Michael:
Bobby był bardzo fajnym dzieciakiem. Nie był głupi i potrafił się śmiać, a przy tym też był zabawny. W sumie nie było się czemu dziwić, jeśli jego matką była Maria DeLuca. Może był tylko trochę monotonny z tą swoją manią rysowania Ameryki...
—Słuchaj stary, powinieneś przerzucić się na jakiś inny kontynent – powiedziałem gdy zapełniliśmy kolejną kartkę konturami Ameryki. – Wiesz, jakaś Europa, Azja, może Australia...
—Austarlia – mruknął Bobby drapiąc się kredką po brodzie. – Jak mi pokażesz, to też narysuję Austarlię.
—Australię – poprawiłem.
—Austar... Austra-lię – powtórzył Bobby. – To pokażesz mi? Nie musisz teraz, mama mówi, że nie należy wszystkiego robić zaraz, ale pokażesz? A potem tą całą Afrakę i Europę? Roger nie umie rysować Ameryki, a jak ty nauczysz mnie Austra-lii i Afraki i Europy to wtedy ja będę mógł nauczyć Rogera. Roger to mój przyjaciel, wiesz? – ciągnął Bobby. Zdecydowanie był synem swojej matki, jej też nikt nie przegada. – Mama obiecała, że pojedziemy go kiedyś odwiedzić. Pojedziesz z nami?
Odchrząknąłem, bo coś dziwacznego ściskało mnie za gardło. Bobby był zbyt miłym dzieciakiem, żeby można było mu odmówić, ale przecież nie można go okłamać. Miałem mu powiedzieć całą prawdę, że niedługo stąd zniknę? Przecież to było tylko dziecko, nie można od niego wymagać, by wszystko rozumiał. Miał w sobie coś takiego, co sprawiało że każdy się do niego błyskawicznie przywiązywał. Może to był błąd z mojej strony że pozwoliłem by ten chłopiec aż tak przypadł mi do serca, ale w jakiś sposób chyba przypominał mi mnie z tamtego okresu, gdy też byłem w jego wieku. Przypominał mnie, a był przecież zupełnie inny, był po prostu zwykłym, szczęśliwym dzieciakiem, który miał oszałamiający urok.
Z niecierpliwością doczekałem do siódmej – naprawdę chciałem dokończyć rozmowę z Marią. To była pierwsza normalna rozmowa od czasu mojego przyjazdu do Roswell – pierwsza rozmowa, podczas której Maria nie zbyła mnie jakimś ogólnikiem, nie zaczęła ze mnie kpić albo po prostu krzyczeć na mnie. Ba, to była pierwsza rozmowa, która podczas której Maria powiedziała do mnie coś... cieplejszego. Aż nie chciało mi się wierzyć – czy też ona naprawdę mogła... mogła jeszcze myśleć jakoś o mnie, jakoś inaczej niż o niemiłym wspomnieniu z przeszłości? Może jeszcze nie wszystko było dla nas stracone. Uśmiechnąłem się lekko do siebie – tak, Nick miał rację mówiąc, że Maria zalazła mi za skórę. Była czasami wredna, ale to w końcu... Maria.
—Gwiezdny chłopcze, idziemy – Maria klepnęła mnie po ramieniu. Bobby podniósł głowę.
—Już idziemy...? Czy Michael mógłby pójść z nami? Proszęproszęproszęproszęproszę bardzo ładnie proszę – wyrecytował szybciutko. – Obiecuję, że wszystko ładnie zjem...
—Ty zawsze wszystko ładnie jesz – mruknęła Maria mierzwiąc mu włosy.
—To Michael pójdzie z nami? Powiedzżetakpowiedzżetakpowiedzżetak... – nie mam pojęcia, gdzie on nauczył się mówić z prędkością karabinu maszynowego. Maria popatrzyła na mnie niepewnie.
—To zależy od Michaela – odparła z wahaniem. Bobby popatrzył na mnie wyczekująco, ale czy dzieciom można czegokolwiek odmówić? Nie, nie można.
—Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, to w porządku – skinąłem głową. Bobby wzniósł radosny okrzyk i zerwał się z ławki. Wyszliśmy z kafeterii we trójkę i ruszyliśmy powoli w dół ulicy. Nie pamiętałem, czy kiedykolwiek szliśmy z Marią w takim spokoju. Bobby początkowo szedł między nami, ale wkrótce nasze towarzystwo znudziło go i zaczął się kręcić dookoła jak piesek, to przystając z tyłu, to wybiegając do przodu, zawsze jednak pozostawał w czujnym polu widzenia Marii.
—Kim był ojciec Bobbyego? – zapytałem cicho, tak, żeby Bobby niczego nie usłyszał.
—Jerry? Och... był stolarzem. Fajny zawód w dwudziestym pierwszym wieku, nie? – uśmiechnęła się Maria.
—Tak samo jak kowboj – mruknąłem. – Przepraszam, może nie powinienem pytać, ale... kochałaś go? – Maria milczała przez chwilę, ale miałem wrażenie, że chyba nie trafiłem z pytaniem. – Przepraszam – mruknąłem ciszej.
—No, no, no, Michael Guerin nauczył się mówić „przepraszam” – zironizowała Maria. – Ale nie przepraszaj, nie ma za co. Trudno nazwać to, co było między nami miłością... może raczej przywiązaniem. Wiesz, przyjaźniliśmy się, a gdy mieszkasz z kimś przez sześć lat pojawia się przywiązanie. Żadne tam romantyczne gromy, po prostu przyjaźń, i tyle, dla Bobbyego – Maria wzruszyła lekko ramionami, przygryzając wargę.
Przez chwilę znów szliśmy w milczeniu. Miło było iść tak razem z Marią, razem z kręcącym się dookoła Bobbym. Tak, jakby czas po prostu się zatrzymał. I przez chwilę miałem cień nadziei, że mogłoby tak być zawsze, choć przecież wiedziałem, że to było niemożliwe. Spochmurniałem.
—A ty? – zapytała Maria. – Znalazłeś sobie kogoś? Minęło sporo czasu, a ty w końcu jesteś naprawdę atrakcyjny... znaczy, tego... – Maria zacukała się i urwała zaczerwieniona.
—Nie – odparłem krótko. – Tak jakoś... po prostu nie.
—Same krowy i kowboje – uśmiechnęła się Maria. – Nie miałeś wyboru, co?
—Nie, miałem – zaprzeczyłem odruchowo. Po twarzy Marii przemknął jakiś dziwny wyraz. – To znaczy, nie bardzo miałem, ale była... nie, po prostu nie chciałem – powiedziałem szybko. – Pamiętasz, co powiedziałem ci na pożegnanie?
Maria skinęła twierdząco głową.
—Takich rzeczy się nie zapomina, Guerin – uśmiechnęła się, wzdychając jednocześnie lekko. – Stare dobre czasy.
—Dużo się zmieniło od tamtego czasu, co? – zapytałem z zamyśleniem.
—Raczej – zgodziła się Maria. Tak, „raczej” to dobre słowo – dziewiętnaście lat, jedno dziecko i jeden pogrzeb całkowicie do tego pasowało.
W domu pań DeLuca nawet tak wiele się nie zmieniło. Może było jakby nieco mniej miejsca, ale w gruncie rzeczy wszystko było tak samo. A zwłaszcza Amy DeLuca, czy też może raczej Amy Valenti – dla tej kobiety czas chyba zatrzymał się w miejscu.
—Michael! – ucieszyła się na mój widok. – Miło, że w końcu wpadłeś, chyba powinnam się na ciebie obrazić, tyle czasu jesteś w Roswell i nawet nie zajrzałeś!
Ja na jej miejscu bym się chyba mniej ucieszył na mój widok. A już z całą pewnością nie witałbym siebie tak, jakbyśmy widzieli się zaledwie tydzień temu. Chyba naprawdę mnie lubiła.
W drzwiach pojawił się szeryf Valenti – znacznie starszy, ale to był zdecydowanie ten sam szeryf, który nas kiedyś ganiał.
—Cześć Michael – uśmiechnął się do mnie.
—Zostajesz na kolacji – zarządziła Amy. – Bobby, idź umyj ręce, to pomożesz mnie i dziadkowi zrobić kolację.
Bobby posłusznie udał się do łazienki – co jak co, ale pociąg do gotowania chłopak miał.
—Maria, zajmij się naszym gościem – Amy uśmiechnęła się do mnie czarująco. Rany, ta kobieta była po prostu zachwycająca. Ale wciąż gdzieś tam w głębi chyba trochę się jej bałem, zawsze w jej obecności czułem się trochę tak, jak wtedy gdy kiedyś dawno temu nakryła mnie w pokoju Marii. Uśmiechnąłem się lekko, a Amy wypchnęła Jima do kuchni. Zostaliśmy sami z Marią w salonie Amy DeLuca. Zastanawiające, że ta kobieta zawsze wiedziała, co należałoby zrobić. Popatrzyliśmy po sobie niepewnie – co innego być w towarzystwie innych, a co innego być sam na sam... i to jeszcze tutaj. Szczerze mówiąc to niezręcznie się tam czułem. Maria chyba też.
—Wiesz co, jest zbyt piękna pogoda... może usiądziemy na schodkach, co? – zaproponowała nerwowo wskazując na drzwi. Skinąłem bez słowa głową – tak, to było znacznie lepsze rozwiązanie.
Siedzieliśmy więc na schodkach przed domem Marii i milczeliśmy. Istotnie, pogoda była wymarzona – słońce wisiało nad horyzontem, zrobiło się nieco chłodniej niż w dzień, wiał nawet lekki wiatr. Na wschodzie pojawiły się chmury, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Może przyniosą ze sobą deszcz, który stanowczo by się przydał.
—Dużo tutaj ludzi się zrobiło – zauważyłem.
—Trochę – zgodziła się Maria. – Czasami bywa ciasno. No, na ogół jest ciasno.
—Jim traktuje Bobbyego jak swojego wnuczka, nie? – zapytałem.
—No wiesz, od Kylea wnuczków to się raczej nie doczeka – prychnęła Maria. – On chyba złożył śluby zakonne. Ale Bobby przypadł Jimowi do serca.
—To dobrze – stwierdziłem. Nasza rozmowa kręciła się dookoła jakiś ogólników, ale nie przeszkadzało mi to.
—Sam dziadek Bobbyemu nie wystarczy – mruknęła Maria obejmując ramionami kolana. – Popatrz na mnie, na Kylea i na siebie, żadne z nas nie jest normalne, a co nas łączy? Brak rodziców. A ja chcę, żeby Bobby jednak był normalny.
Milczałem lekko zaniepokojony. Po co ona mi to mówiła? Albo starała się zasygnalizować, że zamierza znaleźć kogoś, kto by się nadawał na ojca dla Bobbyego, albo... albo dawała mi do zrozumienia, że ja miałbym mieć coś z tym wspólnego. Momentalnie przypomniał mi się mój przerażający sen z krowami i Harry i mimo woli wzdrygnąłem się.
—Po co mi to mówisz? – zapytałem ostrożnie.
—Bobby cię lubi – zauważyła Maria. – Bardzo cię lubi. A ty jesteś bardziej normalny niż Kyle, przynajmniej nie jesteś buddystą. Było by dobrze, gdybyś mógł być koło Bobbyego w przyszłości.
Zdębiałem. Po prostu mnie zatkało. W życiu nie spodziewałbym się, że Maria powie mi coś takiego – a już stanowczo nie teraz.
—Wiesz... chyba za bardzo wybiegasz do przodu... – odezwałem się w końcu słabo. – Takie deklaracje to tego... dopiero dzisiaj zaczęliśmy rozmawiać jak ludzie, ale chyba za szybko przeskoczyłaś do poważnego związku...
—A kto tu mówi o związku? – zdziwiła się Maria i poczułem coś w rodzaju... hm, no dobra, rozczarowania. – Myślisz, że tak łatwo wybaczę ci zostawienie mnie na środku ulicy, ot tak? – roześmiała się krótko. – Po prostu mówię ci, że ucieszyłabym się, gdybyś był w pobliżu. Widziałam, jak razem rysujecie i Bobby bardzo cię polubił, boję się, że poczuje się zdradzony gdy znikniesz.
Zaczynałem już rozumieć.
—Maria, wiesz, że nie mogę ci tego obiecać – powiedziałem powoli.
—Och, przecież nie żądam od ciebie oświadczenia na piśmie, że nie ruszysz się stąd na pięć metrów! – zawołała z lekką irytacją. – Ale mógłbyś mi obiecać, że zrobisz wszystko, żeby jednak tutaj być... dla Bobbyego – powiedziała łagodniejąc. – I dla mnie – dodała ciszej.
Zastanowiłem się, czy coś takiego mógłbym jej obiecać.
—Dobrze – zgodziłem się. – To mogę ci obiecać.
Maria popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się do mnie lekko.
—Dziękuję – powiedziała miękko. – I doceniam.
I nagle nastrój diametralnie się zmienił. Maria patrzyła na mnie tymi swoimi zielonymi oczami i poczułem się tak, jakbym cofnął się w czasie. Dokładnie tak samo siedzieliśmy podczas naszego ostatniego wspólnego Bożego Narodzenia. Chyba zrobiłem się sentymentalny na starość, ale co tam. Ja w idiotycznym kostiumie świętego Mikołaja, Maria jako Śnieżynka. Żadne z nas nie przypominało teraz ani Mikołaja, ani jego elfa, ale chyba pod wpływem wspomnień po prostu pochyliłem się i pocałowałem ją tak, jak kiedyś.
***
Liz:
Czasami przeklinałam siebie, że zgodziłam się na ten cały wyjazd do Roswell. I to właśnie robiłam koło skał z niegdysiejszą jaskinią z inkubatorami, gdy Jennie oskarżyła mnie o posądzanie jej o spowodowanie śmierci Maxa. Oniemiałam zupełnie; nigdy w życiu nie przyszło mi na myśl, żeby ją za to winić. Jeśli już ktokolwiek był temu winny, to my sami, bo zaniedbaliśmy być może środki bezpieczeństwa, ale przecież na pewno nie Jennie! Poszłam za nią, ale Jennie zacięła się i nie chciała ze mną rozmawiać na ten temat. Nie miałam pojęcia, skąd przyszła jej do głowy ta głupota, ale nie jestem pewna, czy moje argumenty w ogóle do niej dotarły. Poczułam się całkowicie bezsilna, była tak samo uparta jak Max i jeśli raz wbiła sobie coś do głowy, to nie łatwo było ją przekonać do zmiany zdania.
—To nie była niczyja wina, Jennie – powtórzyłam po raz kolejny. – Nie miałam pojęcia, że myślisz, że ja... Na Boga, przecież byłaś wtedy tylko małym dzieckiem! Ale przepraszam cię, jeśli kiedykolwiek odebrałaś moje zachowanie tak, jakbym cię obwiniała. Nigdy nawet nie przyszło mi to do głowy.
Jennie milczała, grzebiąc tylko piętą buta w ziemi.
—I przysięgam, że nie wspomniałam nawet słowem Andrew o tym, gdzie jedziemy, ale znasz przecież panią McCain. Jeśli jednak uważasz, że jego obecność tutaj jest zła... – przełknęłam nerwowo ślinę. To było trudne, ale dobre relacje z córką były dla mnie ważniejsze. – ... to powiem mu, żeby wyjechał i zapomniał.
Czekałam chwilę na odpowiedź Jennie, ale ona milczała wpatrując się w kamienisty grunt. Powstrzymałam ciężkie westchnienie i odwróciłam się. Trudno, jakoś będę musiała poradzić sobie bez Andrew, ale on nie był wart tych wszystkich napięć między mną a Jennie. Zadzwonię do niego, bo nie będę potrafiła powiedzieć mu tego w twarz.
—Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa – odezwała się Jennie. Zatrzymałam się w pół kroku i obejrzałam się na nią – stała dalej w tym samym miejscu, ale teraz patrzyła na mnie, na jej twarzy zaś malował się nieszczęśliwy wyraz. – Zależy ci na nim, prawda? – zapytała.
—Trochę – odparłam.
—Po prostu... myślałam, że zapomniałaś już o tacie i... – powiedziała z wahaniem, opuszczając wzrok. Podeszłam do niej i zmusiłam ją, żeby na mnie spojrzała.
—Jennie, o twoim ojcu nie da się zapomnieć – stwierdziłam poważnie. – I nie da się przestać go kochać. A ty jesteś taka sama jak on.
Jennie nabrała głęboko powietrze.
—No więc jeśli chcesz, to się z nim spotykaj – powiedziała mężnie. – Ja... ja postaram się nic do niego nie mieć.
—Dziękuję – skinęłam głową. Wiedziałam, ile kosztowało ją powiedzenie czegoś takiego, i doceniałam to. – Wiesz, on nie jest taki zły – dodałam przytulając ją do siebie.
—Nie słyszałaś, jak potrafi zniszczyć Tennysona – mruknęła Jennie znad mojego ramienia. Chyba była już ode mnie wyższa. – Przestałby ci się tak podobać.
Kiedy to dziecko tak wyrosło?
—I mamo – powiedziała odsuwając się nieco. – Przepraszam. To twoje życie, chyba trochę przesadziłam.
—Trochę – zgodziłam się, uśmiechając jednocześnie. – Przeprosimy przyjęte. Pod warunkiem, że drugi raz czegoś takiego mi nie wywiniesz.
—Nigdy – przyrzekła Jennie.
Dobrze było móc znów normalnie z nią porozmawiać. Tak, jakby niewidzialny mur, który nas dzielił do tej pory, nagle runął. Może nie runął od razu i w całości, ale z całą pewnością powstała w nim potężna wyrwa, a to już było wielkie osiągnięcie.
Być może powinnam wtedy poczuć wyrzuty sumienia, że tamtego poranka zmusiłam Kylea, by uświadomił Jennie, że nic nie może się wydarzyć między nimi. A jednak głos sumienia nie odezwał się. Czułam, że to było najlepsze, co mogłam zrobić. Po prostu sądziłam, że zaoszczędziłam jej rozczarowań. Nie wiem, co bym zrobiła gdybym w dalszym ciągu miała mój niegdysiejszy dar widzenia przyszłości.
Wróciliśmy do Roswell wieczorem, i w Crashdown o dziwo nie było nikogo z naszych znajomych – ani śladu Michaela, Marii, Kylea, Isabel czy Alex. Szykował nam się spokojny, rodzinny wieczór, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, i szczerze mówiąc bardzo się na niego cieszyłam.
Rozstawiałam na stole talerze gdy zadzwonił telefon Jennie, leżący na oknie. Podeszłam do niego i spojrzałam na wyświetlacz – Kyle... Podrzuciłam aparacik w ręku.
—Jennie, telefon! – zawołałam. Jennie pojawiła się niemal natychmiast i wyjęła mi z ręki telefon, nie odebrała go jednak od razu, tylko poszła do swojego pokoju. Podeszłam na palcach do jej drzwi.
—Nie mogę dzisiaj – usłyszałam jej przytłumiony głos. – Może jutro, co ty na to?
Wstrzymałam oddech i odsunęłam się. Nie powinnam podsłuchiwać własnej córki, zwłaszcza, że wiedziałam, po co Kyle chciał się z nią spotkać. Zrobiło mi się jej żal, na pewno będzie rozczarowana, ale lepiej, żeby rozczarowała się teraz niż gdy będzie już za późno.
—I co chciał? – zapytałam ostrożnie, jak gdyby nigdy nic, rozkładając widelce. Jennie wzruszyła ramionami.
—Nic takiego – odparła obojętnie. Spojrzałam na nią uważniej i mimo wszystko pogratulowałam sobie w duchu. Nie podobały mi się te błyszczące oczy...
Kolacja przebiegła nam w naprawdę miłej atmosferze, ostatnio mieliśmy taką dość dawno, przed pojawieniem się Andrew... Ojciec i Chris nie powiedzieli na ten temat ani słowa, tylko czasami rzucali na nas ukradkowe spojrzenia. Chciało mi się śmiać widząc ich miny, które dobitnie mówiły, co myśleli – że lepiej nie wtrącać się w babskie sprawy. No cóż.
Potem ojciec i Chris zajęli się jakimś dziwacznym programem komputerowym, Chris twierdził, że jest wręcz idealny do prowadzenia jakiegokolwiek interesu i postanowił nauczyć jego obsługi mojego ojca. Ja wolałam się tego nie tykać, tym bardziej, że w ramach poprawiania wzajemnych relacji zajęłyśmy z Jennie kanapę, a stół zajęłyśmy lakierami do paznokci. Jennie mogła sobie nienawidzić zakupów, ale sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej gdy chodziło o malowanie paznokci. Co w tym jest, że to ma działanie pokojowe? Pamiętam, że kiedyś z Isabel też zdaje się spędzałyśmy na tym czas, i również w ramach poprawiania naszych relacji.
Brzoskwiniowy lakier stanowczo mi nie pasował, na rękach Jennie wyglądał znacznie lepiej.
—Dostałaś SMSa – zauważyła dmuchając jednocześnie na rozcapierzone palce. Zdziwiłam się lekko, bo ja nic nie usłyszałam.
—SMSa? Przecież tu nawet nie ma mojego telefonu – wzruszyłam ramionami.
—Jest – stwierdziła spokojnie Jennie. – Pod poduszką. Przed chwilą dostałaś SMSa.
Po raz kolejny mogłam się przekonać o tym, że ojcem mojej córki był człowiek niezwykły – Jennie miała zdecydowanie lepszy słuch.
Podniosłam poduszkę i rzeczywiście leżała pod nią moja Nokia, z jedną nie przeczytaną wiadomością. Andrew. „Betty, zabieram cię jutro na kolacje – nie próbuj odmawiać, bo ci i tak nie wyjdzie”. Świetnie. Westchnęłam ciężko.
—To od niego? – zapytała Jennie patrząc na mnie uważnie. Skinęłam głową.
—Tak. Chce mnie zabrać gdzieś jutro – wzruszyłam ramionami. – Odpiszę mu, że to nie dojdzie do skutku.
Jennie przez chwilę jakby przeżuwała coś w sobie.
—Dlaczego – powiedziała w końcu. – Idź. Ja też jutro wychodzę.
—Nie masz nic przeciwko? – zapytałam z niedowierzaniem. Jennie uśmiechnęła się nieco wymuszenie.
—Nawet jeśli mam, to postaram się nie mieć – odparła. – Idź, w końcu muszę się kiedyś przyzwyczaić. Nie można stać w miejscu.
To ostatnie zdanie podjeżdżało mi trochę filozofią Kylea, ale nic nie powiedziałam na ten temat. Być może Jennie naprawdę przestała już być małym dzieckiem, teraz chyba stawała się dorosłą kobietą. Nie miałam pojęcia, że czas tak szybko płynął, przecież dopiero co miała pięć lat i udawała, że umie czytać, a teraz wypycha mnie na randki.
—Dziękuję – powiedziałam szczerze.
Jennie uśmiechnęła się lekko z jakąś dziwną miną.
—Lepiej odpisz mu teraz, bo jeszcze się rozmyślę – odparła z humorem.
Odpisałam. Może to i głupie, ale w końcu nie czułam się jak spiskowiec, działający w tajemnicy przed, o ironio, własną córką. Zabawne, ale z błogosławieństwem Jennie było mi jakoś lżej.
—No to teraz nie masz wyboru, musisz pomalować paznokcie na ciemny kolor – stwierdziła Jennie sięgając ostrożnie po buteleczkę z lakierem. Przyjrzała mu się krytycznie i widać nie spełniał jej oczekiwań, bo zamknęła go na chwilę w dłoni, by po chwili trzymać w ręku buteleczkę z czekoladowym lakierem.
—Nie za ciemny? – zapytałam sceptycznie.
—Faceci lubią takie kolory – powiedziała autorytatywnie odkręcając buteleczkę.
—A skąd ty wiesz takie rzeczy, co? – zapytałam podejrzliwie, gdy Jennie przeciągała ze starannością pędzelkiem po moim paznokciu.
—Ba – odparła tajemniczo. Chyba naprawdę przestawała już być dzieckiem. Coś jednak nie dawało mi jeszcze spokoju.
—Jennie, naprawdę uważasz, że traktuję Chrisa inaczej niż ciebie? – zapytałam cicho. Jennie zamarła na chwilę, ale zaraz wróciła do malowania.
—Tak – odparła szczerze. – Uważam, że traktujesz go inaczej.
—Przepraszam – szepnęłam. – Nie chciałam, żeby to tak wyszło, przecież wiesz, że naprawdę nie chciałam, żebyś poczuła się gorsza albo pominięta.
—Wiem – potwierdziła Jennie, wciąż pochylając się nad moją ręką. Szkoda, bo chciałabym zobaczyć w jej oczach, że wie. – Ale tak wyszło. Jemu wszystko powiedziałaś.
—To był błąd – przyznałam. – Powinnam była powiedzieć ci o tym znacznie wcześniej, ale nie sądziłam, że... myślałam, że nie zrozumiesz. Nie zauważyłam, że dorosłaś. Przepraszam. – Jennie milczała przez chwilę. – Masz do mnie żal? – zapytałam.
Wzruszyła lekko ramionami.
—Trochę – odparła.
—Jennie, popatrz na mnie – poprosiłam. Podniosła na mnie wzrok i znów miałam wrażenie, że patrzą na mnie oczy Maxa. – Chris nie jest moim oczkiem w głowie i nigdy nie będzie. Lubię go, bo jest sympatyczny, jest podobny do Maxa i koniec. To nie on jest moim dzieckiem a ty, słyszysz? I ty jesteś najważniejsza, zapamiętaj to sobie raz na zawsze.
W oczach Jennie błysnęły łzy.
—Wiem – skinęła głową. – Przepraszam za ten dzisiejszy wybuch. Chyba po prostu miałam dosyć...
—Rozumiem – uśmiechnęłam się do niej. – Ale teraz już prawie wszystko sobie wyjaśniłyśmy, prawda?
—Tak – odparła. – A teraz daj drugą rękę.
Wiedziałam, że jeszcze nie wyjaśniłyśmy sobie wszystkiego do końca, ale mimo wszystko dzisiejszy dzień był kamieniem milowym. Dawno nie rozmawiałyśmy ze sobą tak szczerze. Właściwie to nie pamiętam czy kiedykolwiek rozmawiałyśmy ze sobą tak otwarcie. Po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że moja córka jest już niemal dorosła i że jest na najlepszej drodze by stać się moją najbliższą przyjaciółką.