Liz:
Jennie spotkała Chrisa we wtorek. Zobaczyłam go ponownie dopiero w sobotę – i przysięgam, że były to najdłuższe cztery dni w moim życiu. Choć z drugiej strony były to najkrótsze cztery dni... Chciałam zobaczyć go po raz drugi, popatrzeć przez chwilę na kogoś, kto wyglądał zupełnie jak Max, a świadomość, że to jest jego syn – ktoś tak mu bliski – tylko pogłębiała tą chęć. Chciałam siedzieć i wpatrywać się w niego, wychwytywać wszystkie, nawet najmniejsze cechy, które odziedziczył po swoich rodzicach. A to, że był synem Tess? Mogę chyba uczciwie powiedzieć, że mnie to nie ruszało. Wybaczyłam jej już dawno, a nawet w pewnym sensie podziwiałam jej siłę. Wiem, że nie byłabym zdolna do tego, co zrobiła ona – nie potrafiłabym zostawić dziecka. Może to i nienormalne, ale Bóg jeden wie, co by było, gdyby Tess nie wysadziła w powietrze tej nieszczęsnej bazy wojskowej. Może zamknęliby nas w osobnych białych pokojach. Może nie zdążylibyśmy nic zrobić. Może Tess nas uratowała, a może wydała na nas wyrok – nie wiem, to nie jest już teraz istotne.
Oczywiście Jennie również była podobna do Maxa – ale Chris wyglądał, jakby był jego kopią... Chciałam patrzeć na niego i wyobrażać sobie, że widzę dawnego Maxa, ale jednocześnie nie miałam pojęcia, co powinnam powiedzieć i jemu, i Jennie. Obiecałam opowiedzieć wszystko – ale szczerze mówiąc bałam się tego. Wiedziałam, że muszę to zrobić, że jestem to winna tak Chrisowi, jak i mojej córce – ale bałam się, czy to zaakceptują. Chyba już wiem, co kiedyś musiał czuć Max mówiąc mi prawdę o sobie w sali muzycznej w Roswell High.
Chris przyszedł o dziesiątej. Usiedliśmy w salonie dookoła stołu i milczeliśmy. Oni chyba czekali, żebym ja zaczęła, ja zaś – żeby któreś z nich się odezwało i przerwało ciszę. Wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem i w pewnym momencie zachciało mi się śmiać – wszyscy troje byliśmy spięci i przerażeni, tak, jakbyśmy byli w posiadaniu śmiercionośnych informacji. Zaraz jednak odechciało mi się śmiać – w końcu ta wiedza, którą posiadałam, naprawdę była śmiercionośna... i w dodatku odczułam to na własnej skórze. Chyba jednak nawet najgorsza wiedza jest lepsza od nieświadomości...
Jennie i Chris wpatrywali się we mnie i byli do siebie niezwykle podobni. Od czego mam zacząć? Od historii Antaru i rodu królewskiego? Czy też od momentu, kiedy i ja zostałam włączona do gry... Popatrzyłam na nich.
—Dwadzieścia lat temu w Roswell, miasteczku, które przyciągało do siebie maniaków UFO, Jeff Parker prowadził kafeterię – Crashdown Cafe. Kelnerki nosiły zielone mundurki i opaski z antenkami, które kiwały się przy każdym ruchu głowy – uśmiechnęłam się lekko do moich wspomnień. Czułam się jak staruszka, która opowiada wnuczkom dzieje swojej młodości... a symbolem mojej młodości były te antenki. Rzuciłam okiem na Jennie i Chrisa. Siedzieli po dwóch stronach stołu, w identycznych pozach. – Któregoś dnia w kafeterii zdarzył się dziwny wypadek – podczas awantury dwóch klientów, jeden z nich wyciągnął broń i strzelił... – urwałam i wróciłam myślą do tamtego dnia. Maria miała wtedy takie krótkie włosy, i upierała się, że Max Evans wpatrywał się we mnie. A potem stwierdziła, że Kyle jest pudlem. No, może nie tak to brzmiało... ale podobnie. Potem ktoś strzelił... i od tamtej chwili zaczęło się moje nowe życie. Życie normalnej Liz Parker skończyło się, tamta Liz umarła wtedy na podłodze kafeterii. Max przywrócił mnie do życia, ale to już była inna Liz, naznaczona. Brzmi głupio, ale taka jest prawda...
—No i co z tym facetem? – zapytała Jennie. Ocknęłam się gwałtownie.
—Z facetem nic – uśmiechnęłam się lekko. Faktycznie, mogłam go mijać na ulicy albo mógłby być moim sąsiadem – a ja i tak bym go nie poznała. – Ale jedna z kelnerek została postrzelona. A Max Evans, który akurat siedział wtedy w Crashdown... uleczył ją. Dał jej nowe życie.
Jennie i Chris patrzyli na mnie z takim samym wyrazem twarzy.
—A tą kelnerką... – odezwała się Jennie ostrożnie.
—Byłam ja – skinęłam głową. – I Max Evans uratował mi życie. Wszystko zaczęło się od tamtego momentu, to, że dzisiaj siedzicie tutaj i słuchacie tego, to skutek tamtych wydarzeń – zamilkłam. Tak bardzo wszystko się zmieniło od tamtego czasu...
—Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem – odezwał się Chris. – Co to znaczy „uleczył”?
Spojrzałam na Jennie – na jej twarzy nie było śladu zdziwienia. Dla niej to brzmiało prawdopodobnie – ale ona miała zupełnie inne życie niż Chris... Popatrzyłam na niego, tak bardzo podobnego do jego ojca. Był dokładnie w takim samym wieku, jak Max, gdy widział go po raz ostatni – niemowlę o pucułowatych policzkach... Wiedziałam, że Max nigdy nie przestał tak naprawdę myśleć o Zanie – zwłaszcza, gdy w naszym życiu pojawiła się Jennie. Wstawał czasami w środku nocy i podchodził do jej łóżeczka. Udawałam wtedy, że śpię i obserwowałam go kątem oka. W okrągłej buzi Jennie szukał czegoś, co przypominałoby mu Zana. Nie rozmawialiśmy nigdy na ten temat, a potem nagle okazało się, że było za późno na wszelkie rozmowy. Chciałabym, żeby Max wiedział, jak bardzo jego syn był do niego podobny... Chciałabym, żeby wiedział to, gdy się z nim rozstawał i gdy zostawił mu...
—Pamiętasz go? – zapytałam Zana niespodziewanie. Ależ oczywiście, że Zan musi go pamiętać, przecież to właśnie zostawił mu Max na pożegnanie – wspomnienia!
—Słucham? – odparł lekko zaskoczony Chris. – Nie sądzę, żeby...
—Musisz go pamiętać! – przerwałam mu, będąc myślami przy tamtej chwili. – Dał ci wspomnienia, gdy się z tobą żegnał. Musisz pamiętać i jego, i Tess... Tess była twoją matką.
Wiem, że moja opowieść stała się poszarpana i brakowało jej logicznego ciągu, najpierw powiedziałam o samym początku, a potem o końcu, ale to było zbyt rozległe i wciąż zbyt bliskie, żeby mówić spokojnie i po kolei.
Jennie i Chris milczeli, wpatrując się we mnie z lekkim oszołomieniem. Co prawda oszołomienie Chrisa było chyba nieco większe... Westchnęłam ciężko i odruchowo sięgnęłam po papierosa. Byłam zdecydowana wyrzucić to w końcu z siebie.
—Gdyby nie Max, zginęłabym wtedy, na podłodze kafeterii mojego ojca – zaczęłam mówić zapalając papierosa. – Uzdrowił mnie. Max był kosmitą... właściwie to pół kosmitą, hybrydą, jego DNA było w połowie ludzkie. Był taki jak inni, z tą tylko różnicą, ze znał tajemnicę. Nie był sam – to znaczy, nie tylko on był hybrydą. Również jego siostra Isabel i najlepszy przyjaciel Michael – mówiłam tak, jak kiedyś Maria, to znaczy z prędkością karabinku szybkostrzelnego. Nie spuszczałam wzroku z Chrisa – dla Jennie to wszystko było łatwiejsze niż dla niego. Wiedziałam, że Zan był synem swojego ojca i że mogę być spokojna, że on nie zdradzi. Nie tego jednak się obawiałam – bałam się, że Chris nie uwierzy i odrzuci... – Max, Michael i Isabel byli jak dzieci we mgle, nic o sobie nie wiedzieli, kim są, skąd są, dlaczego na Ziemi... Wiedzieli tylko, że katastrofa w 1947 była prawdą. I że wyszli z czegoś w rodzaju inkubatorów na pustyni dopiero w 1989.
—Od samego początku mieliśmy kłopoty. Musieliśmy wtajemniczyć we wszystko dwójkę moich przyjaciół, Marię i Alexa. Miejscowy szeryf deptał nam po piętach – mimo woli uśmiechnęłam się na to wspomnienie – a nowy szkolny pedagog okazał się być agentem FBI, który miał zdekonspirować Maxa, Michaela i Isabel. Wtedy uważaliśmy panią Topolsky, ową fałszywą pedagog, za wroga, za kogoś bezwzględnego. Nie wiedzieliśmy wtedy, jak bardzo bezwzględni są inni agenci... Dzisiaj wiem, że to była jedyna osoba z FBI, która wierzyła, że robi coś dobrego, która miała coś... w rodzaju uczuć – urwałam. Topolsky wydawała się należeć do zupełnie innej epoki, dalekiej i odległej, mało realnej – jak sen.
—I co się stało z tą... Topolsky? – zapytała Jennie.
—Zginęła – odparłam głucho. – Zauważyła, że jesteśmy po dobrej stronie i chciała nam pomóc. Jej zwierzchnicy po prostu się jej... pozbyli. Ona była pierwszą ofiarą tamtej strzelaniny w Crashdown – choć doskonale wiedziałam, że w gruncie rzeczy pierwszą ofiarą był Huble – Topolsky była dopiero potem. A po Topolsky był Pierce, Nasedo, cała armia Skórów na czele z Whitaker, Courtney... Oni jednak nie musieli znać pełnej listy.
W pokoju pojawiła się atmosfera... grozy? Miny Jennie i Chrisa wyraźnie mówiły mi, że nie jest to zwykłe opowiadanie kryminału. I przysięgam, że jeszcze trudniej było wówczas – choć byliśmy młodzi, byliśmy razem... Wierzyliśmy, że zawsze będziemy razem i poradzimy sobie ze wszystkim. Patrzyliśmy w przyszłość z optymizmem, nie wiedząc, co nam przyniesie, że to, co będzie, będzie jeszcze trudniejsze. Myliliśmy się.
—A... potem? – zapytał Chris z lekkim wahaniem w głosie.
—Potem – odparłam powoli. – Potem pojawiła się Tess i prawie natychmiast zaczęło się piekło...
***
Chris:
Wróciłem do domu tak, jakbym był pijany. Albo na haju. Matka chyba to właśnie pomyślała, gdy przyszedłem późnym wieczorem, bąknąłem jakieś „cześć” i uciekłem do swojego pokoju. Położyłem się na łóżku w ubraniu i zakryłem oczy ręką.
—Ekhm... Chris, wszystko w porządku? – zapytała, stając w drzwiach.
—Tak – odparłem cicho nie otwierając oczu. – Jestem tylko zmęczony.
Postała chwilkę w progu pokoju, czułem na sobie jej zaniepokojony wzrok i modliłem się, by czym prędzej wyszła. Nie miałem sił spojrzeć jej w oczy, musiałem najpierw uporać się z potężną dawką wiadomości, które pani Evans postanowiła dzisiaj zrzucić na moje barki. W końcu usłyszałem szczęk klamki i wiedziałem, że zostałem w pokoju sam. Matka prawdopodobnie myśli, że pani Evans jest alkoholiczką i narkomanką, która chce z zemsty zdeprawować nieślubnego syna swojego męża. Wytłumaczę jej to wszystko... kiedyś.
Nie jest łatwo spotkać się po raz pierwszy ze swoimi biologicznymi rodzicami, i przyświadczy to chyba każdy, kto przeszedł przez coś takiego. Moja sytuacja była jednak nieco inna – w końcu nie spotykałem się z ludźmi, dzięki którym żyję i opowiadam to wszystko, a z żoną mojego biologicznego ojca, która, na dobrą sprawę, powinna mnie nienawidzić a przynajmniej nie przyjmować mnie z otwartymi ramionami, zwłaszcza w świetle tego, co usłyszałem...
Właśnie, to, co usłyszałem. Chyba najbardziej zwariowana i nieprawdopodobna historia, jaką w życiu słyszałem. Moi biologiczni rodzice to para małych E.T. w dodatku w poprzednim życiu mój ojciec był królem, w obecnym życiu moja matka była morderczynią, a ja nie urodziłem się w Stanach, ani nawet w Ameryce Północnej. Do diabła, nawet nie urodziłem się na tej planecie – tylko na jakiejś innej, odległej od naszej galaktyki o jakąś zawrotną liczbę lat świetlnych...! To wszystko zakrawało na kpiny. Leżąc na łóżku przypomniałem sobie słowo po słowie całą historię, opowiedzianą przez panią Evans.
Słuchałem jej opowieści bez słowa – wydawała się być pewna tego, co mówiła z takim przekonaniem. Mówiła, jak do ich Roswell przyjechała moja matka i zaczęła mieszać w ich małej grupce. Kiedyś, gdy wyobrażałem sobie matkę, tę prawdziwą, zawsze widziałem ją jako osobę... co tu dużo mówić, sprytną i zdecydowaną. I chyba się nie myliłem.
Potem pani E. mówiła o białym pokoju i bezwzględnym, najwyraźniej psychicznym agencie FBI – mnie zaś nie mieściło się w głowie, że to wszystko przytrafiło się ludziom niewiele młodszym ode mnie, ludziom takim jak ja i Jennie, która siedziała obok mnie w milczeniu. Myślałem, że pani E. robiła sobie niesmaczne żarty, ale Jennie zdawała się wierzyć w każde jej słowo. Nieprawdopodobne – wierzyć w coś takiego? Przecież to wszystko było zupełnie nieprawdopodobne, nielogiczne, nieracjonalne, z księżyca wzięte...!
Kolejne historie robiły się coraz bardziej nieprawdopodobne, jakby wzięte żywcem z książek science-fiction albo fantasy. Ta cała armia... Skórów, z których złaził naskórek – przecież na tej podstawie można by nakręcić horror i zgarnąć niezłą kasę! A potem to coś dziwacznego, w tej grocie, w której ciała kosmitów leżały przez kilkadziesiąt lat, sobowtóry z Nowego Jorku... który nie jest znowu tak strasznie oddalony od naszego Chicago... i kolejne dziwactwo – wojownicze kryształy, które chciały zniszczyć Ziemię. Tylko przenieść to na ekran... tyle, że pani E. twierdziła, że to prawda.
A potem przestało być tak zabawnie. Moja biologiczna matka zabiła człowieka, który był przyjacielem. I mniej więcej wtedy zaszła w ciążę. Ojciec wysłał ją na tę... „rodzinną”... planetę, bo myślał, że nie mogę przeżyć na Ziemi. Później usiłował znaleźć sposób, żeby mnie odnaleźć. Urodziłem się w obcej galaktyce. Chryste...
Zerwałem się z łóżka, podskoczyłem do biurka i zacząłem grzebać w szufladzie – gdzieś tam walało się jakieś małe lusterko. Znalazłem je i obejrzałem siebie dokładnie. Otworzyłem szeroko usta i zacząłem oglądać sobie język – wedle filmów o kosmitach, które do tej pory oglądałem, zawsze znajdowało się coś, co wskazywałoby na to nieziemskie pochodzenie. Nic jednak nie wskazywało na to, żebym pochodził z innej planety – chyba nic. Wyglądałem jak normalny człowiek, miałem normalny język, po pięć palców u każdej ręki i nogi, żadnego ogona ani trzeciego oka; choć z drugiej strony – jeśli okazuje się, że obcy istnieją, to przecież w sumie każdy może być kosmitą... tyle, że jakoś nie poprawiło mi to humoru. „Nazywam się Chris King i pochodzę z innej planety, na której jestem prawowitym spadkobiercą tronu, a ty?” Pewnie, świetny sposób na nawiązanie znajomości. Chyba że w Wariatkowie.
Potem podobno wróciliśmy na Ziemię. Nie, nie podobno, na pewno. W końcu tu żyję... wróciliśmy, bo byłem człowiekiem, nie odziedziczyłem po rodzicach żadnych supermocy. Może to i lepiej... Wróciliśmy i omal nie wpadliśmy w łapy wojska. Podobno uratowała wszystkich moja matka – wysadziła się w powietrze razem z bazą, w której były szczątki naszego pojazdu, w którym przybyliśmy. A gdy wszystko się odrobinę uspokoiło, ojciec oddał mnie do ośrodka adopcyjnego, żebym miał normalne życie.
I miałem – przez dziewiętnaście lat nawet nie przypuszczałem, że coś takiego mogłoby się wydarzyć naprawdę. Że moja matka nie porzuciła mnie, że wybrała śmierć, wierząc, że ratuje komuś życie w ten sposób. Że mój ojciec wolał oddać mnie do adopcji i zapewnić mi normalne życie, niż narażać na niebezpieczeństwo. I dalej nic takiego nie przyszłoby mi do głowy, gdyby nie przypadek.
Tyle, że na tym nie zakończyła się wcale ta przedziwna historia – o nie, w Roswell podobno wciąż huczało, a wojsko było na tropie... pani E, ojca... i dwójki pozostałych kosmitów. Mieli ich zabić, ale pani E coś mętnie o tym mówiła – wychodzi mi, że ona to przewidziała, ale nie wiem, w jaki sposób, nie miałem ochoty dociekać. W każdym razie Michael, jeden z tych kosmitów, powiedział, że muszą się rozdzielić i wyjechać z Roswell osobno. Michael wyjechał pierwszy, potem pani E i ojciec, a na końcu miała wyjechać Isabel, która była moją ciotką.
Pani E stała się panią E, a później mój ojciec zginął. Cztery lata po wyjeździe z Roswell, gdzieś na drogach Illinois. Pani E i Jennie od tamtej pory podobno podróżowały pod fałszywym nazwiskiem – Maxwell. Jakoś mnie to nie dziwi.
Nawet nie wiem, kiedy zacząłem myśleć o Maxie Evansie jako o moim ojcu – może w chwili, gdy pani E powiedziała, że zostawił mi wspomnienia i że muszę go pamiętać. Nie wiem, czy go pamiętałem, w każdym razie przestał być dla mnie kimś obcym... W końcu podobno wyglądam identycznie, jak on. Czułem żal, że go nie poznałem, że to nie on o tym opowiedział, tylko jego żona, która na dobrą sprawę powinna mnie nie znosić.
Jak wyglądałoby moje życie, gdybym został z nimi i nie był Chrisem, a Zanem? Nie miałbym ani mojej obecnej matki, ani ojca, który o tej porze pewnie siedział z nosem w swoich papierach, nie miałbym zwariowanego rodzeństwa... Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że być może byłem szczęśliwszy od Jennie, której życie było znacznie bardziej skomplikowane.
***
Isabel:
Po wypuszczeniu z aresztu, Alex zachowywała się wzorowo – jak nigdy dotąd. Nie poznawałam własnej córki – ta cicha, spokojna dziewczyna, która usiłowała stać się niewidoczna, w niczym nie przypominała Alex – zawsze głośnej, zawsze zdecydowanej i zawsze na pierwszym planie... Z jednej strony ta nowa Alex była dobra – ale nie jestem pewna, czy nie wolałam jej poprzedniej wersji. To zachowanie było tak niezwykłe i nietypowe, że miałam wręcz wrażenie, że to nie jest ona.
Coś jednak zostało w niej ze starej Alex – gdy wyszliśmy razem z nią z komisariatu przy Gun Hill Road, Jesse natychmiast zapytał, co strzeliło jej do głowy, żeby zrobić coś tak głupiego. Nie odpowiedziała – milczała tylko uparcie, wpatrując się w chodnik, a potem przez całą drogę do domu nie odezwała się ani słowem. Jesse odwiózł nas do domu. Między nami panowała dziwna atmosfera, pełna napięcia. Tak, jakby każdy czekał, żeby ktoś inny zaczął coś mówić, ale wszyscy milczeli. Paul, który jechał osobno swoim samochodem, czuł się najwyraźniej pominięty. Przebrał się i oznajmił, że musi jeszcze coś ważnego załatwić – i wyszedł. Wiedziałam, że był urażony, że nie podobało mu się zachowanie Jessego, a już tym bardziej moje, ale nie chciało mi się nic mówić. Rozmowa nie zając i nie ucieknie.
Alex dostała szlaban. Codziennie odwoziłam ją do szkoły, a Jesse odbierał ją zaraz po lekcjach. Żadnych imprez ani spotkań towarzyskich. O dziwo Alex nie wyraziła żadnego sprzeciwu – może zdawała sobie sprawę, że narozrabiała i że musi to odpokutować, a może myślała, że żadne imprezy nie miały sensu – Peter wciąż siedział w areszcie i zapowiadało się, że prędko stamtąd nie wyjdzie – Jesse mówił coś, że można mu zarzucić nie tylko włamanie, ale i zmuszenie do tego nieletniej. Wcześniej tak życzliwie nastawiony do Petera, teraz Jesse myślał tylko o jednym – żeby odsunąć go od córki za wszelką cenę. W jego pojęciu Peter stanowił zagrożenie dla Alex, i należało nie dopuścić do jakiegokolwiek kontaktu między nimi. Przypuszczalnie, gdybym była normalną matką, myślałabym tak samo, tyle że znowu przyszła mi na myśl przeszłość – i jak żywe stanęły mi przed oczami kłopoty na linii Max – rodzice Liz. Stwierdzenie, że historia lubi się powtarzać, nabrało dla mnie gorzkiego sensu. Wtedy stałam po stronie Maxa, dzisiaj przyszło mi zrozumieć pana Parkera, gdy groził Maxowi, że wyśle Liz na drugi koniec kraju... I to podsunęło mi pewną myśl.
Nie chcę powiedzieć, że byłam wtedy śmiertelnym wrogiem Petera – jego sytuacja za bardzo przypominała mi mojego brata, żebym mogła go tak śmiertelnie nienawidzić – ale też nie byłam jego obrończynią. O nie, daleko było mi do tego. Ale dawny pomysł pana Parkera był naprawdę bardzo dobry...
Od zatrzymania Alex przez policję minęło prawie dziesięć dni. Wykorzystałam to, że Jesse odwiózł Alex do domu, żeby z nim porozmawiać. Ja urwałam się wcześniej z sesji, polecając Sarze, by wszystkiego dopilnowała, a Paul był w pracy, więc nic nie powinno nam przeszkadzać.
Siedziałam na kanapie w salonie splatając nerwowo dłonie i niemal podskoczyłam, gdy w zamku zachrobotał klucz – Alex i Jesse wrócili ze szkoły. Odwróciłam się i patrzyłam na drzwi.
—O, Isabel – powiedział lekko zdziwiony Jesse wchodząc do domu. – O tej porze w domu? Coś się stało?
—Nie, nic – odparłam uśmiechając się lekko. – Jak było w szkole? – zapytałam Alex. Wzruszyła obojętnie ramionami.
—W porządku – powiedziała i skierowała się do swojego pokoju – Odrobię lekcje – oznajmiła otwierając drzwi i oglądając się na mnie, jakby szukała potwierdzenia. Skinęłam głową.
—W porządku – powtórzyłam po niej. – Obiad zjemy, gdy Paul wróci z pracy.
Alex zatrzymała się wpół kroku.
—Paul wróci bardzo późno, bo ma zająć się jakimiś gośćmi z zagranicy – powiedziała powoli. – Nie słuchałaś go dzisiaj rano?
—A... zapomniałam – mruknęłam. Ale to nie była prawda, Alex miała rację – nie słuchałam tego, co Paul mówił rano. Byłam pochłonięta swoimi sprawami.
W oczach Alex błysnęło coś dziwnego, ale nie miałam czasu tego analizować, zresztą – drzwi zamknęły się za nią niemal natychmiast.
—Coś się stało, Isabel? – zapytał Jesse stając w drzwiach salonu. – O tej porze zawsze jesteś w pracy.
—Nic się nie stało – westchnęłam. – Chciałam po prostu z tobą porozmawiać spokojnie... Napijesz się kawy? – podniosłam się z kanapy i skierowałam do kuchni. Jesse zawahał się chwilę, ale w końcu skinął głową.
—Czemu nie – odparł siadając przy kuchennej wyspie.
Milczeliśmy przez chwilę, czekając aż w ekspresie zaparzy się kawa. Patrzyliśmy jak ciemny płyn wolno spływa do filiżanek. Kawa ma w sobie coś niezwykłego, poza kofeiną, rzecz jasna. Już samo patrzenie na kawę w filiżance czy kubku ma magiczne niemal właściwości. Powinno się nazwać kawę napojem pokoju.
Tak więc siedzieliśmy w kuchni, przy dwóch filiżankach, wpatrując się smętnie w parującą kawę.
—Więc o czym chciałaś porozmawiać, Isabel? – zapytał w pewnym momencie Jesse, patrząc na mnie ciekawie. Podniosłam na niego wzrok znad mojej filiżanki.
—Chcę zabrać Alex z Nowego Jorku – powiedziałam spokojnie. – Wywieźć ją stąd, przynajmniej na wakacje. Zmienić jej otoczenie i przy okazji upewnić się, że nie będzie miała żadnej możliwości, żeby zobaczyć się z Peterem.
—Dokąd chciałabyś ją wysłać? – zapytał ostrożnie Jesse.
—Nie samą – zaznaczyłam. – Pojechałabym z nią.
—Dobrze, ale dokąd?
Wzięłam głęboki wdech.
—Roswell.
Milczeliśmy przez chwilę, wpatrując się w siebie nawzajem – ja patrzyłam na niego z nadzieją, Jesse na mnie z zastanowieniem.
—Dlaczego? – zapytał w końcu.
—Nie chciałbyś, żeby twoja matka dowiedziała się, że ma wnuczkę? – odparłam pytaniem na pytanie. Wiedziałam, że uderzyłam w czuły punkt – Jesse zawsze chciał przedstawić Alex swojej matce. Do tej pory jednak sądziliśmy, że bezpieczniej będzie milczeć i nie wychylać się – o ile milczeniem i nie wychylaniem można nazwać twoje nazwisko drukowane w setkach tysięcy egzemplarzy w snobistycznym czasopiśmie... – Chciałabym, żeby Alex poznała swoich dziadków. Chciałabym pokazać jej miasto, w którym oboje dorastaliśmy. Poza tym Roswell jest wystarczająco daleko od Nowego Jorku.
—Ale to może być niebezpieczne, Isabel –Jesse mimo woli zniżył głos. – Pamiętasz chyba, dlaczego wyjechaliśmy...
—Bo dostałeś pracę w Bostonie – odparłam stanowczo. – Minęło już prawie dwadzieścia lat. Mogli nas w tym czasie namierzyć kilkanaście razy, a przecież nic takiego się nie stało. Poza tym uważam, że powinnam powiedzieć jej prawdę... no wiesz, o mnie. A łatwiej będzie mi to zrobić tam.
Jesse przez chwilę rozważał w duchu moje słowa. Ja jednak byłam prawie pewna, że się zgodzi.
—Kiedy chcesz jechać? – zapytał w końcu. Odetchnęłam z ulgą.
—Jak najszybciej się da, choćby i zaraz – odparłam.
—Poczekaj na koniec roku szkolnego – Jesse zmarszczył brwi. – Alex ma wystarczająco dużo kłopotów, niech nie opuszcza teraz szkoły.
Dwa tygodnie. Do końca roku szkolnego zostały dwa tygodnie. Przetrzymam tyle. Skinęłam głową.
—A rozprawa Alex? – zapytałam z wahaniem. Jesse machnął ręką.
—Mam kumpla, który specjalizuje się w takich sprawach. Alex nie będzie musiała się na niej pojawić, powiemy, że chcieliśmy odseparować ją od Petera, który może stanowić dla niej zagrożenie, i że przebywa pod opieką – odparł. Uśmiechnęłam się do Jessego z radością. – Pójdę już – wstał ze stołka i skierował się do drzwi. – A, Isabel? – odwrócił się w progu salonu i popatrzył na mnie z zastanowieniem. – Pojedziesz tam z Paulem?
—Nie – pokręciłam głową. – Tylko Alex i ja.
Jesse skinął głową.
—To dobrze – byłam niemal pewna, że w jego głosie usłyszałam ulgę.
Użyłam córki jako pretekstu i usprawiedliwienia wyjazdu do Roswell, ale wcale nie czułam się z tym źle. Przeciwnie, byłam szczęśliwa, że za dwa tygodnie ruszę w stronę domu, po dwudziestu latach znowu zobaczę znajome ulice i budynki, znowu spotkam się z rodzicami i może z szeryfem Valentim, znowu będę oddychać suchym, gorącym pustynnym powietrzem, znowu pójdę na cmentarz i powiem Alexowi, że moja córka ma po nim imię. A kto wie, może nawet... może nawet znowu zobaczę Michaela i Maxa.