Nan

Powrót do Domu (10)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Chris:

Matka od kilku dni patrzyła na mnie podejrzliwie, ale nic nie mówiła. Milczała i kręciła tylko głową z niedowierzaniem, że oto w końcu i ja zaczynam się dziwnie zachowywać. Dwójka moich zwariowanych braci, Peter i Dave, zawsze nabijała się ze mnie twierdząc, że jestem królem flegmatyków, za co dostawali po głowie od Fran, naszej siostry. Chyba mówiłem, że miałem całkowicie zwariowaną rodzinę? Na jej tle faktycznie wypadałem dosyć blado z moim zawsze właściwym zachowaniem. Szkoda, że wtedy nie wiedziałem, że jestem synem króla innej planety, Peter i Dave zlecieliby ze stołków dziesięć lat temu. Teraz już nie, teraz Dave usiłował być statecznym weterynarzem, a Peter rozpychał się łokciami w swoim biurze.

W każdym razie teraz to ja zachowywałem się inaczej – i wierzę, że to mogło zaniepokoić matkę, skoro nawet najnowszy komputer uczelniany nie wzbudzał mojego entuzjazmu. A przynajmniej nie takiego, jakiego należałoby się po mnie spodziewać.

—No, młody człowieku, nie podoba ci się to cacko? – zapytał profesor Coy. Byliśmy z matką w pawilonie F4, pełnych najnowszych cudów techniki. Raj na ziemi. Tyle, że chyba nie byłem wtedy najlepszym słuchaczem i zamiast oglądać te cudeńka i poznawać ich zachwycające parametry, zastanawiałem się, czy na tym tam Antarze też mają coś w rodzaju komputerów i jak na przykład Jennie mogłaby to wszystko obrócić w pył albo wręcz przeciwnie, udoskonalić. O, na przykład udoskonalić... to by mogło być ciekawe... Pytanie profesora dotarło do mnie w momencie, gdy wyobrażałem sobie, jak Jennie kiwając jednym palcem włącza wszystkie urządzenia i kieruje nimi siłą woli... zaraz, siłą woli? Nie, nie woli, jakąś inną siłą... Tylko jaką...!

—Nie, skądże znowu, to... niesamowite – odparłem usiłując skupić myśli. Matka zrobiła jakąś dziwną minę za plecami profesora i patrzyła na mnie z niezadowoleniem. – Naprawdę niezwykłe i cieszę się, że mam możliwość zobaczenia tego... na własne oczy – dodałem Profesor Coy uniósł jedną brew.

—Mam nadzieję – powiedział. – Masz szczęście, chłopcze, że masz takie możliwości. Przejdźmy teraz dalej, pokażę pani coś jeszcze...

Matka skinęła głową i podążyła za profesorem, rzucając mi groźne spojrzenie. Westchnąłem ciężko i po chwili poszedłem za nimi. Gdy zbliżyłem się do nich, dotarły do mnie urywki rozmowy.

—... proszę mu wybaczyć, profesorze, nie wiem, co w niego wstąpiło, na ogół pasjonuje się takimi rzeczami... – matka jak widać usprawiedliwiała moje „nieuprzejme” zachowanie. A przecież nic takiego nie zrobiłem, więc o co biega?

—Młody jest jeszcze, to normalne – odparł pobłażliwie Coy. – Zresztą, nic takiego się przecież nie stało...

Też tak uważałem. Moja matka była stanowczo przewrażliwiona. Tyle, że ona miała na ten temat zupełnie inne zdanie, co wyszło na jaw w czasie przerwy obiadowej.

Stołowaliśmy się w tutejszej stołówce, ze względu na niskie ceny. W dodatku to coś, co dawali, nawet dawało się zjeść. Wzięliśmy nasze tace i usiedliśmy przy jednym z wolnych stolików, przy czym od razu wypłynęła sprawa ostatnich dni.

—Wiesz, że zawsze możesz polegać na mnie i na ojcu – zaczęła matka. Skinąłem głową grzebiąc widelcem w ryżu. – Zawsze ci pomożemy.

—Wiem – przytaknąłem, bo najwyraźniej czekała na jakąś reakcję z mojej strony, ale to chyba nie było dokładnie to, o co jej chodziło...

—Nigdy też nie ukrywaliśmy przed tobą prawdy i byliśmy nawet gotowi pomóc ci odnaleźć twoich prawdziwych rodziców... – ciągnęła matka dalej. – Wiesz, że nie mam nic przeciwko temu, że odnalazłeś swoją rodzinę, i naprawdę bardzo się cieszę, ale musisz przyznać, że ostatnio zachowujesz się co najmniej dziwnie. Wychodzisz nie wiadomo gdzie, znikasz, wracasz późno, w ogóle nic nie mówisz, tylko jesteś jakiś taki ciągle zamyślony. Ja rozumiem, że nowa rodzina tak cię absorbuje, ale dobrze by było, gdybyś o nas też nie zapomniał. W dodatku dzisiaj przy profesorze zachowywałeś się tak, jakby cię to wszystko w ogóle nie interesowało, a ja opowiadałam mu wcześniej, że jesteś taki zapalony do informatyki – zakończyła matka oskarżycielsko. Odłożyłem widelec na bok.

—Przepraszam – mruknąłem. – Zamyśliłem się dzisiaj... ale to mnie naprawdę interesuje.

Milczeliśmy przez chwilę oboje, dziobiąc swoje obiady. Chyba dzisiaj nie wyszły zbyt smaczne. Naprawdę interesowała mnie informatyka, słowo honoru...! Tylko, że troszeczkę zamyśliłem się... i to wszystko. I tak byłem zdania, że jak na kogoś, kto dowiaduje się o sobie rzeczy nie z tej Ziemi, jak ja, to zachowywałem się zaskakująco spokojnie i, co tu dużo mówić, normalnie... I musiałem tylko mieć trochę czasu, żeby to wszystko oswoić. Z mojej perspektywy więc wszystko było dobrze. Może tylko z mojej...

—Kim ona w ogóle jest? Ta... pani Evans? Co robi? – zapytała nagle matka. Drgnąłem niespokojnie, zaskoczony, i już otwierałem usta, żeby powiedzieć, że jest żoną mojego ojca, który jest królem, ale ugryzłem się w język.

—Uczy w szkole średniej – odparłem powoli dobierając słowa.

—W szkole? – zadziałało. W głosie matki dosłyszałem nutkę zainteresowania – sama wykładała przez jakiś czas na Uniwersytecie w Chicago, więc z każdym nauczycielem czuła pokrewieństwo. – Czego uczy?

—Biologii – powiedziałem.

Biologia to nie było to, co informatyka czy też technologia, ale i tak zaliczała się do nauk ścisłych. Jeśli znałem moją matkę, to w jej umyśle pani E nie była już stugłową hydrą, która usiłuje kraść ludziom dzieci. Może co najwyżej ośmiornicą...

—Hm – mruknęła matka, już nieco rozchmurzona. – Widujesz się z nią często?

Zawahałem się. W sumie to widuję się nie tyle z panią E, co z Jennie...

—Nooo... – odparłem ostrożnie. – Nie wiem, czy często, ale widuję się.

—Bardzo dobrze – stwierdziła spokojnie matka. Spojrzałem na nią zaskoczony. – Chciałabym, żebyś mnie z nią poznał.

***

Isabel:

Podróż przez Stany w jednym samochodzie z obrażoną nastolatką to istna gehenna. Zresztą, jeśli mam być szczera... to nawet było mi to na rękę. Troszeczkę. Tak, jakby to było coś w rodzaju mojej własnej, prywatnej wyprawy krzyżowej. Miałam tylko nadzieję, że byłam Ryszardem Lwie Serce czy też jakimś tam innym zwycięskim królem, nie wiem, jak skończył Lwie Serce.

Alex siedziała milcząca i ponura obok mnie, i z każdą milą, z którą oddalałyśmy się od Nowego Jorku, coraz bardziej przypominała chmurę gradową. A ja z każdą milą czułam coraz większy... niepokój. Wiedziałam, że z całą pewnością nie było w Roswell nikogo „z naszych” – pewnie wszyscy porozjeżdżaliśmy się po świecie, ale chciałam chociaż posiedzieć w Crashdown Cafe. W życiu chyba każdego człowieka przychodzi taki moment, kiedy chce wrócić do miejsca, w którym spędził dzieciństwo i w którym dorastał. Wiedziałam, że taka sentymentalna podróż może być ogromnym rozczarowaniem – że nic nie będzie takie, jak powinno być i jakim to zapamiętaliśmy, ale ta chęć przekonania się o tym na własnej skórze była silniejsza ode mnie.

Zabawne, że gdy ludzie udają się na drugi koniec kraju, wolą wziąć samolot. Pewnie, że to jest i szybciej, z całą pewnością również wygodniej, ale cała podróż traci już jakoś swój urok. Jest się pozbawionym możliwości decydowania, czy chcesz się zatrzymać czy nie, czy chcesz jechać jak najkrótszą drogą, czy też tak ustawisz sobie trasę, by po drodze „zahaczyć” o jakieś interesujące miejsca. Przez okno samolotu w najlepszym razie widzisz chmury, a najgorszym – silnik, przez okno samochodu zaś widzisz wszystko – pola, łąki, lasy, przez które przejeżdżasz. I dopiero wtedy, widząc to wszystko, dochodzisz do wniosku, że bardzo ci się to podoba i że w gruncie rzeczy to jesteś zadowolony z życia i z siebie. No i że kraj jest piękny. Dlatego też postanowiłam jechać do Roswell samochodem, a nie lecieć. Poza tym był jeszcze jeden powód... choć naprawdę chciałam jak najszybciej znaleźć się w Roswell, to jednak bałam się tego momentu, gdy znów znajdę się na znajomych mi niegdyś uliczkach, gdy znów będę mijać budynki, które były nierozłącznie związane z moim życiem. Bałam się tego, bo mimo wszystko Roswell było dla mnie synonimem niebezpieczeństwa, ciągłego zagrożenia i ukrywania się. Zabawne, że jednocześnie myślę o nim jak o miejscu, gdzie spędziłam dzieciństwo – a więc o czymś, co jest bezpieczne – jak i o miejscu, gdzie FBI torturowało mojego brata. Bałam się więc nie tylko tego, że wrócą wszystkie wspomnienia, a raczej tego, że może znowu stać się coś... niezwykłego. Coś, na co nie ma miejsca w zwykłym, normalnym życiu – że będę musiała znów użyć dawno uśpionych mocy. A Alex nigdy nie dowiedziała się, że jej matka jest... inna. Bałam się też, że kiedyś nadejdzie taki moment, w którym będę musiała jej o wszystkim powiedzieć, i bałam się, że to właśnie nastąpi w Roswell. Nie wiem, czy to była z mojej strony intuicja, czy też zwykły pesymizm.

—Nigdy nie mówiłaś, że urodziłaś się w Roswell – odezwała się nagle Alex. Jechałyśmy autostradą przez sam środek Zachodniej Wigrinii, a Alex milczała odkąd wyjechałyśmy wczoraj z Nowego Jorku. Zerknęłam na nią nieco zdziwiona, ale w gruncie rzeczy zadowolona.

—Jakoś tak się nie złożyło – odparłam. Istotnie, nigdy nie wydawało mi się, żeby Alex była ciekawa, gdzie się urodziłam. Poza tym, jeśli miałam być szczera, to chyba raczej nie urodziłam się w Roswell.

—Ojciec też nigdy nic nie powiedział na ten temat – zauważyła Alex patrząc przez okno na przesuwające się w tył pola. – Myślałam, że jesteście z Nowego Jorku. Po co tam w ogóle jedziemy?

—Bo chcę ci pokazać, gdzie mieszkałam, poznać cię z moimi rodzicami – powiedziałam siląc się na spokój.

Alex odwróciła się od okna i uniosła brew.

—Doprawdy? Tak nagle postanowiłaś mi wszystko pokazać? Co za odmiana – uśmiechnęła się ironicznie.

—Nie, nie tak nagle postanowiłam ci wszystko pokazać – odparłam ponuro. – Wyobraź sobie, że to ja chcę tam pojechać – i w końcu spotkać się z moją rodziną.

Alex zamilkła, ale widziałam jak na dłoni, że myśli nad moimi słowami. Dopiero gdy zatrzymałam się na stacji benzynowej, znowu się odezwała.

—Więc czemu wyjechałaś z Roswell? – zapytała.

—Każdy chce wyjechać – utkwiłam wzrok w wejściu do sklepu i choć patrzyłam wprost na małego zabawnego człowieczka, który uginał się pod jakimiś wielkimi pakami, nawet go nie zauważyłam.

—A dlaczego nigdy tam nie wróciłaś? Dlaczego nigdy nie zadzwoniłaś tam i dlaczego nigdy nie powiedziałaś, że macie jakąś rodzinę? – indagowała dalej Alex.

—Nie wiem – odparłam wzruszając ramionami. Bo każdy telefon mógł być ostatnią rzeczą w życiu dopowiedziałam sobie w myślach. Bo gdybym zadzwoniła, nie potrafiłabym odłożyć słuchawki i wrócić do normalnego życia. – Tak jakoś wyszło.

Alex spojrzała na mnie dziwnie i jakoś wcale jej się nie dziwiłam.

—Wyszło tak samo jak z moim... zatrzymaniem... co? – zapytała. – Więc kto tam w ogóle jest w tym Roswell?

—Twoi dziadkowie – odparłam nieco rozkojarzona. Nie rozmawiałyśmy zbyt wiele na temat jej zatrzymania, a już zwłaszcza nie był to ulubiony temat Alex.

—Miło wiedzieć, że mam dziadków, byłam przekonana, że nie żyją – zdziwiła się uprzejmie. Małemu człowieczkowi przed budynkiem stacji paki zaczęły wymykać się z rąk. – Więc co, jedziemy w odwiedziny do dziadków? A uprzedziłaś ich chociaż o naszym przyjeździe? Bo może ich nie ma, może wyjechali, czy też naprawdę nie żyją.

Milczałam. Być może w Roswell nie było już nikogo z moich czasów, może nie było tam już moich rodziców. Być może nie spotkam tam ani Maxa, ani Michaela czy Kyle’a, ale w głębi serca czułam, że ktoś musi tam być – właśnie na wszelki wypadek, jeśli ktoś z nas w końcu by powrócił.

Mały człowieczek jednak utrzymał równowagę z tymi swoimi pakami – musiał być chyba cyrkowcem – a my pojechałyśmy dalej, mijając po drodze domy rodzinne i biurowce. Z każdą godziną coraz bardziej przybliżałyśmy się do Nowego Meksyku, a ja stawałam się coraz bardziej niespokojna.

***

Chris:

Zamurowało mnie. Dosłownie zamurowało mnie, gdy usłyszałem życzenie matki, choć może raczej to było żądanie... nie wiem dlaczego, ale nie wydawało mi się to być zbyt dobrym pomysłem. Pani E nie była ani kryminalistką, ani podejrzanym typem – ot, po prostu zwykła kobieta. A że kiedyś przyczepiło się do niej FBI i że miała pecha to nie jej wina, prawda? Nie chciałem, żeby pani E czy też Jennie pomyślały sobie, że jestem maminsynkiem albo że powiedziałem matce kim one są, z drugiej jednak strony – czy mogłem powiedzieć matce, że nie chcę, by spotykała się z moją biologiczną rodziną? Wyszłoby na to, że się od niej odcinam... Szczerze żałowałem, że nie było z nami ojca. Matka była Włoszką, wychowała się co prawda w Stanach, ale była impulsywna... Nie wiem, jakim cudem ojcu udawało się ją czasami uspokoić.

Poszedłem wieczorem do Jennie i jej matki, obarczony trudną misją umówienia pani E i mamy na spotkanie. Przyznaję, że szedłem wtedy wyjątkowo powoli... i nawet w pewnym sensie żałowałem, że znam drogę do ich domu – gdybym nie znał, może wtedy udałoby mi się zgubić. Niestety nie udało mi się zabłądzić – widać Las Cruces było zbyt małe i mniej skomplikowane niż Chicago, w którym można się nie tylko zgubić, ale nawet i utopić w jeziorze.

Stałem po drugiej stronie ulicy i bezmyślnie wpatrywałem się w okna ich mieszkania. Wieczór był w sumie całkiem przyjemny, było ciepło, gwiazdy świeciły i jakoś nie miałem ochoty wchodzić do jakiegokolwiek pomieszczenia – miałem wrażenie, że uduszę się natychmiast po wejściu w cztery ściany. Stałem sobie spokojnie, oddychając głęboko tym suchym powietrzem i patrzyłem dookoła. W głębi ulicy pojawiła się Jennie.

Było ciemno, latarnie owszem, świeciły, ale ulica była obsadzona kasztanami, które rzucały cień. A jednak w jakiś sposób wiedziałem, że to właśnie Jennie – nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć, ot, miałem głębokie przeświadczenie, że to właśnie ona. Ruszyłem się z mojego miejsca.

—Jennie! – powiedziałem, gdy znalazła się naprzeciwko mnie. Zatrzymała się i obejrzała, uśmiechając na mój widok. – Późno się coś wraca do domu – zauważyłem podchodząc do niej.

—Byłam u przyjaciółki – odparła.

—U tej przymulonej? – zapytałem przypominając sobie ciemnowłosą dziewczynę, z którą Jennie wyszła kiedyś ze szkoły.

—Ona nie jest przymulona! – oburzyła się Jennie. – Wtedy była po prostu...

—Przymulona – podsunąłem usłużnie. Jennie rzuciła mi wrogie spojrzenie.

—Sam jesteś przymulony – mruknęła. Przytrzymałem jej drzwi i zaczęliśmy wchodzić po schodach. Na szczycie schodów pojawił się jakiś facet, który schodził na dół. Na jego widok Jennie zatrzymała się jak wryta. Popatrzyłem na nią zaskoczony.

—Dobry wieczór, panno Maxwell – powiedział facet przechodząc obok nas i rzucając mi dziwne spojrzenie.

—Dobry wieczór – wydusiła z siebie Jennie. Zaniepokoiłem się nieco, bo wyglądała tak, jakby się miała za chwilę udusić.

—Dobrze się czujesz? Słuchaj, kto to był? – zapytałem oglądając się za siebie – facet właśnie znikał w drzwiach.

—Mój profesor od angielskiego – odparła Jennie z jakimś dziwnym błyskiem w oku.

—No i? – ciągnąłem dalej nieco zaintrygowany. Jennie wzruszyła ramionami.

—Na razie nic – powiedziała obojętnie, wchodząc na górę. Chryste, chyba żadna inna rodzina nie miała tylu rzeczy do ukrywania! Ślepiec by zauważył, że z tym profesorem od angielskiego coś było. Zaraz, ale przecież ja też mam coś wspólnego z tą nienormalną rodziną...

Otworzyła nam pani E. Wiedziałem już, że one obie oficjalnie występują pod nazwiskiem Maxwell – jakże oryginalnie – ale mimo to jakoś ciągle myślałem o niej „pani E”.

Wyglądała jakoś dziwnie – to znaczy ubrana była normalnie, uczesana i umalowana, ale w jej zachowaniu było coś naprawdę dziwnego. Tak, jakby spłoszyła się na nasz widok... zastanawiające.

—Jennie, Chris... tak wcześnie? – zapytała zamykając za nami drzwi tak starannie, jakby miał nas ktoś napaść. Popatrzyłem niepewnie na Jennie, ale z jej twarzy trudno było coś wyczytać.

—Normalnie – odparła krótko. – Spotkaliśmy na schodach pana Foxa – oznajmiła spokojnie. Najwyraźniej facet od angielskiego nazywał się Fox.

Dla mnie była to normalna wiadomość, taka sama, jakby ktoś powiedział, że widział na ulicy sąsiada, tym bardziej nie mogłem zrozumieć, czemu pani E spięła się nagle – widać to było po jej ramionach, bo wciąż stała do nas tyłem.

—Tak... my... pisaliśmy razem referencje – powiedziała szybko i odwróciła się, unikając starannie wzroku Jennie. – Przejdźmy do pokoju, co tak będziemy stali na korytarzu – dodała popychając nas lekko.

Popatrzyłem pytająco na twarz Jennie i niemal się zachłysnąłem – jej mina naprawdę mogła przestraszyć, było w niej coś tak niesamowitego... O co jej chodziło, może w klasie maturalnej był ktoś, kto jej podpadł? Boże, i ja myślałem, że moja rodzina była pokręcona?!

—Więc, Chris – zwróciła się do mnie pani E, starannie unikając patrzenia nie tylko w oczy Jennie, ale także i moje. Tyle że mnie nie obchodziło, czy w maturalnej jest ktoś, czy kogoś nie ma...! – Mówiłeś, że to coś pilnego.

W jednej chwili przypomniała mi się moja koszmarna misja.

—Tak, bo ja... to znaczy nie ja, moja matka... to jest... no... – zacząłem. – Serena znaczy się... – w oczach pani E mignęło coś dziwnego. Chryste Panie, znowu powiedziałem coś nie tak?! – To znaczy moja adopcyjna matka – poprawiłem się szybko.

—No dobrze, i co ona? – zapytała niecierpliwie Jennie. Nabrałem powietrza w płuca.

—Ona bardzo chciałaby się z panią spotkać – wyrzuciłem z siebie szybko patrząc na panią E, która drgnęła niespokojnie.

—Spotkać.... – powtórzyła. – A, spotkać! Ależ naturalnie! Powiedz jej, że ja bardzo chętnie, naprawdę, bardzo się ucieszę!

Jennie i ja spojrzeliśmy dziwnie na panią E. Pomyślałem, że Jennie musi mieć żelazne nerwy, żeby znosić to wszystko... tak łatwo. Ten cały tajemniczy Fox, teraz to co najmniej dziwne zachowanie pani E. Po raz pierwszy w życiu widziałem, żeby ktoś tak chciał się spotkać z kimś, kogo nie zna. W dodatku moja matka na pewno nie będzie tak entuzjastycznie nastawiona jak pani Maxwell... Spojrzeliśmy po sobie z Jennie.

—Twoja matka ma oryginalne imię – zauważyła Jennie.

—Dziadkowie pochodzili z Włoch, babcia nie znosiła dziadka, a dziadek się zawziął i co noc wyśpiewywał serenady pod jej oknem. W końcu ojciec babci kazał jej zrobić coś z uporczywym konkurentem, bo „ludzie tu chcą odpocząć po ciężkiej pracy”, jak jej powiedział – odparłem. Znałem tą historię na pamięć, wysłuchiwałem jej trzy razy do roku po dwie wersje – jedną babci, drugą dziadka.. – Pierwszą córkę nazwali Sereną.

—Żartujesz – powiedziała z niedowierzaniem Jennie.

—Żebym tak miał z krzesła nie wstać – odparłem. – Słyszałem to już setki razy ze źródła, a nawet z dwóch...

—Kto dzisiaj serenady śpiewa? – roześmiała się Jennie. – Co najwyżej jakąś przeróbkę Guano Apes, a i to wątpliwe!

—To było kilkadziesiąt lat temu – zauważyłem z uśmiechem.

—A kim w ogóle jest twoja matka? – zainteresowała się nagle Jennie. Żadne z nas nie zwróciło uwagi, że pani Maxwell od dłuższego czasu nie bierze udziału w naszej rozmowie i tylko przysłuchuje się z nieobecnym wyrazem twarzy.

—Informatykiem – uśmiechnąłem się znowu, widząc jak jej twarz skrzywiła się lekko. – I robi drugi doktorat z fizyki kwantowej – dorzuciłem z uciechą obserwując, jak w oczach Jennie pojawia się przestrach.

—A idź ty! – zawołała z obrzydzeniem. – Jak mi jeszcze powiesz, że zamierzasz iść w jej ślady...

—Bo zamierzam! – roześmiałem się wesoło. Ona naprawdę była zabawna z tą swoją niechęcią do fizyki.

—Siedźcie, jak długo chcecie – odezwała się pani Maxwell wstając z miejsca. Wydawała się być bardzo czymś poruszona. – Ja się już położę, mam jutro ciężki dzień – powiedziała wychodząc z pokoju.

Popatrzyliśmy po sobie z Jennie. Po raz kolejny i ,co gorsza, nie ostatni poczułem, że sprawy tej rodziny są strasznie skomplikowane.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część