Isabel:
Wpatrywałam się w telefon jak wąż. Mieliśmy dzisiaj z Michaelem dzień wolny, ale nie miałam z niego żadnego pożytku, bo Michael niemal z samego rana gdzieś zniknął. Ojciec znów wybierał się do Coviny i chciał zabrać ze sobą Alex – nawet mnie to cieszyło. Siedziałam w swoim pokoju, na własnym łóżku i wpatrywałam się w telefon leżący przede mną, rozważając w duchu czy zadzwonić czy nie. Miałam ogromną ochotę... ba, ochotę to za mało powiedziane... ale równocześnie bałam się jak diabli. Jak to twierdził mój prywatny psychoterapeuta światowej sławy Guerin, za bardzo się bałam prawdy. Być może, nie ukrywam.
—Chyba coś cię wytrzęsło – zauważyła Alex wchodząc do mojego pokoju bez pukania. Alex zawsze wchodziła bez pukania, traktowała wszystko jako swoją prywatną własność. Wiem, moja wina, nie nauczyłam jej tego, więc powinnam czepiać się samej siebie.
—Słucham? – zapytałam odrywając wzrok od telefonu i spoglądając na córkę.
—Wytrzęsło cię – powtórzyła Alex z podejrzaną uprzejmością opierając się plecami o drzwi i bujając się na nich. Zauważyłam, że miała na sobie stanowczo za krótką mini i stanowczo za bardzo przezroczystą bluzkę, oraz stanowczo zbyt duży makijaż. – Na tych koniach.
—Na jakich koniach? – zapytałam mimo woli, sprawa jej wyglądu zeszła na dalszy plan. Moja córka popatrzyła na mnie dziwnie i obciągnęła obcisłą białą bluzkę.
—No, takie lata na czterech nogach, nie kojarzysz? Spadając uderzyłaś się w głowę czy co? – odparła ironicznie.
—Nie tym tonem proszę – powiedziałam usiłując zachować twarz. O czym u licha ona mówiła? Nie zostałam o czymś poinformowana? – O czym ty mówisz?
Alex spojrzała na mnie podejrzliwie i bardzo przeciągle. Porzuciła w końcu te drzwi i podeszła do mojej toaletki.
—Ktoś mnie tu kantuje – powiedziała z niezadowoleniem. Pomyślałam to samo. – Kto tu łże, co? Ty czy Chris? Nie wygłupiaj się, i tak bardziej już nie możesz się zbłaźnić – dodała pobłażliwie.
—Alex! – zareagowałam natychmiast. Patrzyłam na idealną Jennie i idealnego Chrisa i było mi wstyd, że Liz, choć sama, tak potrafiła wychować córkę. – Uważaj na słowa, dobrze?! Bo możesz się bardzo zdziwić.
Alex uniosła jedną brew i spojrzała na mnie ze zdumieniem. Chyba do tej pory byłam zbyt potulna, zamierzałam to zmienić. Nie łudziłam się, że uda mi się przerobić ją na drugą Jennie, ale chociaż troszeczkę ją przytemperować... I przy okazji odizolować ją na jakiś czas od Jessego, wyjdzie jej to tylko na zdrowie. W końcu to Jesse zawsze był rzecznikiem Petera, a teraz robi wszystko, by wsadzić go za kratki.
—I co to w ogóle za strój? – zapytałam surowo, czując się nieco pewniej. – Nie uważasz, że za bardzo wyzywający jak na czternaście lat?
—O Jezu – Alex przewróciła oczami. – W grudniu piętnaście. Poza tym nie zamierzam wyglądać jak szara mysz vel Jennie, bezguście i zacofanie. Nie podoba ci się zresztą? – zapytała obracając się dookoła.
Owszem, biała bluzka świetnie wyglądała zestawiona z czarną mini i ciemną skórą, ale Alex była zdecydowanie za młoda na takie widoki.
—Na dwudziestolatce tak – odparłam stanowczo. – Na tobie nie. Gdyby Jennie tak się ubrała, to w porządku, ale nie ty. Przebierz się.
Alex spojrzała na mnie urażona.
—No wiesz co...! – powiedziała z urazą. – Ta mysza pewnie nawet nie ma porządnych butów.
—Przebierz się – przyznaję, podpatrzyłam tą metodę u Jennie i Chrisa, jak odzywali się do Langleya – stanowczo i bez wahania. O dziwo – poskutkowało... przynajmniej częściowo.
—Dobra, ja się przebiorę, a ty pożycz mi tą nową szminkę – zaproponowała. Skinęłam głową.
—Najpierw się przebierz – zażądałam. Alex lepiej znała się na zawartości mojej kosmetyczki niż ja sama... Temat wytrząsania zszedł chwilowo na dalszy plan. No, szczerze mówiąc to w ogóle o tym zapomniałam, znów zastanawiałam się, czy i jak zadzwonić do Paula. Dojrzałam do tego, by zadzwonić. Zacisnęłam oczy i usiłowałam wymyślić prawdopodobny przebieg naszej rozmowy.
—To dasz mi tą szminkę? – zapytała Alex. Otworzyłam oczy i jęknęłam w duchu. Mini zamieniła się w spodnie biodrówki, jakoś niepokojąco niskie, a miejsce białej bluzki zajął jakiś skąpy top. Trudno, przynajmniej nie ma całych nóg na wierzchu...
—Moja torebka, boczna kieszeń – powiedziałam z rezygnacją.
—Dzięki – Alex błyskawicznie wyciągnęła szminkę i ruszyła do drzwi. Zaraz – ona powiedziała „dzięki”? Niewiarygodne, cuda jednak się zdarzają!
—Czekaj, czekaj! – zawołałam za nią zsuwając się z łóżka. Alex zatrzymała się w pół kroku. – Wybierasz się... na randkę? – zapytałam jakby od niechcenia wbijając ręce w kieszenie. Chyba po raz pierwszy w życiu nie miałam nic przeciwko jej randce – może to oznacza że zapomni o tym całym Peterze. Alex popatrzyła się na mnie z politowaniem.
—Oczywiście, że nie – odparła. Mina nieco mi zrzedła. – Po prostu jedziemy z dziadkiem do Coviny, nie powiedział ci?
Nie widziałam logicznego związku między wyjazdem do Coviny a pożyczaniem mojej szminki, ale co tam. Przypomniało mi się za to coś jeszcze.
—Mówił, owszem – potwierdziłam. – Czekaj, o co ci chodziło z tym spadaniem?
—Chris mnie wykantował – stwierdziła spokojnie. – Odgryzę mu głowę jak wrócimy. Powiedział, że jeździsz konno z tym naszym kowbojem.
—A – mruknęłam. Ja jeżdżąca konno? Czy o czymś nie wiem...? Cholera.
—Alex, idziemy – zawołał mój ojciec gdzieś z dołu.
—Idę – odkrzyknęła. – To cześć – rzuciła do mnie, obróciła się i znikła. O co chodziło z tymi koniami? Dlaczego Chris opowiadał jakieś bzdury na mój temat? Nie podobało mi się to. Zastanawiająco dużo rzeczy mi się nie podobało. A jedną z nich zaraz będę musiała zrobić – nie ma co dłużej odwlekać tej rozmowy, bo tylko może być gorzej; lepiej mieć to już za sobą.
Wzięłam z łóżka telefon i z pewnym wahaniem wcisnęłam piątkę, automatycznie wybierając numer Paula na komórkę. Wiedziałam, że gdybym zadzwoniła do biura, to po prostu by mnie nie połączyli. Jeden sygnał... drugi... założyłam kosmyk włosów za ucho.
—Paul Werner, słucham – usłyszałam po chwili.
—Paul, Paul to ja, tylko proszę, nie odkładaj słuchawki! – zawołałam niemal natychmiast. – Proszę cię, nie rozłączaj się, musimy porozmawiać!
Paul milczał przez chwilę.
—Nie sądzę, żeby to był dobry moment – powiedział w końcu. – Mamy teraz urwanie głowy i nie jestem w nastroju do rozmów z tobą, zwłaszcza nie w tej chwili.
—Paul, proszę, tylko chwila – poprosiłam. Tylko chwila... nie miałam co prawda pojęcia, co mu powiem podczas tej „chwili”, ale nie miało to już najmniejszego znaczenia.
—Dobrze, więc słucham – zgodził się Paul. – Jak się bawicie w Roswell? Macie słońce? Bo wyobraź sobie, że w Nowym Jorku pada, miałyście nosa, że wyjechałyście. Mam nadzieję, że jak ja wyjadę we wrześniu to też będę miał pogodę – dodał sarkastycznie.
—Przestań. Wyjechałam bo musiałam, wiesz o tym dobrze – zauważyłam z frustracją, kręcąc na palcu pasemko włosów.
—No tak, pamiętam tego gangstera, który groził ci spluwą i kazał wyjechać, pewnie – przytaknął Paul. – Wyjechałaś aż się kurzyło.
—Dobrze, przepraszam, jeśli tak ci na tym zależy! – zawołałam. – Proszę bardzo! Jak do czegoś się przyczepisz to już jak pijawka! – Paul milczał przez dłuższą chwilę. – Paul, jesteś tam?
—Po co ty w ogóle dzwonisz? – zapytał spokojnie.
—Po co? – zdziwiłam się. – Chciałam... chciałam z tobą porozmawiać, to źle? Myślałam, że się ucieszysz.
—Może raczej powinnaś się zastanowić, czego tak właściwie chcesz do życia, Isabel – powiedział. – To znaczy fajnie, mieszkamy razem, ale raczej jako współlokatorzy, bo ty nie chcesz nic więcej.
—A czego ty chcesz? – zapytałam siadając na brzegu łóżka. Oto dlaczego wolałam nie dzwonić do Paula...
—Ja wiem, czego chcę – niemal widziałam, jak Paul wzrusza ramionami i opiera się wygodniej o swój fotel. – Raczej czego ty chcesz, co? To nie ja mam tutaj problem.
—Paul, nie wydaje mi się, żeby to była rozmowa na telefon... – przerwałam mu niepewnie. Nie lubiłam tego typu rozmów, Boże, jak ja ich serdecznie nienawidziłam!
—No właśnie – potwierdził Paul z całym spokojem. – Zostawiłem moje klucze u portiera. Jak wrócisz i będziesz już wiedziała, czego chcesz, to wiesz, gdzie mnie znaleźć, ja mimo wszystko też mam jakieś uczucia – zakończył i rozłączył się. Popatrzyłam na telefon w moim ręku, nieco ogłuszona. Czy on właśnie zakomunikował mi, że wyprowadził się z mieszkania? To chyba była lekko ugrzeczniona wersja oznajmienia, że z nami koniec. Nagle ogarnął mnie gniew – na siebie, że w ogóle dzwoniłam; na niego, że był taki „fresh” i skończyć związek na odległość dla niego to było nic; na Alex, że zupełnie nie przypominała mnie gdy byłam w jej wieku; na Langleya, że znów wciągał nas w to bagno. Niech to szlag! Miałam ochotę zrobić to samo, co zrobiłam już kiedyś w tym pokoju, ale wtedy nie wyszło mi to na dobre. Ale jeśli zaraz nie wyjdę z tego pokoju, to będzie ze mną niedobrze.
Wstałam z łóżka i ruszyłam do drzwi, zgarniając tylko po drodze torebkę.
—Kochanie, wychodzisz? – zawołała matka z kuchni.
—Tak – odparłam zakładając żakiet.
—Słuchaj... masz może telefon do Jennie? – zapytała mama pojawiając się w drzwiach i wycierając ręce w jakąś ścierkę. – Jeff powiedział, że wyszła gdzieś z Chrisem, chciałam z nią chwilę pogadać...
—Nie wiem – odparłam. – Chyba nie mam. Mogę dać ci numer do Liz. Trzeba było zapytać się Alex, ona ma chyba numer Chrisa – wiedziałam, że tego dnia Langley „opiekuje się” zarówno Chrisem, jak i Jennie, i chyba wiele nie przyszłoby mamie nawet z posiadania numeru Jennie.
—W każdym razie jak ją spotkasz... to powiedz jej, żeby wpadła, dobrze? – poprosiła mama.
—Jasne – skinęłam głową i wyszłam z domu. Zastanawiające, że nagle wszyscy mieli strasznie dużo spraw do obgadania. Klub Dyskusyjny Roswell, świetnie.
I nawet nie zauważyłam, że zatrzymałam się w pobliżu Crashdown. Ale skoro już tam byłam – czy mogłabym nie wejść? Liczyłam na towarzystwo wszystko jedno kogo – Liz czy Marii, żadna różnica. Po prostu potrzebowałam kogoś, komu będę mogła spokojnie powiedzieć, że faceci tak ogólnie i w szczególności są świniami i nie znają żadnych zasad i reguł.
Znów było potwornie gorąco i duszno, ale deszcz wręcz wisiał w powietrzu – zwłaszcza, że gdzieś na horyzoncie gromadziły się chmury.
Usiadłam w jednym z boksów i zakryłam twarz rękami.
—Isabel, w porządku? – zapytała Maria pojawiając się koło mojego boksu. Podniosłam głowę i uśmiechnęłam się do niej ponuro.
—Nie – odparłam. – Oto masz przed sobą kobietę porzuconą przez faceta.
—Żartujesz – powiedziała niepewnie Maria. – Ten jak mu tam...
—Paul – podpowiedziałam.
—Paul. Rzucił cię? Jak? Myślałam, że on jest w Nowym Jorku – zdziwiła się Maria.
—Bo jest – potwierdziłam. Maria spojrzała na mnie ze współczuciem.
—Zaraz wrócę – powiedziała i podeszła do kucharza. Westchnęłam ciężko. Zaczynałam mieć wszystkiego dosyć. Ci wrogowie Langleya mogliby się pośpieszyć, nie zamierzałam znowu spędzać całego życia w Roswell. Nie wiedziałam, co dokładnie zamierzam z sobą zrobić, ale na pewno nie zamierzałam tu zostać.
—Masz – Maria podstawiła mi pod nos ogromny puchar lodów czekoladowych i podała mi buteleczkę Tabasco. – Mnie osobiście skręca od takiego połączenia, ale tobie będzie pasowało – wyjaśniła siadając przy stoliku. – A teraz od początku proszę. Zadzwonił do ciebie i powiedział, że to koniec?
—Nie – pokręciłam głową, skrapiając jednocześnie lody sosem. – To ja do niego zadzwoniłam.
—I powiedziałaś mu, że kończysz? – zapytała Maria.
—Nie – znowu zaprzeczyłam. – To akurat powiedział on.
—No to małpa – zawyrokowała Maria. – Wierz mi, żaden porządny facet nie zrywa przez telefon, nawet jeśli jest na drugim końcu świata.
—Mieliśmy pojechać razem na wakacje – powiedziałam smętnie. – Ale przytrafiła się ta sprawa z Alex i stwierdziłam, że powinnam przyjechać tu tylko z nią, on miał prawo się wkurzyć...
—Och, tylko go nie broń! – uniosła się Maria. – Żaden facet nie jest czegoś takiego wart, ja ci to mówię. Nie ten to inny, logiczne.
Musiałam się uśmiechnąć – Maria miała w sobie coś takiego, co podnosiło człowieka na duchu.
—A teraz wsuwaj te lody i zapomnij o wszystkich facetach, no, już – poklepała mnie po ręku i wstała z miejsca.
—Dzięki – mruknęłam. – A, czekaj. Gdzie Liz?
Maria wzruszyła ramionami.
—Ba – uśmiechnęła się. – Pewnie gdzieś na górze, z tego co wiem, to ten jej prywatny męski kat zabiera ją gdzieś wieczorem.
Prywatny męski kat. Jedząc ogromną porcję lodów zaleconą w ramach leczenia przez Marię myślałam jednocześnie o Liz i jej „kacie”. Wiem, to nie była moja sprawa i nie powinnam się wtrącać – ale czy ja coś powiedziałam? To, co myślę, to moja prywatna sprawa. A myślałam, że to mi się nie podobało. W jakiś sposób rozumiałam Jennie i jej niechęć do tego faceta. Liz była żoną Maxa, a ja wciąż nie dopuszczałam do wiadomości tego, że on nie żyje. To po prostu było niemożliwe, każdy, ale nie Max. Oni po prostu musieli się wszyscy pomylić, ktoś taki jak Max nie mógł ot tak, zginąć na jakiejś stacji benzynowej. Nie mój brat. Zresztą, wierzyłam święcie, że gdyby naprawdę tak się stało... to ktoś z nas w jakiś sposób by to poczuł. Ja, Michael, obojętne. Nie widziałam powodu, dla którego Liz miałaby wszystkich okłamywać, zresztą, ona sama w to wierzyła, ale ja nie mogłam. Max był jak skała, zawsze był! I to tego rzekoma opieka Langleya – nie wierzyłam, żeby on nie dał rady jakoś uratować Maxa, w końcu nie mógł pozwolić nam umrzeć!
Być może to było dziecinne i naiwne, wiara w coś, co wydawało się być absolutnie nieprawdopodobne, z mojej perspektywy wyglądało to jednak inaczej. Nie miałam pomysłu, co mogłoby się dziać z Maxem przez tyle czasu, ale przekonanie, że on żyje było we mnie ugruntowane na mur i beton. Zwłaszcza, gdy miałam dwoje ludzi podobnych do niego jak dwie... no, trzy krople wody, bo ich widok skutecznie przeczył słowom Liz. Być może lichy to dowód życia mojego brata, ale byłam święcie przekonana, że to jest prawda.
Dzwonek przy drzwiach dźwięknął i do kafeterii weszli kolejni klienci. Obejrzałam się odruchowo i uśmiechnęłam mimo woli – Jennie i Chris, według mnie żywe dowody życia Maxa. Chris wyglądał na wykończonego, Jennie za to uśmiechała się szeroko.
—Jennie! – zawołałam gdy przeszli obok mojego stolika, nawet mnie nie zauważywszy.
—O, ciocia – mruknął Chris. – Przepraszam, ale idę spać, bo zaraz tutaj padnę. Ten wariat uwziął się dzisiaj na mnie... – dodał z nieszczęśliwą miną i zniknął za drzwiami na zaplecze.
—Jennie, babcia prosiła, żebyś do niej zajrzała – powiedziałam gdy Jennie zbliżyła się do mojego stolika.
—Yh – skrzywiła się lekko.
—Pokłóciłyście się? – zapytałam jakby od niechcenia.
—Nie bardzo – odparła. Obrzuciłam moją bratanicę uważnym spojrzeniem, gdzieś z tyłu głowy plątały mi się słowa Alex, że Jennie jest jak szara mysz bez butów czy coś takiego. Nie wyglądała na szarą mysz. Owszem, nie nosiła biodrówek czy mini jak Alex, ale stanowczo nie wyglądała na zabiedzoną mysz.
—Jennie – zawołałam za nią. Popatrzyła na mnie pytająco. – Masz jakieś buty...? To znaczy wiesz, takie bardziej... eleganckie? – zapytałam z ciekawością. Na twarzy Jennie pojawił się jakiś dziwny wyraz.
—Tak – potwierdziła z niechęcią. – Czerwone. Szpilki.
Odwróciła się ode mnie i wyszła na zaplecze. A jednak moja wszechwiedząca córka pomyliła się – chyba po raz pierwszy w życiu.
W Crashdown pojawił się Michael i bezceremonialnie przysiadł się do mojego stolika.
—Hej – mruknął.
—Hej – odparłam. – Gdzie podziewałeś się przez cały dzień?
—Byłem z Bobbym w bibliotece – powiedział. Spojrzałam na niego nieco zdziwiona.
—Słucham? Ty i biblioteka? Z Bobbym? Tylko mi nie mów, że robiliście razem jakiś referat – uśmiechnęłam się ironicznie.
—Nie zgadłaś, pokazywałem mu Afrykę na mapie – Michael pokręcił głową. – A potem podrzuciłem go do Amy. Wiesz, że ona wciąż sprzedaje te kosmiczne drobiazgi? Niesamowite.
Spojrzałam z zaskoczeniem na Michaela – matko, czy coś mu się stało? Nie, zaraz. Dlaczego Michael zajmował się dzieckiem Marii? Chyba pomimo zapewnień Marii, jeden z tych „męskich katów” tak do końca nie był katem, przynajmniej dla niej... Uśmiechnęłam się lekko. Jeśli ktokolwiek zasługiwał na coś dobrego tutaj, to z całą pewnością właśnie oni. Może tym razem Michael będzie miał dość rozumu, by to utrzymać.
—Co podać? – zapytała Maria zjawiając się przy naszym stoliku i uśmiechając się lekko do Michaela.
—To samo, co zwykle – odparł Michael. Uśmiech. No, no, no. Bardzo dobrze, ten kowboj był moim drugim bratem, przynajmniej Maria będzie się miała z kim kłócić.
—Więc ty i Maria? – zapytałam gdy tylko oddaliła się nieco od naszego stolika. Michael spojrzał na mnie udając zdziwienie.
—Co ja i Maria? – wzruszył ramionami.
—Nie udawaj, przecież widzę – uśmiechnęłam się do niego serdecznie. – I bardzo się cieszę.
—Nie wiem, o czym mówisz – Michael najwidoczniej szedł w zaparte. Nie szkodzi, ja i tak swoje wiedziałam. I czasami w takich momentach miałam wrażenie, że znów jest tak samo, jak te kilkanaście lat temu, gdy jeszcze o niczym nie wiedzieliśmy. Brakowało tylko Maxa, żeby było tak samo, ale ja byłam pewna, że kiedyś jeszcze będziemy. Być może byłam dość osamotniona w moim przekonaniu, ale nie przeszkadzało mi to.
—O, przyszedł ten od Liz – zauważył Michael. – Przysięgam, że tym razem nawet nie kiwnę palcem.
Obejrzałam się – istotnie, przy jednym ze stolików siedział blond-włosy nauczyciel Jennie, w eleganckiej marynarce i w ogóle wyglądał tak jakoś odświętnie.
—Na miejscu Liz zastanowiłabym się dwa razy, zanim pozwoliłabym mu tu wejść – stwierdziła Maria stając obok nas i patrząc w kierunku gościa. Uświadomiłam sobie, że Liz nas jeszcze oficjalnie nie przedstawiła – cały czas unikała naszej konfrontacji... Podjęłam decyzję – nie przyjdzie góra do Mahometa, przyjdzie Mahomet do góry.
—Isabel! – Maria usiłowała złapać mnie za rękę.
—Spokojnie, nie zamierzam robić nic głupiego – powiedziałam uspokajająco i stanęłam przed facetem Liz. W końcu mogłam mu się spokojnie przyjrzeć, ale stanowczo nie był w moim typie.
—Liz jeszcze nas sobie nie przedstawiła – powiedziałam stanowczo. – Jestem Isabel Evans – Ramirez, przyjaciółka – wyciągnęłam do niego rękę. Nieco zdziwiony podniósł się i uścisnął mi dłoń.
—Andrew Fox... przyjaciel – odparł lekko zdumiony.
—Wiem – skwitowałam. – Przypuszczam, że Liz nie chciała ryzykować przedstawiając nas sobie... z powodu tego, co zrobił Michael. przy okazji chciałam pana za niego przeprosić, bywa czasami zbyt impulsywny – machnęłam ręką w kierunku naszego stolika. Fox popatrzył niepewnie w tamtą stronę, ale Michael i Maria udawali bardzo zagadanych.
—To pani przyjaciel? – zapytał uprzejmie. Wiedziałam, że nie był za bardzo zainteresowany – zerkał nerwowo w stronę drzwi na zaplecze. Pomyślałam, że trzeba go troszeczkę rozruszać...
—Trochę więcej niż przyjaciel – odparłam równie uprzejmie. – Brat. Liz zresztą też jest moją bratową.
—Ale chyba nie tą bratową... – zauważył Fox z uśmiechem.
—Nie, nie tą – również się uśmiechnęłam, przy czym włożyłam w ten uśmiech tyle osobistego uroku, ile tylko mogłam. Odgarnęłam do tyłu włosy i przechyliłam lekko głowę na lewo. – Michael bywa impulsywny, to prawda, ale po prostu stara się dbać o Liz w zastępstwie Maxa, mojego drugiego brata. Dopóki rzecz jasna Max nie wróci... – dobra, dziwne nieco to dbanie – całowanie żony brata niekoniecznie jest najlepszym sposobem utrzymania więzi rodzinnych, ale nie musiałam być ścisła. Chodziło w końcu tylko o ogólne wrażenie, które, jak widziałam, było niezłe. W oczach pana Foxa pojawił się dobrze mi znajomy błysk...
—Dopóki nie wróci – powtórzył Andrew, patrząc na mnie z zainteresowaniem.
—Tak – potwierdziłam uśmiechając się czarująco. – Nie uważa pan, że w Roswell jest bardzo gorąco?
—Tak... – Fox odchrząknął nieco. – Tak, z pewnością.
—Isabel? – usłyszałam zdziwiony i lekko zaniepokojony głos Liz. Odwróciłam się uśmiechając do niej serdecznie.
—O, cześć Liz, świetnie wyglądasz – powiedziałam. – Właśnie sobie miło rozmawialiśmy, naprawiając twoje karygodne zaniedbanie, nie przedstawiłaś nas sobie!
—Tak – odparła Liz i spojrzała na Andrew. – Więc? – zapytała z uśmiechem.
—Hm...? A, racja. Chodźmy – wskazał na drzwi. – Miło było panią poznać, pani Ramirez.
—Wzajemnie – posłałam za nimi szeroki uśmiech, choć wcale nie było mi do śmiechu. Miałam znów jakieś przeklęte wrażenie, że ten wieczór wcale nie będzie dla Liz taki czarowny. Dziwne. Nowa zdolność na starość czy co? Z drugiej strony – hm, przez chwilę pomyślałam, że może już niedługo Michael będzie musiał dbać o Liz. Nie wiem, skąd mi się to wzięło.
Wróciłam do naszego stolika.
—Isabel, ty potworze! – zawołała Maria. – Podrywałaś go Liz!
—E tam – odparłam lekceważąco. – Facetowi błyszczą się oczy na widok każdej kobiety, to nie jest dobry znak dla Liz.
—No wybacz, ale każdemu na twój widok świeciłyby się oczy – Maria spojrzała na mnie z politowaniem.
Jennie wybyła z Crashdown niemal tuż po wyjściu Liz, a ja i Michael wciąż siedzieliśmy przy tym samym stoliku. Oboje mieliśmy urlopy i oboje nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, zwłaszcza, że zaczęło porządnie padać. Nad Roswell rozpętała się porządna burza z piorunami, taka, która rzadko bywa w tych stronach. Zadzwoniłam do matki żeby uprzedzić ją, że przeczekam burzę w Crashdown, a Michael nawet zaczął opowiadać o swoich perypetiach z dziewczyną o dziwacznym imieniu Harry.
—Tylko mała rada, Michael, lepiej zastanów się dwa razy zanim powiesz coś o tej Harry w obecności Marii – uśmiechnęłam się. Już nawet zapomniałam o tym, że zostałam dzisiaj porzucona przez Paula. Powtarzając za Marią – nie ten to inny, przecież nie załamię się z tego powodu. Zresztą... być może Paul miał rację, że nie wiem, czego chcę. Ale się dowiem. A wtedy może odzyskam Paula, jeśli będę tego chciała. Tak, jeśli tylko zechcę...
—Dlaczego? – zdziwił się Michael.
—Wiesz... ona mogłaby to źle odczytać – powiedziałam usiłując zachować powagę. – Tak po prostu ci radzę po przyjacielsku.
—Ale dlaczego? – dziwił się Michael. – Harry to podlotek, który ledwo odrósł od ziemi.
—Niektórzy lubią takie ledwo odrośnięte – stwierdziłam.
—Niby kto? – zapytał Michael. Nie zdążyłam mu jednak wytłumaczyć, bo przy naszym stoliku pojawił się zupełnie niespodziewanie Langley, tak, jakby wyszedł spod ziemi. Jego marynarka aż błyszczała od wody.
—Na zaplecze, ale już – warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Spojrzeliśmy po sobie z Michaelem ze zdumieniem, ale posłusznie natychmiast wstaliśmy.
Burza za oknami w pełni oddawała to, co miało stać się na zapleczu.