Chris:
Pani E usiłowała na wszelkie sposoby wyciągnąć z nas wiadomości o tym, jak poszedł wczorajszy „trening”, ale nie wiadomo dlaczego, tak jakoś wyszło, że żadne z nas – ani Jennie, ani ja – nie mieliśmy jakoś okazji i nastroju żeby odpowiadać. Po prostu się nie złożyło, a pani E miała chyba pecha i nie miała nosa do wyczucia sytuacji. Najpierw zapytała przy śniadaniu – nieco późnym, bo dochodziło już niemal południe, tyle że nierozważnie powiedziała jednocześnie, że chciałaby nas zabrać do groty. Jej pytanie po prostu jakby znikło, zapomnieliśmy o nim momentalnie. Mieliśmy pojechać do mitycznej groty, coś jakby... coś jakby powrót do magicznego miejsca, święty Graal, zakopane skarby, miejsce ukrycia piątego elementu, jaskinia mitów... i jak do tego przyrównywać jakąś trywialną rozmowę o niszczeniu kamieni? Chyba nawet ja byłem bardziej podniecony tą wycieczką do groty niż Jennie. Ale zaraz – wydawało mi się, że to ja raczej miałem z tym miejscem więcej związków. To ja chyba właśnie stąd wylatywałem razem z moją matką gdzieś w obce planety, nie ona. Nie zamierzałem umniejszać rzecz jasna roli mojej przyrodniej siostry w tym wszystkim, ale naprawdę wydawało mi się, że to ja tutaj byłem raczej siłą napędową – nie ona. To ja pojawiłem się znacznie wcześniej, z zamierzenia czy też nie, choć być może nie było tu się czym chwalić – z tego, co powiedziała kiedyś pani E, a co później znacznie dosadniej wytłumaczył mi Michael. No cóż, nie moja wina, że moi tak zwani rodzice chajtnęli się ze sobą w niezbyt odpowiednim czasie.
A jednak trochę się rozczarowałem. Nie bardzo wiem, czego się spodziewałem – na wszelkie pytania pani E odpowiadała jak katarynka, że Max zostawił mi wspomnienia. Czułem podświadomie, że jeśli zostanę z tymi ludźmi dłużej niż trzeba, to po prostu zwariuję – sam już nie wiedziałem, czy obraz Antaru, jaki wytworzył się w moim umyśle, był efektem lektur i filmów fantastycznych, owych rzekomych wspomnień czy też może to wyłącznie efekt mojej wyobraźni. Czy ogromne różowe niebo upstrzone w jasne, złote cętki było jedynie moim wymysłem? A może te wszystkie miękkie postaci to po prostu klatka z filmów Spielberga? Nie miałem pojęcia. Z całą pewnością jednak zupełnie inaczej wyobrażałem sobie to miejsce – jaskinię z inkubatorami, jak to nazywała pani E. Nie zobaczyliśmy jej jednak od środka – ku naszemu niepomiernemu żalowi. Pani E zjechała z autostrady na pustynię i po kilku minutach niewiarygodnych wertepów silnik ucichł. Spojrzeliśmy z zaskoczeniem na panią E – staliśmy na środku pustyni, koło jakiejś góry – nie góry...
—To tu? – zapytała niepewnie Jennie spoglądając na wznoszące się nieopodal skały.
—Tu – potwierdziła pani E wysiadając z samochodu. Patrzyła na te same skały z czymś pomiędzy zmieszaniem a wzruszeniem.
—Zaraz... jak to tu? – zdziwiła się Jennie. – Przecież tutaj... tutaj nic nie ma.
—Teraz nic – zgodziła się pani E, a ja miałem wrażenie, że gdzieś w jej głosie zabrzmiała nutka goryczy. – Ale kiedyś była tutaj grota z inkubatorami, no i... granilith.
Zamilkliśmy oboje. Więc to naprawdę było tutaj? Skonfrontowanie marzeń i naszych wyobrażeń z brutalną prawdą nie było zbyt... przyjemne. Więc to tu wszystko się zaczęło, na tych niepozornych skałach? To stąd wyszła czwórka dzieciaków, stąd odleciałem na zupełnie inną planetę? Szczerze mówiąc miałem wrażenie, że równie dobrze pani E mogłaby nam pokazać byle jaką skałę i powiedzieć, że to właśnie to. Po prostu te skały wyglądały zbyt zwyczajnie jak dla mnie, zbyt naturalnie... Pani E chyba odgadła moje myśli.
—Może i nie wyglądają zbyt imponująco, ale kiedyś o to, co skrywały wewnątrz siebie, niektórzy byli gotowi zrobić absolutnie wszystko – powiedziała wchodząc po skałach. Ruszyliśmy za nią – jak dwa nieodłączne cienie. – Tu właśnie była grota z ich inkubatorami, o ile można to tak nazwać. A później okazało się, że był tu również granilith. Jednym słowem – niemal najważniejsze miejsce całego kosmosu, ale nikt nie zdawał sobie z tego sprawy – uśmiechnęła się gorzko pani E.
Zaraz – dlaczego najważniejsze miejsce? Przecież to był tylko... środek transportu, ten granilith, więc o co chodziło? Stanęliśmy w końcu, gdzieś tak w połowie drogi na sam szczyt skały. Jak na pustynię to góra była całkiem spora.
—To tu – pani E wskazała na jednolitą skalną ścianę. Tak, tak, wiedziałem już, że kosmici są wśród nas, widziałem próbkę tego, co potrafią, ale nikt nie mówił o przenikaniu przez kamienie! No to już było chyba nieco za dużo. Chyba naprawdę zostaliśmy wywiezieni byle gdzie...
—Ja się poddaję – powiedziałem podnosząc ręce. – Zgadzam się na uzdrawianie, niszczenie różnych rzeczy, zgadzam się nawet na mój udział w tym wszystkim, ale w przechodzenie przez chińskie mury to ja się nie bawię!
—Nikt przez nic nie przenikał – mruknęła pani E wpatrując się intensywnie w skałę tak, jakby chciała tam coś zobaczyć.
—No, ale przecież rozwalanie i zalepianie tego w kółko nie było zbyt praktyczne – zauważyła Jennie. O, ona chyba też średnio w to wierzy...
—Nikt niczego nie rozwalał – zirytowała się nieco jej matka. – Oni to po prostu otwierali... przesuwali ręką nad powierzchnią skały i pojawiał się srebrny odcisk dłoni, poczym ta ściana rozsuwała się.
—Mogę spróbować – mruknęła Jennie. – Ale szczerze wątpię, czy mi wyjdzie.
W rezultacie po pół godzinie miała obmacaną bez mała całą ścianę, bez żadnego rezultatu rzecz jasna. Zaczynałem podejrzewać, że pani E najzwyczajniej w świecie postanowiła nas w coś wrobić. W końcu Jennie była nieco inna niż na przykład jej matka czy też ja, choć Langley rzecz jasna twierdził coś odwrotnego, i coś powinno się stać. Nie mówię, żeby od razu rozstępowała się ziemia, ale chociaż jakiś mały, skromny srebrny ślad dłoni... A guzik. Mogliśmy się wypchać, nawet, jeśli skała kryła w sobie coś ciekawego, nie dowiedzieliśmy się tego. A jednak pani E zachowała kamienną twarz, wydawało się, że nieudane wysiłki Jennie jakoś jej nie ruszają ani nie dziwią.
—Gdy granilith odleciał, nie weszliśmy już do środka komory, nie mogliśmy jej otworzyć – stwierdziła spokojnie. Jennie rzuciła jej ponure spojrzenie.
—Nie mogłaś powiedzieć mi tego samego pół godziny temu? – zapytała złym głosem.
—Byłam ciekawa, czy ci się uda – uśmiechnęła się pani E, a Jennie jakoś niebezpiecznie poczerwieniała. Oj...
—Co tam w ogóle było? – zapytałem szybko. – I dlaczego nie dało się otworzyć?
—Wolałabym zejść na dół do samochodu i tam o tym porozmawiać – pani E obejrzała się na skalną ścianę i na jej twarzy pojawił się wyraz niechęci.
—A ja wolę zostać tutaj – zaoponowała Jennie. – Przywozisz nas nie wiadomo gdzie i mówisz, że to właśnie tu był granilith. Skoro nie możemy dostać się do środka, to może jednak tutaj nam opowiesz, co?
Pani E spojrzała na nią ostro i nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, jednak w rezultacie milczała. Miałem dziwne wrażenie, że coś ostatnio się pomiędzy nimi nie układało, ale nie chciało mi się pytać i dociekać. W końcu – czy to moja sprawa? Wolałem się w to nie wcinać.
—Nie ma co opowiadać – odparła pani E wzruszając ramionami. – Wiecie już co najważniejsze. To stąd wyszła czwórka dzieci i to właśnie to miejsce odkryli później niemal zupełnie przypadkiem, tu też dowiedzieli się, kim tak naprawdę są i skąd pochodzą. No i stąd Tess odleciała na Antar. Nie wiem, co chcecie tu robić, ale ja wracam do samochodu, robi się coraz bardziej gorąco – zakończyła i popatrzyła na nas pytająco. – Zostajecie?
Skinąłem bez słowa głową. Cholera, miałbym sobie stąd pójść? Teraz? Nigdy w życiu. Jennie również pokiwała głową. Chyba zostajemy oboje, za to pani E chyba się na nas obrazi. Odwróciła się i zaczęła schodzić do samochodu.
—Róbcie co chcecie – rzuciła.
—Słuchaj, może jednak należałoby zejść i jakoś porozmawiać z twoją matką, co? Czemu wy się w ogóle ostatnio ciągle kłócicie? – zapytałem Jennie, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
—Ja się z nikim nie kłócę. Nie mam pojęcia, o co jej chodzi – odparła obojętnie. – Zresztą, przejdzie jej za pięć minut. Nie moja wina, że denerwuje ją byle co.
Spojrzałem na nią zezem, ale nic nie powiedziałem. Z tego co zauważyłem, to obie panie E nie miały w zwyczaju wykłócać się o drobiazgi, ale przecież jeszcze w Las Cruces czasami zachowywały się jakoś dziwnie. Kiedy był ten pierwszy raz gdy rzuciło mi się to w oczy...? Chyba gdy mijaliśmy na schodach tego nauczyciela Jennie, który teraz też tu przyjechał. Mnie osobiście facet nie przeszkadza, ale one chyba drą o niego koty. Przyznaję, że zupełnie nie rozumiałem postawy Jennie i szczerze współczułem pani E, będąc całkowicie po jej stronie, nie zamierzałem jednak się z tym afiszować – metoda złotego środka jest naprawdę złota, bo strasznie trudno to osiągnąć bez zbytniego narażania się innym. Nikt nie ma pojęcia, jak trudno jest wymanewrować spomiędzy dwóch kobiet, które chcą sobie coś wzajemnie udowodnić...
—Wierzysz jej? – zapytała Jennie wskazując głową w kierunku samochodu.
—Co do czego? – odparłem ostrożnie.
—Co do tego jej twierdzenia, że tutaj nic się nie dzieje – mruknęła.
—Za grosz – stwierdziłem bez namysłu. Jasne, że nie wierzyłem. W jednym zdaniu skwitować takie miejsce? Nie, ja rozumiem styl telegraficzny i w ogóle, ale to już była lekka przesada.
—Tak też myślałam – zgodziła się Jennie i rozejrzała się dookoła z lekkim dreszczem. – Nie wiem czemu, ale czuję się jakby to był cmentarz o północy – powiedziała. No tak, nieco dziwne porównanie – słońce stało wysoko na niebie i dookoła nie było żadnych nagrobków, ale mimo wszystko zrozumiałem ją. Może to głupie, ale miałem wrażenie że te skały to swego rodzaju... sanktuarium, w którym naruszamy spokój duchów przeszłości. Wiem, że to niedorzeczne, ale co na to poradzę?
—Chyba zejdę na dół – zdecydowała. – Zostajesz jeszcze?
—Tak – skinąłem głową. Postoję jeszcze chwilę, pomyślę...
—Może uda mi się dowiedzieć, o co tak właściwie jej chodzi – mruknęła Jennie schodząc ze skał. Odetchnąłem z ulgą gdy w końcu zostałem sam. Pewnie, coraz lepiej czułem się w towarzystwie Jennie, ale czasami człowiek musi pobyć sam. A teraz właśnie był taki moment.
Kiedyś nie potrafiłem zrozumieć, czemu ludzie robią taką tragedię gdy dowiadują się, że na przykład ich ojcem jest kto inny niż do tej pory sądzili. Albo dlaczego tak przeraźliwie poważnie traktują sprawę „powrotu do korzeni”. Może nie mogłem tego zrozumieć, bo Serena i Tom zawsze proponowali mi pomoc w odnalezieniu moich biologicznych rodziców, ale mnie się po prostu nie chciało. Traktowałem Serenę i Toma jak własnych rodziców, oni mnie jak syna i było dobrze. Ale gdy pojawiła się Jennie, a tuż za nią pani E, gdy nagle okazało się, że mógłbym tytułować się „książę”, coś się zmieniło. Zacząłem chcieć dowiedzieć się prawdy, tym bardziej, że istniała jakaś przerażająca ilość sekretów, tajemnic i niedomówień, że każdy miał coś do ukrycia, czym nie byłby skory się podzielić, i w rezultacie miałem dość mętny obraz rodziców, choć mogłoby się wydawać, że teraz już wiem wszystko. Nic bardziej mylącego. Wiedziałem, że pani E wcale nie mówi wszystkiego, dlatego też ostatnio coraz bardziej szukałem towarzystwa Michaela, który chyba jako jedyny mówił ludziom wszystko wprost... na ogół. Ukrywanie absolutnie wszystkiego weszło już chyba tym ludziom w nałóg. W każdym razie stałem sobie teraz w miejscu, które wydawało mi się być szczególne. Byłem ciekaw, jak to wyglądało, gdy oni odnaleźli tą... jaskinię. I jak to naprawdę było z naszym odlotem, bo ta część sprawiała problemy nawet Michaelowi. Fajnie, wiedziałem, że matka kogoś zabiła, ale nie chciało mi się wierzyć, że ot tak, nagle ni z tego ni z owego. Czy ojciec ją znienawidził? To dlaczego do diabła z nią spał? Dotkliwie odczuwałem brak którejkolwiek ze stron – wszystko jedno, chciałem mieć kogoś, komu naprawdę mógłbym uwierzyć na słowo. Max, Tess, nie było różnicy. Oni też w końcu tu byli, stali na tym samym miejscu co ja – cały kłopot polegał jedynie na lekkiej różnicy w czasie, oni jakieś dwadzieścia lat temu, a ja teraz. Gdyby tak można było cofnąć się w czasie... pewnie żadne z nich nie uwierzyłoby mi, że jestem ich synem z przyszłości. To w ogóle byłoby zabawne, spotkać się z nimi oko w oko, ale cóż, skoro to niemożliwe... Uświadomiłem sobie nawet, że chyba wolałbym spotkać się z matką. O ojcu wszyscy mówili w samych superlatywach, ale o matce to najpierw zastanawiali się, a potem uważnie dobierali słowa. Ciekawe, czy mam coś z niej. Nie wierzyłem, żeby była aż takim czarnym charakterem. Żeby się tego dowiedzieć pozostawała mi chyba jedynie wizyta u wróżki.
Postałem sobie chwilę na skałach, myśląc o tym, co by było gdyby i zawróciłem. Schodziłem powoli, przepełniony jakąś satysfakcją, że oto w końcu dotarłem tam, gdzie trzeba. A teraz może mi się palić i walić na głowę.
Pani E i Jennie stały tak jakoś koło załomu skał; nie widziały mnie gdy schodziłem, a ponieważ nie rzucałem kamieniami, to i również nie usłyszały mnie. Ja za to usłyszałem urywek ich dość gwałtownej rozmowy.
—...w nim nie podoba? – pytała gniewnie pani Evans.
—Robisz do niego maślane oczy! – wyrzuciła z siebie gwałtownie Jennie. – I sprowadziłaś go tutaj! On się do ciebie przystawia jak jakiś... jakiś... Naprawdę nie widzisz, że on chce się z tobą tylko przespać?! Nie podoba mi się to! – Jennie podniosła głos. – Nie podoba mi się, że on usiłuje wepchnąć się na miejsce taty! Nie podoba mi się, że on ci się podoba! Nie podoba mi się, że traktujesz Chrisa jak oczko w głowie i zawsze mu odpowiadasz na wszystkie pytania! W ogóle miałaś zamiar mi o tym powiedzieć? Kiedykolwiek?!
—Nigdy nie pytałaś – odparła pani E jakby stłumionym głosem. Usłyszałem pogardliwe prychnięcie Jennie.
—Pytałam cię setki razy, ale nigdy nie raczyłaś mi odpowiedzieć! – rzuciła oskarżająco. – Udawałaś, że nie słyszysz albo nie rozumiesz, ale gdy tylko zjawił się Chris to od razu zmieniłaś zdanie! Co takiego ma on, że jemu chciałaś powiedzieć a mnie nie?
—To nie tak – mogłem sobie wyobrazić zakłopotaną minę pani E. Byłem strasznie ciekaw jej odpowiedzi, bo tak po prawdzie mnie również przyszła do głowy ta myśl, czemu tak łatwo się wszystkiego dowiedziałem. – Jesteś jeszcze dzieckiem i nie rozumiesz! – oj, pani E przeholowała. Zdążyłem już na tyle poznać Jennie by wiedzieć, że to stwierdzenie z całą pewnością jej się nie spodoba.
—Dzieckiem, które lada dzień będzie musiało kogoś zabić, żeby uratować sobie życie, tak? – zapytała zimno Jennie. – A może nie chciałaś mi powiedzieć dlatego, że śmierć taty to moja wina, co?
Zdrętwiałem. Nie bardzo wiedziałem, o czym ona teraz mówi, ale nagle dreszcz przeleciał mi po plecach.
—Słucham? – zapytała osłupiała pani E. – Dziecko, o czym ty mówisz?
—Och, nie udawaj, po prostu powiedz to w końcu, że zawsze też tak sądziłaś! – zawołała Jennie z niechęcią. – Przecież wiem, że zawsze tak sądziłaś!
—Nieprawda – zaprzeczyła pani E, ale Jennie nie kupiła tego.
—Wiesz co, jesteś kiepską aktorką – stwierdziła ponuro. – Mam dosyć, zawołajcie mnie, gdy zaczniecie wracać. Na razie chcę być sama – rzuciła i usłyszałem chrzęst piasku i kamieni pod jej stopami. Miałem się dyskretnie wycofać i wrócić, specjalnie potrącając kamienie i jeszcze do tego gwiżdżąc, ale rzecz jasna zostało mi to udaremnione – mój telefon nagle zaczął gwałtownie dzwonić. Drgnąłem gwałtownie i sięgnąłem do kieszeni, poczym wyszedłem zza załomu, nie było sensu już się kryć.
Pani E miała zrezygnowaną minę i szczerze mówiąc nie wyglądała najlepiej.
—Dużo słyszałeś? – zapytała z westchnieniem na mój widok.
—Samą końcówkę – odparłem bez namysłu.
—Co za różnica – pani E machnęła ręką, poczym obejrzała się i poszła za Jennie. Chyba rzeczywiście musiały skończyć pewną rozmowę.
Spojrzałem na wyświetlacz – ikonka przedstawiająca mamę drgała nerwowo, jakby udowadniając mi, że jeśli nie odbiorę zaraz telefonu, to mama dostanie zawału.
—Cześć mamo – powiedziałem odbierając telefon.
—Chris, na Boga, w końcu! – odparła ze zniecierpliwieniem. – Czy ty chcesz, żebym ja tutaj dostała ataku nerwowego? Dlaczego nie odpowiadasz na telefony, usiłowałam dodzwonić się do ciebie przez cały wczorajszy dzień! Coś się stało? Mam się zacząć bać i dzwonić do adwokata?
—Mamo! – zawołałem. – To, że Dave zawsze pakuje się w kłopoty nie oznacza, że ja też zamierzam.
—Wiem, wiem – westchnęła mama. – No, ale jak tam? Ta pani Maxwell to jakaś znośna jest? A ta twoja siostra? Jak sobie radzisz?
—Całkiem dobrze, pani Ev... tego, Maxwell jest całkiem w porządku – odparłem. No bo chyba jest w porządku...? – Jennie też jest fajna... i ogólnie nie jest źle, tylko trochę za bardzo słońce piecze. Naprawdę, nie martw się o mnie, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
—Tylko ja cię proszę, uważaj na siebie – poprosiła mama. – Nie wiem dlaczego, ale naprawdę wolałabym, gdybyś wrócił do Las Cruces. Albo do Chicago. Mam jakieś dziwne przeczucie...
—Mamo, nie mogę – przerwałem. – Naprawdę, jeszcze nie teraz. Jesteśmy tu trochę... zajęci razem z Jennie, pomagamy dziadkowi zrobić remont w jego kafeterii i nie mogę teraz tak po prostu wyjechać, zresztą, to by głupio wyszło – kłamstwo tak jakoś gładko ze mnie wyszło. Ale co mogłem powiedzieć matce, „sorry, mamuś, ale wiesz, producent filmowy trenuje nas, bo mamy mieć starcie z armią kosmitów, którzy mogą mnie zabić”... zaraz, zabić. Właśnie. Jennie miała rację, nie wiadomo dokładnie, co nas jeszcze czeka. Miałem jej o tym powiedzieć? Wykluczone, mogę sobie wyobrazić, jakby na to zareagowała. Niezręcznie było mi okłamywać matkę, która traktowała mnie jak własnego syna, ale wiedziałem, że nie miałem innego wyjścia. Tylko dlaczego ona była niespokojna...?
—I wszystko jest w porządku? – upewniła się matka.
—Tak, mamo – odparłem. – A dlaczego pytasz?
—Nie wiem... – powiedziała z wahaniem. – Po prostu... ta cała pani Maxwell jest jakaś dziwna. Z kimś mi się kojarzy, ale nie mogę sobie przypomnieć z kim...
Chryste, litości! Więc już i matka jest w to wplątana? O co w tym wszystkim chodzi, czemu pani Evans nie poinformowała mnie, że poznała już kiedyś matkę...?
Chyba na zawsze znienawidzę tajemnice.
***
Maria:
U-hu, chyba Czechosłowacy mieli zły dzień. Isabel wróciła do Crashdown jakaś niezbyt zachwycona, a jej humor tylko pogorszył się, gdy dowiedziała się, że jej córeczka spędzała dzień w centrum handlowym. Rozumiem gdyby Isabel była zwykłym człowiekiem, który musi liczyć się z groszem, ale to była Isabel – w dodatku kosmitka. Wiedziałam jednak, że zakupy wciągają i w pewnym sensie poczułam ulgę, że uniknę batalii o nową sukienkę – Bobby w końcu nie będzie żądał kosmetyków i ciuchów. Kilkanaście minut po wyjściu Isabel (choć raczej był to błyskawiczny wypad, a nie wyjście) do Crashdown przywlókł się Michael. Co w tym jest, że oni wszyscy jacyś tacy zmęczeni są? Może szybciej się starzeją tak w środku albo coś, no bo to przecież aż dziwne. Przyznaję, chciałam go uraczyć jakimś komentarzem, ale szczerze mówiąc nie za bardzo miałam serce – Michael wyglądał jak kupka nieszczęścia. Acz wyjątkowo atrakcyjna kupka nieszczęścia, z tymi swoimi wiecznymi niesfornymi, ciemnymi włosami i oczami. To strasznie denerwujące uczucie – wiedziałam, że powinnam być oziębła i wyniosła jak góra lodowa dla Titanica, ale choć próbowałam na wszelkie możliwe sposoby, po prostu nie potrafiłam. Niech szlag trafi stare sentymenty. I niech szlag trafi Liz, która z mądrą miną twierdziła, że ja coś jeszcze do niego czuję – ja! Tak jakby lepiej wiedziała co myślę. Znawczyni się znalazła, zdaje się, że jej życie prezentuje się nieco gorzej. Liz była kochana, pewnie, ale czasami była też strasznie denerwująca.
—Co jest? – zapytałam siadając przy jego stoliku. – Wyglądasz jakby ci kto psa przejechał. Czemu chodzicie jak struci wszyscy czworo?
Michael spojrzał na mnie z przygnębieniem, a pasemko włosów wysunęło się z jego kucyka i spadało mu na twarz. Chciałam założyć mu za ucho to cholerne pasemko, ale wiedziałam, że nie mogę. Schowałam ręce pod stół na wszelki wypadek.
—Czworo? – zapytał niemrawo Michael odgarniając sobie włosy z oczu, ale uporczywe pasemka znowu opadły. I co było w tym takiego nadzwyczajnego, że ręce same mi się wyciągały? Przygryzłam nieco wargę. Dobra, przyznaję. Miałam trzydzieści kilka lat (kobiety do wieku się nie przyznają), sześcioletniego syna z innym facetem, a przez połowę mojego życia myślałam w kółko o jednym kosmicie. To jakaś obsesja, którą usiłowałam tłumić wszelkimi sposobami, ale na darmo. Jerry nigdy nie przypominał Michaela, ale nic nie mogłam na to poradzić. – Czworo – powtórzył Michael zasępiając się.
—Hej – powiedziałam usiłując się skupić. – Co jest?
—Nic – odparł wzruszając ramionami. – Po prostu wiesz, to czekanie na wykonanie wyroku jest nieco denerwujące – dodał uśmiechając się wisielczo. Wzdrygnęłam się.
—Zwariowałeś? – zapytałam z irytacją. – O czym ty mówisz, co to za głupoty, jaki wyrok...! Przecież to niedorzeczne.
—Wiesz, o czym mówię – odparł cicho wbijając wzrok w blat stolika. – Muszę teraz coś szybko wymyślić, żeby ich z tego wykluczyć, ale nie wiem co, nie wiem co... – Michael wsunął ręce we włosy i westchnął z frustracją. Zaraz. Czy on mówił to, co myślałam, że mówił, czy tylko mi się zdawało, że on to mówił? Rzeczywiście chciał z tej imprezy wykluczyć Isabel, Jennie i Chrisa? A on...?
—A ty? – zapytałam z niepokojem, bo nagle przyszło mi do głowy, że ten wariat zamierza wystawić się do wystrzału jak kaczka.
—Ja się nie liczę – odparł Michael. – Cholera jasna, co z tym zrobić?! – zawołał z goryczą uderzając pięścią o stolik.
—Dlaczego ty masz się nie liczyć? – spytałam. Miałam wrażenie, że byłam jak wstrząśnięta butelka, tylko nie wiedziałam, które uczucie wypłynie na wierzch jako pierwsze – złość na niego, rozczarowanie czy niepokój. – Co ty zamierzasz zrobić, Michael? Znowu zrobisz jakąś głupotę, nie zgadzam się na to, słyszysz? – chyba wygrała złość i irytacja na tego kapuścianego głąba. – I dlaczego w ogóle widzisz wszystko na czarno, jesteś aż takim pesymistą?
—Jestem realistą – poprawił Michael. – Poza tym to jedyne wyjście.
—Nie, Michael, to nie jest jedyne wejście – powiedziałam ze złością. – Mam już dosyć twoich jedynych wyjść! Dwadzieścia lat temu też to było jedyne wyjście i zobacz, co się stało z nami wszystkimi! Nie zamierzam po raz drugi pozwolić ci na robienie kolosalnych głupot!
—To ja cię w ogóle obchodzę? – zdziwił się Michael. Chryste, ignorancja i ślepota niektórych jest potwornie dobijająca!
—Nie, słuchaj, wcale! – rzuciłam z irytacją. – Zostawiłeś mnie na środku ulicy i potem zjawiasz się ni z tego ni z owego, jak gdyby nic się nie stało, potem oznajmiasz, że zamierzasz wszystkich uratować, a przy okazji wystawić się na cel i uważasz, że to mnie wcale nie obchodzi, tak? Nie jesteś Supermanem, Michael, odpuść sobie, dobrze? – poprosiłam. – Naprawdę myślisz, że to tak fajnie słuchać tego wszystkiego? Zresztą, czy to by coś zmieniło, gdybym powiedziała że owszem, jeszcze mnie obchodzisz? – dodałam z desperacją. Chyba właśnie dotarło do mnie w pełni, o czym on mówił, i szczerze mówiąc było mi już wszystko jedno czy robię z siebie kretynkę. Jeden raz więcej nie zrobi różnicy, a jeśli tylko uda mi się go odwieść od tego samobójczego pomysłu... Wiedziałam, co on zamierzał zrobić, i naprawdę miałam serdecznie dość jego genialnych pomysłów. Znowu stracić go po raz drugi, w taki głupi sposób? I tym razem już na dobre? Jeszcze czego. Podobno każdy zasługuje na drugą szansę.
—Nie wiedziałem... – bąknął niezręcznie Michael. Uśmiechnęłam się gorzko.
—No tak, trudno się domyślić, prawda? – zapytałam.
—Michael! – zawołał radośnie Bobby materializując się nagle obok nas. Drgnęliśmy oboje i spojrzeliśmy na niego zaskoczeni – nie miałam pojęcia, że mój syn podszedł tutaj tak niepostrzeżenie. Aż tak bardzo się wyłączyliśmy? Zaniepokoiłam się nieco – ile Bobby mógł usłyszeć?
—Cześć młodzieńcu – powiedział Michael. Zastanawiające, że każdy miał inną manierę mówienia do Bobbyego. Do mnie wszyscy mówili tak samo. – Co tutaj porabiasz?
—Jose uczył mnie robienia Pierścieni Saturna – pochwalił się mój syn, pakując się bezceremonialnie obok Michaela. – Umiesz je robić?
—Bobby, może byś tak mówił „wujku”, co? – zwróciłam mu uwagę.
—Po co? – zdziwił się Bobby. – Wszyscy mówią do niego Michael, nawet ty.
—Jennie mówi do wuja Michaela „wuju” – zauważyłam wyjmując jedną z serwetek i wytarłam mu policzki, pobrudzone czymś tłustym.
—Jennie jest dziewczyną, więc mówi do Michaela „wuju”, poza tym ona go nie zna – wytłumaczył mi Bobby poważnie. – Ale ja znam, bo zawsze razem rysujemy Ameryki. Poza tym ona do wujka Kylea wcale nie mówi wujku.
—Nie? – Michael uniósł pytająco brwi. – A skąd to wiesz?
Bobby zrobił minę pełną politowania dla dorosłych.
—Słyszałem jak witali się dzień przed wczoraj, gdy wujek przyszedł, dał jej buzi tak fajnie i powiedział, że ją zabiera do kina – odparł wyjaśniająco, litując się widać nad naszą niewiedzą. – Chciałem pójść z nimi ale powiedzieli, że to film dla dorosłych. Co to są filmy dla dorosłych? To takie, gdzie panie się rozbierają i tak jęczą?
Zaczęłam gwałtownie kaszleć, usiłując ukryć jakoś moje zupełnie nie pedagogiczne rozbawienie, ale byłam też zirytowana na Kylea. Chyba muszę z nim pogadać zanim zrobi to Liz. I ostrzec go może jakoś, że za uwiedzenie nieletniej można pójść do kicia. Z całą pewnością jednak musiałam go objechać za demoralizację mojego syna, mówić takie rzeczy w obecności sześciolatka? Idiota. A jeszcze większy idiota, jeśli to, o czym mówił Bobby to był całus w policzek czy coś zupełnie innego. Zaraz, moment. A skąd moje dziecko wie czym są filmy dla dorosłych, co?
—Więc smażyłeś z Josem Pierścienie Saturna? – zainteresował się Michael zmieniając gwałtownie temat. Było to dobre posunięcie, bo Bobby natychmiast aż poczerwieniał z dumy.
—No – potwierdził. – A ty umiesz je robić?
—Ba – Michael uśmiechnął się lekko. – Kuchnia nie ma dla mnie tajemnic, kiedyś tu pracowałem.
—Nie – oczy Bobbyego powiększyły się z zachwytu. Chyba moje dziecko znalazło sobie nowy obiekt uwielbienia, Kyle i jego warsztat chyba schodzili na dalszy plan wobec umiejętności kucharskich i malarskich Michaela.
—Ekhm – odchrząknęłam. – To posiedźcie sobie, ja wracam do pracy – powiedziałam wstając.
—Maria – zawołał za mną Michael. Odwróciłam się i spojrzałam pytająco. – Dokończymy później naszą rozmowę?
Nie wydawało mi się, żebyśmy mieli jakieś niedokończone rozmowy, ale...
—Kończę o siódmej – westchnęłam. I co ja robiłam – proszę, znów na własne żądanie pchałam się w kłopoty. Jednak cały problem polegał na tym, że tym razem, choć powinnam być mądrzejsza, wcale nie miałam ochoty unikać tego rodzaju kłopotów. Nie teraz.
Stanęłam przy barze, ale co jakiś czas powracałam wzrokiem do ich stolika – i zawsze widziałam dwie głowy, jedną ciemną, drugą jasną, pochylone w jak najlepszej komitywie nad kartką papieru. Poczułam ukłucie gdzieś w okolicy mostka. W końcu Bobby mógł być jego synem, gdyby tylko... No właśnie, gdyby tylko. A jednak pomimo tego, do czego usiłowałam przekonać siebie i Liz u fryzjera, chyba znów los wziął nade mną przewagę. I gdyby udało mi się przekonać tego kosmicznego głąba żeby porzucił swoje myśli o kamikadze, to może jednak wszystko by się ułożyło. I chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam wewnętrzny spokój, że jakoś to będzie. Jerry na pewno nie miałby nic przeciwko. W jednej chwili podjęłam decyzję – postanowiłam machnąć ręką na wszystko to, co było, nie ma sensu rozpływać się nad tym. Ważne jest to, co będzie. Być może kiedyś popełniliśmy błąd, ale teraz jesteśmy dorośli (przynajmniej taką miałam nadzieję). Nie zamierzałam być taka jak Liz, samotna i rozgoryczona, a gdy w końcu pojawia się ktoś do towarzystwa, to chowa głowę w piasek. Nie zamierzałam pozwolić by okazja do naprawienia wszystkiego przemknęła mi koło nosa.
Z zadumy wyrwał mnie dźwięk komórki. Odebrałam błyskawicznie, starając się rozmawiać tak jakoś niepostrzeżenie – Parker strasznie tego nie lubił.
—Słucham – rzuciłam.
—Czy jest tam gdzieś w pobliżu Jennie? – zapytał Kyle jakimś znękanym głosem. No tak, świetnie, a już „dzień dobry” to nie łaska. – Dzwoniłem do niej, ale nie odbiera.
—A co ty taki wymęczony jesteś? – zdziwiłam się. – Nie ma jej, Liz gdzieś zabrała ją i Chrisa – odparłam. – A bo co? A, właśnie, musimy poważnie pogadać...
—Nie teraz, Maria – przerwał mi stanowczo Kyle. – Przekaż Jennie, żeby do mnie zadzwoniła – i tyle. Rozłączył się. Popatrzyłam zaskoczona na telefon – no pięknie, to teraz jestem skrzynką kontaktową dla zakazanych gołąbeczków! Mimo wszystko jednak poczułam pewnego rodzaju niepokój. Może to przez napięcie w głosie Kylea. Może. A może po prostu przebywanie w towarzystwie kosmitów szkodzi udzielaniem się nastrojów katastroficznych. Zresztą, może nawet lepiej że nie wiedziałam o co chodziło, w końcu to była jego sprawa, jego i Jennie. I cokolwiek bym nie zrobiła, było by źle – gdybym zaczęła go odwodzić od jego pomysłu byłoby źle, gdybym go zachęciła byłoby jeszcze gorzej. A jednak nieświadomość czasami jest najlepszym wyjściem – przynajmniej wtedy.
Póki co miałam własne problemy, a zwłaszcza jeden, który siedział aktualnie z Bobbym przy stoliku i rysował mu dziesiątą z kolei Amerykę.