Chris:
Miałem wrażenie, że Roswell wyczerpało już wszystkie swoje atrakcje. Nie było żadnych kosmicznych armii do konfrontacji, żadnych wrogów z poprzednich żyć, żadnych złażących naskórków. Tylko proste życie. Co za życie! Cisza, spokój. Aż dzwoniło w uszach. To znaczy cisza dzwoniła, wcześniej dzwoniły na przykład krzyki wściekłego Langleya, że jesteśmy lenie i nieroby. No, dobra. Przyznaję bez bicia, troszeczkę może i mi tego brakowało. To znaczy, zacząłem się do tego powoli przyzwyczajać. I pewnie uznacie mnie za wariata, ale choć ta cała heca była już za nami (a tak przynajmniej myśleliśmy), to jednak wcale nie miałem ochoty żegnać się z moimi nowymi... zdolnościami. W końcu mało kto może rozwalać ściany i wyłączać systemy alarmowe. Nie to, żebym zamierzał używać tego przez cały czas, dzień w dzień, na oczach wszystkich, ale sama świadomość posiadania czegoś takiego była bardzo fajna. Przeszła mi już moja początkowa rezerwa i niepewność. Życie jak z Archiwum X, z obowiązkowym, jak w filmach, happy endem. W końcu większość bohaterów żyła, więc to był happy end. Prawdopodobnie Jennie spojrzałaby na mnie jak na muchę, która usiadła jej na czubku buta, gdyby to usłyszała, ale miałem jeszcze tyle zdrowego rozsądku, żeby nic takiego przy niej nie mówić. Happy end był rzeczywiście subiektywny, dla Jennie, a tym bardziej dla Kylea, Langleya, Cameron albo Skórów to było raczej tragiczne zakończenie. Ale wystarczy spojrzeć chociażby na głupio uśmiechniętego Michaela (widzieliście uśmiechający się głaz? No właśnie...) albo na świecącą się niemal od środka panią E czy też na Maxa, który patrzył na nią jak piesek. No. Ja chyba plasowałem się gdzieś pośrodku, podobnie jak Alex albo ciotka Isabel. O rany.
W każdym razie spędziłem w Roswell prawie dwa miesiące, dwa miesiące w miejscu, które co prawda nie było miejscem mojego urodzenia, ale gdzie tkwiły całkiem solidne korzenie tych wszystkich ludzi, do których dołączyłem i ja. Trzy miesiące temu nie miałem pojęcia o kosmitach, wrogach i tak dalej. Wydawało mi się, że to było wieki temu, a moje ówczesne problemy zdawały się być błahe i dziecinne. Widziałem tu rzeczy, o których nie śniło się innym – spodki z 1947, prawdziwych kosmitów, latających ludzi (na zasadzie odrzutu – patrz pierwsze spotkanie Langleya i Michaela), widziałem, co można zrobić z człowiekiem i w jaki sposób można naprawić coś, co wydaje się być absolutnie nie możliwe do naprawienia. Dowiedziałem się też czegoś o sobie i w końcu doceniłem spokojne życie i – co więcej – rodzinę. I wiecie co – poczułem wtedy przemożną ochotę pojechania do domu, do mojego prawdziwego domu w Chicago i pobycia tam choć trochę, żeby nacieszyć się tamtą atmosferą. Wiedziałem, że prawdopodobnie nigdy w życiu nie będę mógł powiedzieć im, czego byłem świadkiem i czego tak naprawdę się dowiedziałem, i czułem się nieswojo z myślą, że odtąd będę zmuszony do kłamania im w żywe oczy, ale nie miałem wyjścia. Nie dlatego, że oni mogliby zdradzić – tego raczej się nie obawiałem – ale dlatego, że wiedziałem już dobrze, że czasem lepiej o takich rzeczach nie wiedzieć.
Siedziałem przy barze w Crashdown i patrzyłem na mój telefon, bijąc się ze sobą – zadzwonić czy nie? Jeśli zadzwonię, to przyjadę do Chicago. Może jednak lepiej nie dzwonić i nie jechać? Nie będę miał pokusy, żeby opowiedzieć Daveowi o tym, że jestem królewiczem...
—Na twoim miejscu bym zadzwoniła – odezwała się pani E pojawiając się nagle za moimi plecami. Obejrzałem się na nią – uśmiechała się lekko i wyglądała tak, jakby jej ubyło parę lat. Zupełnie nie przypominała tej pani E, którą poznałem w Las Cruces – jakby zmęczonej, zawsze zaniepokojonej, co powie jej córka.
—Gdzie zadzwonić...? – spytałem z głupia frant.
—Do domu – odparła miękko pani E. – Wiesz, czego zawsze żałowałam przez te dwadzieścia lat? Że nie miałam odwagi wrócić do domu. A kiedy w końcu wróciłam, było już za późno, żeby pożegnać się z matką. Zadzwoń do nich, nie czekaj na następnego Nicholasa – poradziła, poklepała mnie po ramieniu i ruszyła w kierunku zaplecza. – A, i jak będziesz rozmawiał z matką, to pozdrów ją ode mnie i podziękuj za wszystko, co zrobiła dla nas wszystkich – to mówiąc znikła na zapleczu, z tajemniczym półuśmiechem na twarzy.
Siedziałem ogłuszony.
I co to miało oznaczać? Czy nie mało było tych tajemnic? Co miała moja matka do tych „nas wszystkich”? Rany. Chyba naprawdę musiałem wyjechać stąd nawet na krótko, żeby tylko odzyskać zdrowe zmysły. Jak najdalej od sekretów i tajemnic.
Wybrałem numer domowy.
—Halo – usłyszałem głos Petera. Hm. Co robił Peter w domu o tej porze?
—Pete? To ja – powiedziałem. – Co robisz w domu? – zapytałem podejrzliwie.
—Ja... eh... nic takiego – niemal widziałem, jak mój brat czerwienił się; czasami mu się to zdarzało. Nagle uderzyło mnie coś – Jezu, kolejny z tajemnicami...!
—Rodzice w domu? – spytałem z rezygnacją. Chyba byłem skazany na tajemnice.
—Tylko matka – odparł Peter i czym prędzej oddał słuchawkę.
—Chris? To ty? Wszystko w porządku, pączuszku? – nienawidziłem, gdy mama nazywała mnie „pączuszkiem” – wcale nie byłem specjalnie tłusty w dzieciństwie! Już wolałem te różne „słoneczka” i „pysia”...
—Tak, mamo, to ja – powiedziałem. – Cześć.
—Tak rzadko dzwonisz – poskarżyła się mama. – Brakuje nam tu ciebie.
—Tak, wiem, mnie was też – odparłem z roztargnieniem. – Mamo, co Pete robi w domu o tej porze? – zapytałem podejrzliwie. – Nigdy go nie ma, zresztą, on mieszka gdzie indziej!
Czy mi się tylko wydawało, czy mama zachichotała lekko?
—Pamiętasz Dennise? – zapytała przytłumionym głosem, jakby zakrywała lekko słuchawkę, żeby nikt tego nie usłyszał.
—Jaką Dennise? – zmarszczyłem brwi.
—Dennise Ralleyard, pamiętasz, córka mojej koleżanki, byliśmy u nich podczas wakacji kilka lat temu – podsunęła zachęcająco mama.
—Taka mała, chuda z potarganymi włosami? – upewniłem się. Nie byłem pewien, czy dobrze pamiętam. Mieliśmy wtedy po siedem lat i nie znosiliśmy się wzajemnie, nawalaliśmy się ile się dało. Miała chyba brata, starszego o rok, ale jakoś nie zapadł mi w pamięć.
—Och, teraz wyrosła z niej bardzo piękna dziewczyna – odparła z przekonaniem mama. – Przyjechała do nas na chwilę... – mama znów zachichotała. – Zastanawiam się, jak by tu ją zmusić do zostania na dłużej, przynajmniej mam w domu jednego syna.
Pokręciłem głową. Nie chciało mi się wierzyć, żeby mała Dennise Ralleyard przestała być mała i chuda, ale mama miała bzika na punkcie pożenienia swoich dzieci. A swoją drogą to ciekawe, że Peter nagle się nią zainteresował...
—Dobra, wiesz co mamo, pomyślałem sobie, że przyjadę do domu – powiedziałem poważnie. Mama też natychmiast spoważniała.
—Serio? Kiedy?
Pomyślałem przez chwilę. Kiedy mogłem być w Chicago? Gdybym wyjechał po pogrzebie... oj, dajmy na to jakiś tydzień. Może nie być biletów albo coś.
—W najbliższym czasie – odparłem. – Pomyślałem, że stęskniłem się za wami.
—To świetnie – ucieszyła się mama. – Daj znać, kiedy będziesz wiedział więcej o tym, kiedy przyjedziesz, dobrze, kotku?
—Jasne – przytaknąłem. Ktoś klepnął mnie po ramieniu i Alex usiadła obok mnie. – Słuchaj, muszę już kończyć. Zadzwonię później, dobrze?
—W porządku. Trzymaj się ciepło – brzmiało polecenie mamy. Przewróciłem oczami.
—Mamo. Tu jest bardzo ciepło – zauważyłem. – Pa.
—Rodzice – powiedziała domyślnie Alex i mrugnęła do mnie okiem.
—No – przytaknąłem i roześmiałem się sam do siebie. – Postanowiłem pojechać do Chicago, chociaż na kilka dni – oznajmiłem. Oczy Alex jakby odrobinę powiększyły się.
—Taaak? – mruknęła. – A kiedy?
—Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Wtedy, kiedy uda mi się dostać bilety na samolot. Po pogrzebie, wiesz.
Alex zaczęła intensywnie myśleć.
—Słuchaj, możesz zabrać się ze mną i z matką – powiedziała w końcu. – No serio, co będziesz kasę wyrzucał, w końcu i tak jedziemy przez pół kraju, co to za różnica, czy przejedziemy przez Chicago czy nie – uśmiechnęła się przebiegle. Spojrzałem na nią z wątpliwościami.
—Bo ja wiem – odparłem z zastanowieniem. – To znaczy nie to, że nie chciałbym z wami jechać, ale... czy ciotka Isabel nie będzie miała nic przeciwko?
—Wierz mi, nie będzie miała – Alex znów mrugnęła okiem. – Transport masz już załatwiony.
Istotnie, transport miałem załatwiony. Ciotka Isabel zgodziła się bardziej niż chętnie – chyba miała dobry humor. Bardzo mnie to ucieszyło, bo, prawdę mówiąc, choć bardzo lubiłem latanie samolotami, to jednak chwilowo chyba miałbym wrażenie, że samolot zmieni kurs i poleci gdzieś do góry, w kosmos. Zaproponowałem, że dorzucę się do benzyny, ale Isabel zrugała mnie tylko i oświadczyła, że jeszcze raz coś takiego zaproponuję, to będę leciał samolotem.
Isabel i Alex wyjeżdżały niemal zaraz po pogrzebie. To znaczy – za jakieś dwadzieścia cztery godziny. Oznaczało to, że miałem dwadzieścia cztery godziny na spakowanie moich manatków. Jennie nie powiedziała na ten temat ani słowa, tylko pomogła mi upychać rzeczy z pokerową twarzą. Choć mogłem się domyślać, że nie bardzo jej to było w smak.
—Wrócę – powiedziałem rano ściągając troczek plecaka i pomagając sobie kolanem.
—Wiem – odparła spokojnie Jennie. – Właśnie zapakowałeś sobie dżinsy i nie będziesz miał się w co przebrać – zauważyła.
—Cholera – mruknąłem i pociągnąłem troczek. Siedzieliśmy na łóżku w moim pokoju, upychając razem moje ostatnie graty i czekając na pogrzeb Kylea. Rzuciłem okiem na Jennie. Siedziała wyprostowana jakby połknęła patyk, z założonymi na kolanach rękami, w prostej, czarnej sukience. Związała włosy w kucyk i miała na twarzy maskę obojętności – nawet udało jej się ukryć jakoś wszystkie uczucia w oczach. Była bardzo blada, ale wyglądała przy tym straszliwie dumnie, z wysuniętą lekko brodą i uniesioną głową.
—Gnieciesz sobie garnitur – zwróciła mi uwagę. – Plecak można też zamknąć inaczej niż kolanem.
—Ja tu wrócę – powtórzyłem, siadając obok niej, odrobinę zmęczony. – To nie jest tak, jakbyś żegnała mnie na zawsze.
—Wiem o tym – powtórzyła spokojnie.
—Po prostu chcę zobaczyć Davea i Petera – ciągnąłem. – Spotkamy się w Las Cruces i będziesz mnie miała przez cały rok szkolny. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz – zażartowałem. Jennie uśmiechnęła się jedną stroną twarzy.
—Cieszę się, że wracamy do Las Cruces – powiedziała. – Stęskniłam się za Eve.
—A co potem, Jennie? – zapytałem. Rozmawialiśmy jakby o dwóch rzeczach, ja o jednym, ona o drugim. – Pójdziesz do collegeu? Gdzie?
—Nie wiem – skrzywiła się lekko. – Wątpię. Nie wiem, czy mamy pieniądze na to, żebym poszła do collegeu, a nie mam zamiaru przerabiać rolki papieru toaletowego na banknoty. A jeśli pójdę... to wolałabym coś innego niż Las Cruces.
—W każdym razie będziemy mieć rok – podsumowałem. – A potem się zobaczy.
—Yhm – mruknęła. Ktoś zapukał we framugę i do pokoju zajrzał Max.
—Jennie... mógłbym pogadać chwilę z Chrisem? – zapytał niepewnie, patrząc na córkę przepraszająco. Jennie skinęła lekko głową i wstała.
—Poczekam na dole – powiedziała do mnie i wyszła z pokoju, mijając bez słowa Maxa. Coś mnie uderzyło – owszem, Max podziękował Jennie, że go „naprawiła” – dziękował jej a ona ryczała jak bóbr, ale teraz miałem wrażenie, że Jennie go unikała. Nie mam pojęcia, dlaczego. Unikała go, gdy był inny, i teraz, gdy podobno był już ten sam, też go unikała. Nic nie rozumiałem.
—Mogę... mogę usiąść? – zapytał Max wskazując na łóżko obok mnie. Ocknałęm się i skinąłem głową. – Nie bardzo byłem sobą przez... przez ostatnie lata – powiedział niewyraźnie. – Ale teraz, teraz już jest w porządku, nie wiem jak, ale odzyskałem siebie. W końcu – przygryzł wargę. – Chciałem z tobą porozmawiać – cóż, tak po prawdzie to miała to być w ogóle pierwsza nasza rozmowa. Też jakoś nie bardzo nam się składało.
Max usiadł obok mnie i patrzył na mnie dyskretnie, ja z kolei oglądałem własne buty. Milczeliśmy tak przez dłuższą chwilę.
—Liz pewnie powiedziała ci, dlaczego wtedy cię oddałem – odezwał się w końcu Max. Skinąłem powoli głową. Tak, byłem już wtajemniczony w całą sytuację. – To było jedyne wyjście, jakie wtedy widziałem. Myślałem, że uda mi się ciebie ochronić, że będziesz miał lepsze życie niż my – i miałem. Naprawdę, miałem lepsze życie niż oni, niż Max, Tess, Isabel, Michael czy Jennie. Dwóch braci, siostra i rodzice postarali się o to. Sami żartowali, że właściwie nie wiedzieli, czemu zdecydowali się adoptować dziecko, skoro mogli mieć kolejne swoje, i widać ja byłem lepszy niż ich własne. Miałem życie bez ciągłego oglądania się przez ramię, bez strachu.
Milczałem uparcie.
—Masz do mnie żal albo jesteś na mnie wściekły? – zapytał delikatnie. Pokręciłem głową.
—Nie – wydusiłem w końcu i zastanowiłem się tak uczciwie, czy mówień prawdę. Ale mogłem to poświadczyć z czystym sumieniem, nie miałem do niego pretensji. – Uważam raczej, że miałem dużo szczęścia. Trafiłem na dobrych ludzi – wyjaśniłem. – Właściwie to chciałem ci podziękować. Rzadko kiedy ma się taką rodzinę, jaką miałem ja.
Max skinął głową, w jego oczach coś błysnęło – żal? Rozczarowanie? Ból? Pożałowałem moich słów – może nie powinienem był tego mówić. W końcu wiedziałem, jak wyglądała jego rodzina, jak szybko została rozbita.
—To dobrze – powiedział. – Cieszę się. Naprawdę się cieszę, Chris. Przynajmniej ty miałeś normalne życie, w przeciwieństwie do Jennie – dodał jakby ze wstydem. – Wiedziałem, że nie powinniśmy, ja i Liz... a jednak uległem słabości i zepsułem jej życie. Dobrze, że nie udało mi się zepsuć twojego...
—Jennie cię kocha – uśmiechnąłem się lekko. – Nie sądzę, żebyś zmarnował jej życie, jestem pewien, że ona tak nie uważa.
—Kiedy się urodziła, wciąż myślałem o tobie – przyznał Max. – Zastanawiałem się, jak wyglądałeś, czego uczyłeś się każdego dnia. Zastawiałem się, czy znienawidzisz mnie, gdy dorośniesz, i jednocześnie byłem szczęśliwy, że nie miałem cię przy sobie, że nie byłeś na nic narażony. Bo byłeś bezpieczny, prawda? – zapytał z nagłym niepokojem. Przyświadczyłem pośpiesznie. Wyłączywszy takie momenty, jak wtedy gdy Peter i Dave uparli się uczyć mnie nurkować i omal mnie nie utopili albo wtedy, gdy Fran wsadziła mnie na sanki i zepchnęła na drzewo, na którym rozbiłem sobie nos, to owszem, byłem zupełnie bezpieczny. – To dobrze – Max skinął głową z zamyśleniem. – Ale nikomu nie życzyłbym tego, co czułem. Oddanie ciebie obym ludziom było jedną z najgorszych rzeczy, jaka mi się w życiu przytrafiła.
—Jaka ona była? – zapytałem cicho. – Tess. Jaka była? – to pytanie dręczyło mnie przez lata. Kim była moja matka i dlaczego oddała własne dziecko do adopcji.
Max milczał przez chwilę.
—Nie musisz odpowiadać – zapewniłem go. – Ja... rozumiem.
—Nie, w porządku – Max machnął ręką. – Masz prawo wiedzieć. Tess... teraz myślę, że była po prostu nieszczęśliwa. Nasedo... wiesz, kim był Nasedo? – popatrzył na mnie pytająco. Skinąłem głową. – Dobrze. Widzisz, Nasedo ją wychowywał, kładł do głowy bajki o tym, że król Zan kocha ją jak swoją Avę. Nasedo był dla niej wszystkim, choć nie miał serca, nienawidził ludzi. Tess nie przyjmowała „nie” jako odpowiedzi. Nie znalazła w nas tych, których szukała. Była najbliżej z Kylem i Jimem Valentim, nie miała tu wielu przyjaciół. Ale to była też nasza wina, nie staraliśmy się do niej zbliżyć. Trochę nas przerażała. Kiedy byłem tam, na Antarze... – wskazał palcem sufit i skrzywił się lekko. – To była biedna dziewczyna, myślała, że wraca do raju, a tymczasem czekało ją piekło.
Max umilkł zamyślony. Był pierwszą osobą, która opowiadała o matce bez nienawiści, niechęci czy też obrzydzenia. Chyba było mu jej żal i bardzo jej współczuł.
—Musiała cię bardzo kochać – powiedział z westchnieniem. – Wierz mi, wydostanie się stamtąd jest prawie niemożliwe. A ona mimo wszystko to zrobiła, uratowała ciebie, wróciła na Ziemię.
—Więc... nie nienawidzisz jej? – zapytałem zaskoczony. – Za to, co ci zrobiła, co zrobiła wam wszystkim?
—Już nie – Max pokręcił głową. – Niektóre rzeczy nie są ani czarne, ani białe. Tess nas zraniła, to fakt, ale też pomogła wydostać mnie z rąk FBI, pomogła nam z gandarium.
Gandarium... to nie była ta galareta, która atakowała Ziemię? Chyba to było to.
—A te... wspomnienia? – zapytałem. – Nie miałem ich. To znaczy... – zawahałem się. – Nie jestem pewien, czy ich nie miałem. Jeśli nawet, to były bardzo zamglone. Ale zobaczyłem je wyraźnie po tym, jak Jennie... no wiesz, pomogła ci.
Max skinął głową i patrzył na mnie uważnie, czekając na dalszy ciąg mojego pytania. Nabrałem powietrza – pamiętam, że przy pierwszym spotkaniu pani E zaczęła o nich mówić.
—Zostawiłeś mi je, tak? Dlaczego?
—Przeszkadzają ci? – zaniepokoił się Max.
—Nie, nie, skąd – zaprzeczyłem pośpiesznie. – Tylko... jestem tylko ciekaw, dlaczego.
—Żebyś pamiętał – odparł po prostu. – Żebyś nie czuł się nigdy sam, żebyś miał coś po nas, po mnie i po Tess. Pomyślałem, że wspomnień nikt nie może ci odebrać, ale nawet nie przypuszczałem, jak bardzo się myliłem – Max popatrzył w dół. Tak, myślał, że wspomnienia to coś, co należy wyłącznie do nas. Na własnej skórze przekonał się, jak bardzo się mylił i właściwie tylko Jennie i jej nieprawdopodobnym zdolnościom zawdzięcza to, że znów nas pamiętał.
—Czy ja teraz zacznę się zmieniać? – zapytałem. – W hybrydę?
Max rozłożył bezradnie ręce.
—Nie wiem – powiedział przepraszająco. – Nie mogę ci pomóc. Wiem chyba mniej niż ty. Przepraszam, że zostałeś w to wciągnięty, chciałem tego uniknąć...
Machnąłem ręką.
—E tam – mruknąłem. – Nie ma sprawy. Zrobiłem to, co do mnie należało.
—Dziękuję ci – Max niespodziewanie wyciągnął do mnie rękę. – Dziękuję, że nas zaakceptowałeś.
—Ja... nie ma sprawy – odparłem, potrząsając jego dłonią. Max objął mnie i poklepał po ramieniu.
—Wiem, że ta jedna krótka rozmowa nie rozwiązuje sprawy – powiedział. – Ale mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję, by się poznać – popatrzył, jakby szukając w mojej twarzy potwierdzenia dla swoich słów. Uśmiechnąłem się szeroko.
—Od jesieni będę w Las Cruces stałym gościem – oznajmiłem z zadowoleniem. Max też się uśmiechnął.
—Cieszę się wobec tego – odparł. – A teraz chodźmy, już chyba czas.
Skinąłem głową i wstałem z łóżka. Cieszyłem się, że będę miał czas poznać Maxa. Założyłem plecak na jedno ramię i ruszyłem do drzwi. Zatrzymałem się w progu i obejrzałem.
Miałem wrażenie, że zamykam pewien rozdział mojego życia. Rozdział wyjątkowo burzliwy i intensywny zresztą. Ale przede mną było mnóstwo innych rozdziałów, jeszcze nie zapisanych.
Podczas tych jednych wakacji zyskałem drugą rodzinę. Siostrę, która w końcu była młodsza ode mnie i która posiadała nadprzyrodzone zdolności; kuzynkę, która była lekko szurnięta, ale sympatyczna. Pani E traktowała mnie jak syna. Wuj Michael zaakceptował mnie niepostrzeżenie gdzieś po drodze. Ciotka Isabel była prawdziwą ciotką.
Czułem, że wracałem teraz do jednego domu – do Chicago, do mojej rodziny, którą znałem przez całe życie. Ale wiedziałem, że później, na jesieni, też wrócę do domu – do drugiego domu, pełnego ciepła i akceptacji dla tego, kim byłem.