebie nie pasuje.
Sądzę, że wykazałam się znajomością psychiki kobiecej. W końcu nic tak nie zajmuje umysłu jak wybór nowego koloru włosów czy też nowej fryzury, zwłaszcza, jeśli doradza w tym zaprzyjaźniony fryzjer, produkt importowany prosto z Francji. Chyba z Francji. W każdym razie monsieur Matthieu, którego imienia nigdy nie potrafiłam właściwie wymówić, z uroczym uśmiechem skakał dookoła nas, podsuwając coraz to nowe pomysły.
—Przehobimy panią na bhąz – mówił machając grzebieniem nad głową Liz jak nawiedzony dyrygent, oczarowany swoją wizją. – Z przhodu podetniemy i podkhęcimy nieco do śhodeczka, ooo... a z tyłu zostawimy luśne. Co pani na to? – zapytał patrząc wyczekująco na Liz w lustrze. Miałam wrażenie, że ona chyba nie do końca zrozumiała, co też monsieur Matthieu oferował zrobić jej na głowie, ale wolała nie zgłaszać protestów na wszelki wypadek...
—Madame Mahija, a dla pani mam coś ekstha – fryzjer mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Gwahantuję, że spodoba się pani – nowe cięcie, wphost idealne dla pani!
—Ależ proszę bardzo – uśmiechnęłam się. Na ogół byłabym ostrożniejsza z jego „ekstha”, ale tym razem w końcu miałam pod ręką co najmniej dwójkę kosmitek, które w razie czego mogły uratować moje włosy – Jennie i Isabel.
—Więc sądzisz, że między tobą i Michaelem wszystko skończone? – zapytała Liz jakiś czas później, siedząc z farbą na włosach podczas gdy monsieur Matthieu pastwił się nad moim nowym image. Spojrzałam na nią krzywo. Sama nie wiedziałam, który temat bardziej mnie irytuje, Michael czy spółka „Kyle&Jennie”. Chyba raczej ten drugi.
—A ty sądzisz że nie? – zapytałam gorzko. – Nie było go dwadzieścia lat, naprawdę uważasz, że coś może trwać tyle czasu?
—Nie wiem – westchnęła Liz. – Nie mam pojęcia, ale chyba tak.
—To daj mi jakiś przykład – zażądałam. – Ty i Max? No wybacz. Isabel jest rozwiedziona, Kyle samotny, mój własny mąż też nie żyje. I co?
—Phoszę się nie huszać – odezwał się niezadowolony monsieur Matthieu.
—Twoi rodzice – zaproponowała Liz. – To znaczy, twoja matka i Jim Valenti...
—Ale oni cały czas są blisko siebie, wiesz, w jednym mieście – mruknęłam. – Nawet w jednym domu, wyobraź sobie. A Michael co? Ganiał po Teksasie, cholera jasna, i nawet nie dał znaku życia! A skoro się nie odezwał, to znaczy, że przestało mu zależeć. Zresztą, dlaczego miałoby mnie zależeć, co?
Bogiem a prawdą to byłam na Michaela zła. Naprawdę nie mogłam mu wybaczyć, że przez tyle lat on sobie beztrosko jeździł na koniu, a ja jak głupia czekałam. Gdyby chociaż coś mu się stało, gdyby był sparaliżowany albo coś takiego, to wtedy bym mu wybaczyła. Ale nie, on był cały i zdrowy, i jeśli teraz oczekiwał, że rzucę mu się w ramiona, to grubo się pomylił. Czasy Marii DeLuca, która tkwiła w jakimś nienormalnym związku z kosmitą, dawno minęły.
—A mnie się wydaje, że ty wciąż coś do niego czujesz – zauważyła Liz cicho. – I w dodatku wydaje mi się, że on o tobie wcale nie zapomniał.
—Doprawdy? – zdziwiłam się lekko. – Ciekawe kiedy sobie o mnie przypomniał, może wtedy, gdy cię całował, co? – hm, to chyba był chwyt poniżej pasa – Liz zaczerwieniła się gwałtownie. – Poza tym trochę się zmieniło od czasu naszego ostatniego spotkania. Zostawił mnie wtedy na środku ulicy i ja mam o tym zapomnieć? Zresztą, myślisz, że mogłabym związać się teraz z pierwszym lepszym ko... tego, Czechosłowakiem? – mimowolnie wróciłam do naszego dawnego określenia. – A Bobby? Michael odpowiedzialnością nie grzeszy – urwałam. Tak, musiałam zapewnić Bobbyemu przyszłość. Z Michaelem nie byłby bezpieczny. Przed moimi oczami pojawiła się postać matki Jerryego – wiedziałam doskonale, że zołza tak łatwo nie da się zbyt i mogłam być niemal pewna, że miała w Roswell kogoś swojego – jak się śpi na pieniądzach nie ma nic niemożliwego – i że tylko czeka na moje potknięcie, czy to finansowe czy osobiste, by wkroczyć po raz drugi na scenę jako anioł wybawienia. Nie anioł, a diabeł. Nie, jeśli nawet i gdzieś tam w głębi mnie była jeszcze iskierka przywiązania i sentymentu do Michaela, teraz stanowczo nie miała prawa bytu. Do czasu...
***
Isabel:
Chyba nie przypadliśmy Langleyowi do gustu. A już tym bardziej nie spodobał mu się poziom... rozwinięcia naszych zdolności. Wywiózł nas niemal o świcie gdzieś na pustynię, ustawił rządkiem i kazał rozwalać kamienie. I po co? Jak chce się rozwalić kamień, to można wziąć do tego specjalistów, nie? A nie męczyć normalnych ludzi, którzy o tej porze na ogół jeszcze śpią. Chris i Michael byli co prawda obojętni na porę dnia, i raczej z zainteresowaniem przyglądali się Langleyowi, jak to faceci zainteresowani techniką, Jennie za to miała psi humor i była burkliwa. No po prostu świetnie.
—Rozwal to – powiedział Langley do Michaela wskazując na głaz leżący jakieś siedemdziesiąt metrów od nas. Michael popatrzył z powątpiewaniem na kamień.
—Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł – mruknął niewyraźnie. – Odłamki mogą być...
—Rozwal – warknął Langley. Michael posłusznie wyciągnął rękę w kierunku skały i widziałam, jak się koncentrował. Jednak skała pozostała nieporuszona, zaledwie kilka drobniejszych kamyków niedaleko nas wybuchło, sypiąc odłamkami. Wściekły Langley machnął ręką i zasłonił nas polem ochronnym przed kamienną drobnicą.
—Tess uczyła mnie na mniejszych kamieniach, które leżały na stole – zaczął się usprawiedliwiać Michael.
—Zamknij się – rzucił ostro Langley. – Nie prosiłem cię o wyjaśnienie!
Zastanowiłam się przelotnie, jakim cudem Jennie potrafiła zmusić tego człowieka... pardon, kosmitę, by odnosił się do niej z czymś w rodzaju szacunku. Nie rozumiałam tego, ale nie miałam chwilowo czasu, by się nad tym zastanowić.
—Ty – Langley wskazał na mnie palcem. – Zrób to samo co on, chcę, żeby ten kamień wyleciał w powietrze!
Wyciągnęłam rękę i spojrzałam na Michaela, oczekując od niego jakiegoś wsparcia, ale Michael wbił ręce w kieszenie i nie robił wrażenia najszczęśliwszego. Rzuciłam okiem na Chrisa i Jennie – Jennie spała na stojąco, a Chris patrzył na mnie z ciekawością. Westchnęłam ciężko i wpatrzyłam się w odległy głaz jak hipnotyzer wpatruje się w węża. Nie miałam złudzeń, że uda mi się wysadzić w powietrze głaz – miałam wrażenie, że moje moce raczej... hm, zardzewiały... I rzeczywiście, skała ani drgnęła, zamiast tego posypał się na nas piasek. Nieco zawstydzona opuściłam rękę, oczekując ochrzanu ze strony Kala, on jednak zmrużył tylko dziwnie oczy i nic nie powiedział na mój temat. Sama nie wiem, czy to lepiej czy gorzej. W każdym razie zrobiło mi się strasznie głupio, że nawet nie potrafię zniszczyć głupiego kamienia...
—Teraz ty – rzucił Langley Chrisowi.
—Ja nie... ja nie potrafię... to chyba nie jest zbyt dobry pomysł – Chris spojrzał z powątpiewaniem na głaz. Spodziewałam się, że Langley wydrze się tak, że będzie go słychać w całym Nowym Meksyku, ale jego oczy tylko zaczęły teraz przypominać dwie wąziutkie szparki. Spojrzał na Jennie i nie powiedział ani słowa, i tak wszyscy wiedzieliśmy, o co mu chodzi. Jennie wyciągnęła dłoń i po chwili skała rozpadła się, owszem, tyle że leżąca w połowie drogi między nami a naszym obiektem, który pozostał nienaruszony i bez rysy...
—Brawo – zawołał kpiąco Langley. – Nie ma co, brawo! Jak przedszkolaki na wycieczce!
—Wypchaj się – powiedziała nieżyczliwie Jennie. – I czemu ty w ogóle krzyczysz?
—Krzyczę bo lubię – odparł Kal. – I zamierzam krzyczeć kiedy tylko mi się spodoba! Dopóki nie nauczycie się tego, co trzeba!
—Ale dlaczego? – drążyła uparcie Jennie. Zastanawiające, ale młodsze pokolenie miało chyba więcej śmiałości i odwagi niż ja i Michael. – Dlaczego nas uczysz, skoro jesteś tylko... opiekunem?
—Moją robotą jest utrzymać was przy życiu – Langley wzruszył ramionami. – I robiłem to przez cholerne dwadzieścia lat, gdybym mógł przestać, już dawno bym to zrobił. Tak samo gdybym tylko mógł was zabić, też zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Ale nie mogę, bo muszę was cholera chronić, i jeśli nauka czegokolwiek zalicza się do utrzymania was przy życiu – nie mam wyjścia. Ale chcę być jak najprędzej u siebie w Kalifornii, więc lepiej nauczcie się tego, co trzeba jak najszybciej i będzie po krzyku, jasne?
—Dzięki za szczerość – mruknął Michael bardziej do siebie niż do kosmity, ale Langley i tak dosłyszał.
—Nie muszę być uprzejmy – warknął.
—Nauczyć się – powtórzył Chris. – Przecież tego nie można się nauczyć, żeby robić takie rzeczy trzeba być... kosmitą.
Langley podszedł do Chrisa i popatrzył mu w twarz – był od niego nieco niższy i musiał patrzeć na niego do góry. Jego mina nie była zbyt przyjazna, ale Chris patrzył mu prosto w oczy ze stanowczością wypisaną na twarzy.
—I tu się mylisz, dzieciaku – powiedział powoli Langley. – Nie masz pojęcia, jak naprawdę wyglądają i kim są kosmici. A oni tam – machnął ręką w naszym kierunku – wcale nie wyglądają jak kosmici, w budowie są niemal całkowitymi ludźmi – tylko po krwi można poznać, że są inni. Więc jak sądzisz, co sprawia, że oni mogą wysadzać w powietrze kamienie a ty nie?
Chris popatrzył na nas i spojrzał znów na Langleya.
—Nie wiem – odparł po prostu. – Ty mi powiesz.
—Owszem, powiem ci. Oni to mają. Masz to też i ty, i cała reszta ludzkości. No? Jeszcze nie wiesz? Mózg – powiedział Kal. – Em, u, zet, gie. Mózg – powtórzył stukając Chrisa palcem w czoło. – Wszystko sprowadza się do tego, żeby go wyćwiczyć i żeby był ci posłuszny, rozumiesz?
—Tak jakby – zgodził się Chris. – To znaczy, że każdy człowiek mógłby zrobić coś... takiego jak oni?
Langley roześmiał się nagle – dziwny to był dźwięk, jakby... niebezpieczny.
—Wszystko, co robicie jest zupełnie ludzkie – powiedział przestając nagle się śmiać. – Tyle że wyprzedzacie resztę ludzi w rozwoju o jakieś kilkaset lat – a przynajmniej tak było w zamierzeniu. Jak widzę teraz jesteście przed nią zaledwie kilka kroków – dodał pogardliwie. – Nie potraficie nawet pozbyć się głupiego kamienia – Langley machnął ręką w kierunku naszego obiektu. – Ale już ja się wami zajmę i gwarantuję wam, że tamten głaz będzie dla was jak pestka.
Spojrzałam z powątpiewaniem na skałę – nie byłam pewna, czy mam ochotę rozwalać pestki. Nie byłam pewna, czy przyjazd do Roswell rzeczywiście był dobrym pomysłem, zwłaszcza w perspektywie tego, czym straszył nas Langley. Udało nam się tego uniknąć poprzednim razem, ale wtedy nie mieliśmy złośliwego obrońcy, który potrafił kpić, szydzić i zmuszać do całkowicie pozbawionej sensu pracy nad niszczeniem kamieni, które nie były niczemu winne; obrońcy, który wtedy wydawał mi się być raczej katem, gdy stał nade mną i kazał po raz kolejny robić to samo, nie zważając na to, że nasze moce mimo wszystko były ograniczone.
—Emocje to słabość – mówił. – Chyba że wykorzystacie je do swoich celów.
To zdanie wbiło mi się do głowy na całe życie. Nie miałam pojęcia o co mu chodzi z tym wykorzystywaniem, ale w końcu – był to nasz pierwszy dzień szkolenia, po którym Langley chciał, byśmy stali się żołnierzami. Czułam się tak, jakby ktoś wyciął moją postać z mojego życia i wstawił do zupełnie obcej mi bajki, gdzie miałam robić coś, co do tej pory było mi zupełnie obce. Gdybym chciała wyładowywać się na otoczeniu, wstąpiłabym do Marines, a nie do oddziału Langleya. Zabawne – czteroosobowy oddział składający się z trzech hybryd i jednego człowieka, pod dowództwem zgryźliwego kosmity, oddział, o którym świat nie miał prawa się dowiedzieć. Może jeszcze jakieś gustowne mundurki by się przydały. W każdym razie wciąż traktowałam to wszystko tak, jakby nie do końca docierał do mnie cel tego wszystkiego – przecież zostawiliśmy to za sobą dawno temu, zwłaszcza, że dwadzieścia lat temu na pustyni w pobliżu Roswell wiedzieliśmy, że nasze... stanowiska na Antarze to przeszłość, której żadne z nas nie pamiętało. A teraz ni z tego ni z owego zjawia się nasz pseudo-opiekun z wiadomością, że ktoś zamierza nas ukarać za to, kim byliśmy kiedyś. Niewiarygodne. Przecież nawet tego nie pamiętaliśmy, nie mówiąc już o tym, że dzieci Maxa tym bardziej nie miały o tym pojęcia. Wszystko to przypominało bardzo kiepski żart, który stanowczo mi się nie podobał.
—Pamiętasz Tess? – zapytał niespodziewanie Michael gdy w końcu udało nam się przekonać Langleya, że jeśli chce, żebyśmy jutro też mogli jako tako funkcjonować, to musi dać nam dzisiaj spokój.
—Głupie pytanie – wzruszyłam ramionami. – Oczywiście, że tak. Co cię tak nagle naszło? – zapytałam popijając powoli kawę z kubka. Staliśmy koło mojego samochodu i opieraliśmy się o maskę, w towarzystwie termosu pełnego kawy. Michael utkwił wzrok w postaci Chrisa, rozwalonego na pobliskich skałach.
—Pamiętasz, jak ona zginęła? – zapytał. Skinęłam powoli głową.
—Baza Rogers – mruknęłam. Tak, oczywiście, że to pamiętałam. Tajemnicze zniszczenie bazy woskowej w Nowym Meksyku było tematem numer jeden we wszystkich gazetach.
—Wysadziła w powietrze całą bazę – westchnął Michael.
—A wcześniej jeszcze im uciekła – przypomniałam. –I od tego się zaczęło.
—To nie od tego – sprostował Michael. – Namierzyło ją lotnictwo i jeden z samolotów zderzył się z nią. Ale musiała być niezła. A przecież kiedy odlatywała była taka sama jak my.
Milczałam. Czy Tess była taka sama jak my? Nie chciałam odpowiadać na to pytanie, bo w końcu... w końcu była taka sama jak my, też była inna, ale my przecież nie byliśmy mordercami. Chociaż... chociaż Michael ma na sumieniu agenta FBI, a ja panią senator. To, że była Skórem, nie ma nic do rzeczy, liczy się sam fakt, że to ja zrobiłam. A Max – czy był święty? Nie wiem, to, że miał dar uzdrawiania o niczym nie świadczyło. Kto wie, co się stało wtedy, gdy zniknął, a my myśleliśmy, że nie żyje? Tak, byliśmy tacy sami jak Tess – tylko że ona zabiła kogoś z nas, a my – ludzi z zewnątrz. Dziwne. W każdym razie Michael miał rację, Tess po powrocie była niezła, ale nawet jej siła jej nie uratowała. Wątpiłam, żebyśmy my osiągnęli jej poziom, więc czy był sens ćwiczyć i męczyć się, skoro czeka nas taki sam los?
—Co powiedziałaś Alex? – zapytał Michael po chwili. Wzruszyłam ramionami i usiłowałam uśmiechnąć się.
—Nic – odparłam. – Nie muszę jej o wszystkim powiadamiać... a już zwłaszcza o tym.
—Ona nic nie wie, prawda? – spytał Michael zerkając na mnie. Milczałam, przechylając kubek i patrząc, jak porusza się w nim kawa. – Isabel, chyba powinnaś ją wtajemniczyć. Zwłaszcza teraz, gdy nie wiemy, co może się stać.
—Och proszę, ty też teraz zaczynasz? – zawołałam z niechęcią. – Wierzysz, że istotnie ktoś na nas czatuje?
—Nie zmieniaj tematu – mruknął Michael. – Jessemu też bałaś się powiedzieć i co? Zaakceptował to kim jesteś. Za bardzo lubisz wszystko przeciągać i za bardzo się boisz prawdy.
—Ale mimo wszystko rozwiedliśmy się– wytknęłam.
—Tak, a jako powód Jesse podał twoje nieziemskie pochodzenie – uśmiechnął się ironicznie Michael. – Daj spokój, Isabel, serio wolisz czekać, żeby twoja córka dowiedziała się tego przypadkiem, gdy zdarzy się jakieś nieszczęście czy coś takiego?
—Nie sądzę, żeby Alex uwierzyła, gdybym jej nawet powiedziała – uśmiechnęłam się z wysiłkiem. – Uznałaby, że to mój blef i że robię z siebie błazna. Widzisz, ty jej tak naprawdę nie znasz.
—A ty ją znasz? – zapytał celnie Michael. – Skoro ją tu przywiozłaś, to chyba miałaś jakieś plany, nie? – milczałam. Tak mogło to wyglądać z zewnątrz, że istotnie przyjechałam tu razem z Alex żeby na miejscu przekonać ją, że naprawdę jestem kosmitką... Ale przecież ja doskonale wiedziałam, że wcale nie po to tu przyjechałam! – Czegoś mi nie mówisz, Isabel – zauważył Michael patrząc na mnie uważnie. – Znam cię od początku. Więc?
—Za dużo widzisz – usiłowałam zażartować. – Kiedyś taki nie byłeś, co się z tobą stało?
—Życie – odparł lakonicznie. – Więc?
Westchnęłam ciężko. Może i czas komuś powiedzieć? Moi rodzice nie wiedzieli, Liz ani Maria również...
—Widzisz, Alex jest inna niż my byliśmy – powiedziałam z wahaniem. – Bardziej... bezpośrednia. I beztroska. Chyba... chyba za szybko dojrzała. Pamiętasz, jacy my byliśmy w jej wieku? – uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. – Zawsze razem, tylko my troje. A ona jest inna. To nawet dobrze, ale czasami... Pamiętasz, jakie kłopoty miał Max z ojcem Liz? Zwłaszcza, gdy zostali zatrzymani w Utah? – popatrzyłam pytająco na Michaela, ale on słuchał mnie bez słowa. Teraz tylko skinął głową na znak że owszem, pamięta. Ha, takie rzeczy trudno zapomnieć. – Widzisz, Alex ma... miała chłopaka, Petera, starszego od niej, ale Jesse uważał, że Peter jest odpowiedzialny. Do czasu, gdy zostali zatrzymani za próbę włamania do sklepu. Wtedy Jesse zmienił swoje podejście do Petera o sto osiemdziesiąt stopni, a ja pomyślałam, że Jeff Parker miał dobry pomysł z wysłaniem Liz na drugi koniec kraju. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że nie tylko zrozumiem Parkera, będę po jego stronie, ale i zrobię to samo, co on – uśmiechnęłam się.
—Pamiętaj tylko, że to wtedy nic nie dało, bo Max i tak odnalazł Liz – zauważył Michael.
—To zupełnie inna sytuacja – potrząsnęłam głową. – Nie, to było dobre wtedy, ale nie teraz. Widzisz, Liz była wtedy sama, a teraz ja jestem tu razem z Alex. W dodatku Alex jakoś się wywinęła, ale Peter ma sprawę w sądzie, Jesse już się o to postarał. I co, dalej uważasz, że powinnam jej powiedzieć, że ma matkę kosmitkę? – zapytałam wracając do punktu wyjścia.
—Nie wiem – Michael wypił do końca swoją kawę. – To twoja decyzja, Isabel, ale mimo wszystko moje zdanie znasz.
Od odpowiedzi wybawił mnie telefon – moja komórka znowu zaczęła dzwonić. Rzuciłam się do samochodu by ją odszukać i spojrzałam z nadzieją na wyświetlacz, może to Paul... ale to był tylko Jesse. Tyle że Alex nie było w pobliżu. Bez zastanowienia wcisnęłam „odrzuć”.
No tak, świetnie. Nie dość, że przyczepił się do nas uporczywy zmiennokształtny, nie dość, że żądał od nas nie wiadomo czego i że wisiała nad nami groźba zemsty nie wiadomo dokładnie kogo i za co, to jeszcze Paul najwyraźniej obraził się na mnie, a Jesse będzie się wściekał, że chcę go odsunąć od córki. Co zresztą nie byłoby takim złym pomysłem na jakiś czas...