Nan

Powrót do Domu (13)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Maria:

Wczesne wstawanie nigdy nie było moją dobrą stroną. Mówiłam to już i powtarzam się jak osiemdziesięcioletnia staruszka? Może jeszcze nie. Więc – nienawidzę wczesnego wstawania. W szkole średniej byłam święcie przekonana, że nigdy później nie będę wstawała o świcie. A tu – guzik! Wstawaj o szóstej, zrób śniadanie, obudź męża, obudź syna, zacznij pracę... a teraz – to samo. Była za dziesięć dziewiąta, gdy matka zaczęła mnie budzić.

—Maria... Maria, wstawaj, spóźnisz się do pracy! – zawołała ściągając ze mnie kołdrę. Machnęłam ręką i jęknęłam przeciągle.

—Mama, mama, mama, chodźmy już, no chodźmy...! – zawtórował Bobby, wskakując na moje łóżko.

—Potwora wyhodowałam na łonie – mruknęłam nie otwierając oczu i wciskając głowę pod poduszkę.

—Maria, wstawaj, bo Jeff będzie miał rzetelny powód, żeby cię zwolnić! – zdenerwowała się matka. Odsunęłam na bok Bobby’ego i z ociąganiem wstałam z łóżka, owijając się szczelnie kołdrą.

—Żadna z tych kelnerek nie wie nic o tej pracy – mruknęłam idąc do łazienki.

—Jim przyjedzie po Bobby’ego o pierwszej – zawołała za mną matka.

Dziesięć minut później biegłam w dół ulicy, ciągnąc Bobby’ego za rękę za sobą. W ogóle Bobby zaskakująco szybko przystosował się do sytuacji – uwielbiał siedzieć przy barze w Crashdown, albo przesiadywać w kuchni przyglądając się kucharzowi, czasami jeździł z panem Parkerem, potem zaś zabierał go Jim i wracali do domu, gdzie zamykali się w jednym z pokojów i majstrowali nie wiadomo co z jakiś desek i płyt. Czasem siedział w warsztacie Kyle’a, grzebiąc w kluczach i innych takich, z zachwyconą miną waląc śrubokrętem w dzwonki wietrzne, które mój głupi brat nawet tam powiesił. Czasami zaś moja matka zabierała go ze sobą na zakupy. Mój syn w owym czasie prowadził ożywione życie towarzyskie i rzadko wspominał o naszym domu w Santa Barbara i o swoim ojcu. Nie zaprzyjaźnił się jak dotąd z żadnym z miejscowych dzieciaków – domyślałam się, że żaden z nich nie równał się Rogerowi, który zawsze wsuwał nasze obiady.

—Mamo – odezwał się Bobby gdzieś z dołu.

—No? – odparłam przysięgając sobie, że wyciągnę od matki kluczyki do Jetty – tej sprzed lat, co prawda może bardziej rozklekotanej.

—Dlaczego nie mieszkamy już w Santa Barbara? – zapytał Bobby. – To znaczy fajnie jest z dziadkami i z Josem, i z panem Jeffem, i z wujem Kyle’m, ale tam też było fajnie... Dlaczego nie możemy tam mieszkać?

Zwolniłam nieco kroku. W zasadzie powinnam zatrzymać się i porozmawiać z Bobbym bez pośpiechu, z drugiej jednak strony – naprawdę byłam już spóźniona.

—Bo nie mieliśmy pieniędzy, żeby tam się utrzymać – odparłam krótko. – Słuchaj kochanie, wiem, że musimy porozmawiać, ale czy możemy to zrobić później? I tak Parker będzie zły.

Bobby zamilkł, i biegł tylko obok mnie. Tyle, że był uparty i ciężko było zbić go z tematu. Jestem pewna, że w szkole będzie przewodniczącym samorządu.

—Czy tata umarł dlatego, że się pokłóciliście? – zapytał po chwili. Zatkało mnie.

—Słucham? – odparłam usiłując zebrać myśli. – Hej, chwila! – zawołałam zatrzymując się. – Oczywiście, że nie!

Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?

Tym razem Bobby milczał zawzięcie. Westchnęłam ciężko i ruszyłam dalej. Naprawdę musiałam z nim poważnie porozmawiać. Po raz kolejny mój wybuchowy temperament mi dokopał. Dla mnie małe kłótnie po prostu urozmaicają życie, tyle że ani Jerry, ani Bobby nie podzielali jakoś mojego przekonania.

Spóźniłam się tylko dwadzieścia minut. Pan Parker machnął ręką, ucinając w zarodku moje usprawiedliwienia, polecając tylko zabierać się szybko do pracy. Chwilę później stałam już za barem, w nieśmiertelnym zielonym fartuszku. Całe szczęście, że pan Parker zrezygnował ze srebrnych czułek – to było dobre, gdy miałam siedemnaście lat, ale teraz było chyba trochę nie na miejscu. Ludzi było jeszcze mało, i młodsza kelnerka doskonale dawała sobie radę krążąc między nielicznym zajętymi stolikami, ja zaś zajęłam się gośćmi przy barze. Wiedziałam jednak, że ten błogi spokój będzie trwał krótko – zbliżała się powoli kolejna rocznica rozbicia statku w ’47 i zapaleńcy znowu się tu zjadą.

—Wujek Kyle! – zawołał radośnie Bobby, kręcąc się na jednym ze stołków. Podniosłam głowę znad ekspresu do kawy, który jak zwykle zacinał się.

—Hej brzdącu – odparł Kyle mierzwiąc Bobby’emu włosy na głowie i siadając obok. – Cześć siostra.

—Idiota – mruknęłam. Lubiłam Kyle’a, ale wcale nie uważałam go za mojego brata, choć w świetle prawa ple ple ple. Światło prawa było jakieś ciemne i nie lubiłam, gdy Kyle mówił do mnie „siostra”, on zaś doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

—Odstraszasz klientów – zauważył Kyle. – Pójdą do konkurencji, Budda wskaże im drogę.

—Kto to jest Budda? – zapytał Bobby nie odrywając wzroku od Kyle’a. Kyle cieszył się specjalną sympatią Bobby’ego ze względu na posiadanie własnego warsztatu samochodowego. Zadziwiające, że nienormalne zainteresowania facetów samochodami i techniką objawiają się już w tak młodym wieku.

—Łysy grubas – odparłam patrząc groźnie na Kyle’a. – Jeszcze jedno słowo, Valenti, a wylecisz stąd. Nie mąć dziecku w głowie.

—Przecież nic nie mówię – zdziwił się Kyle. – Poza tym nie wyśmiewaj się z innych religii. Umysłowi nie można zaszkodzić.

O tak, właśnie. Zapomniałam dodać, że mojemu kochanemu braciszkowi zainteresowanie buddyzmem wcale nie minęło. Bo ja wiem, może to jak choroba o długim stadium rozwoju... W każdym razie dom Kyle’a śmiało można by wziąć za mieszkanie hippisa – figurki Buddy, jakieś inskrypcje wykaligrafowane na ścianach, koraliki... Matko święta, gdy weszłam tam po raz pierwszy miałam wrażenie, że znalazłam się w pomieszczeniu jakiejś sekty. Tym bardziej, że obok kadzidełek leżał komplet śrubokrętów, koło figurki Buddy zaś walały się fragmenty samochodu, których zidentyfikować nie byłam w stanie. Może starokawalerstwo rzuca się na umysł i powoduje spaczenia religijne.

—Chcesz kawy? – zaproponowałam ze zrezygnowaniem.

—Nie, dzięki – Kyle pokręcił głową. – Wpadłem tylko powiedzieć cześć mojemu ulubionemu siostrzeńcowi – wykrzywił się do mnie zabawnie. W odpowiedzi miałam ochotę pokazać mu język, ale to nie byłoby chyba wychowawcze. – Na razie, Bobby. Wpadniesz później do mnie z dziadkiem? Może tobie uda się naprawić tego grata, nad którym pół warsztatu męczy się od trzech dni – mrugnął okiem do Bobby’ego.

—Jasne! – zawołał radośnie mój syn. Kyle skinął mi głową, wstał i skierował się do wyjścia.

—Halo, można prosić? – zawołał jakiś antypatyczny facet siedzący przy trójce. Przewróciłam oczami. Jak się jest takim grubym, to nie należy jeść w takich miejscach, jak tutaj.

—Słucham, co podać – powiedziałam mechanicznie wyjmując notes. Towarzyszka faceta była tylko odrobinkę od niego szczuplejsza, choć też ogromna.

—Dwa razy Kosmiczny Wstrząs, dwa zestawy Jupiter, jedna Słodycz Marsjańska i jedna Rakieta – odparł typ. – Tylko szybko proszę.

—Oczywiście – zgrzytnęłam zębami. Zestaw Jupiter był chyba najbardziej kaloryczny z całego menu, a od Słodyczy Marsjańskiej mogło człowieka zemdlić. – Zaraz przyniosę państwa napoje.

A potem ludzie dziwią się, że mają zawały i podwyższony cholesterol... Ale jak chcą to proszę, klient nasz pan. Bóg mi świadkiem, że niektórzy ludzie wkurzali mnie niesamowicie.

—Mamo, ja też mogę Rakietę? – zapytał Bobby gdy nalewałam Kosmiczne Wstrząsy do szklanek.

—Nie – odparłam krótko.

—Dlaczego? – zapytał. – Tamci państwo też chcą i im dasz, a dlaczego nie chcesz dać mi?

—Bo to dla ciebie niezdrowe. Dzieci nie mogą jeść takich rzeczy, a tamci państwo też nie powinni.

—To dlaczego im dasz? – drążył dalej Bobby.

—Bo są dorośli – odparłam z westchnieniem.

—A jak ja będę dorosły, to też mi dasz Rakietę? – chciał wiedzieć Bobby. Skinęłam głową. – A kiedy będę dorosły?

—Jak urośniesz – mruknęłam ustawiając na tacy szklanki z napojem.

—I będę taki jak wujek Kyle?

—Tak – odparłam wychodząc zza baru i kierując się do trójki. W tej samej chwili dzwonek przy drzwiach brzęknął oznajmiając przybycie kolejnego klienta – fana niezdrowego odżywiania się. Odruchowo spojrzałam na wejście i przez chwilę zapomniałam, gdzie jestem i kim jestem...

Do kafeterii weszła Isabel Evans we własnej osobie – starsza o osiemnaście lat, ale wciąż nieskalanie idealna i piękna, wyglądająca tak, jakby przed chwilą zeszła ze stron jakiegoś magazynu o modzie! Poznałam ją natychmiast – zresztą czy można było jej nie poznać? Księżniczka Isabel, z przerażającymi, kosmicznymi mocami...! Patrzyła wprost na mnie i chyba również mnie poznała, bo na jej twarzy pojawił się jakby nieśmiały uśmiech. Zaraz, chwila – nieśmiały? Królowa Lodu uśmiechająca się nieśmiało do mnie?!

Do rzeczywistości przywrócił mnie dźwięk tłuczonego szkła. Ocknęłam się i zorientowałam, że szklanki z Kosmicznym Wstrząsem zjechały mi po tacy i roztrzaskały o podłogę przed moimi stopami. W kafeterii zapanowała cisza, wszyscy wpatrywali się we mnie. Facet z trójki podniósł się.

—No pięknie! – zawołał. – Chciałem się czegoś napić, a nie zlizywać to z podłogi! Uprzedzam, że nie będę za to płacił!

Zamrugałam oczami. Isabel podeszła do jednego z wolnych stolików i usiadła przy nim. Z trudem skupiłam się na facecie.

—Nie, nie, skąd – wybąkałam, całkowicie wytrącona z równowagi. – Przepraszam bardzo, zaraz przyniosę drugi...

Cofnęłam się, wpadłam na jakieś krzesło, weszłam na zaplecze i wyciągnęłam mopa, Jednak Patty, druga kelnerka, wyjęła mi go z ręki.

—Ja to zrobię, idź obsłuż tego faceta, zanim dostanie apopleksji – powiedziała.

—Dzięki – mruknęłam półprzytomnie. Wróciłam na salę, nalałam po raz drugi dwa Kosmiczne Wstrząsy, ustawiłam je na tacy i zaniosłam do trójki tak, jakbym niosła najcenniejsze na świecie kryształy. Miałam chyba oczy dookoła głowy, bowiem równocześnie stawiałam napoje przed grubą parą i wpatrywałam się w Isabel Evans, siedzącą spokojnie przy stoliku. Machnęłam ręką na resztę zamówienia stolika numer trzy i podeszłam do Isabel.

—Isabel? Isabel Evans – powiedziałam patrząc na nią z niedowierzaniem. – To ty?

—Ja – uśmiechnęła się Isabel tym swoim oszałamiającym uśmiechem. – Mario DeLuca, wcale się nie zmieniłaś – oznajmiła wstając z krzesła.

—No dzięki – mruknęłam witając się z nią. – Sugerujesz, że kiedyś też byłam taka niezdarna?

—Ależ skąd – uśmiechnęła się Isabel. – Chyba zrobiłam na tobie duże wrażenie, co?

—Och, nie, coś ty, co chwila mamy tu gości rodem z dynastii królewskich z innych planet – odparłam siadając przy jej stoliku. – Co ty tu robisz? Gdzie mieszkasz? Dalej jesteś z Jesse’m? Co tam u Maxa i Liz? – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.

—Po kolei może, co? Po pierwsze – podróż sentymentalna – powiedziała. – Stęskniłam się po prostu za Roswell, wzięłam urlop.... no i jestem. Słyszałam, że i ty niedawno wróciłaś z Los Angeles... Jak tam twoja kariera?

—Moja kariera ograniczała się do roznoszenia kotletów w knajpie w Santa Barbara – odparłam ironicznie. – Normalnie nie masz pojęcia, jakie to pasjonujące zajęcie, odkryłam swoje powołanie – bycie kelnerką przez całe życie.

Isabel milczała przez chwilę, co ja z kolei wykorzystałam, żeby przyjrzeć się jej uważniej. Idealny makijaż, skrywający lekkie zmarszczki, starannie dobrana fryzura, piękny ciemny kolor włosów bez ani jednego siwego, markowe ciuchy subtelnie podkreślające figurę. Stuprocentowa Isabel. Jak ktoś ma szczęście, to ma je przez całe życie, a jak nie, to tak jak ja użera się z grubymi klientami i kombinuje jak można się ubrać, żeby postarać się ukryć liczne mankamenty.

—Ten chłopiec przy barze... to twój synek? – odezwała się Isabel. Obejrzałam się zdumiona za siebie – owszem, Bobby siedział przy barze na stołku i debatował o czymś z przejęciem z Patty. Tylko skąd Isabel o tym wie...?

No tak, w końcu to Roswell. Tu wszyscy wszystko wiedzą.

Skinęłam głową.

—Maria, można prosić cię na chwilkę? – kucharz Jose pojawił się obok nas. Popatrzyłam niepewnie na Isabel.

—Ja-jasne – odparłam. – Tylko nie odchodź nigdzie, dobrze? Mamy masę rzeczy do obgadania – zwróciłam się do Isabel. Skinęła głową z uśmiechem, mnie zaś naszło dziwne przeczucie, że to dopiero początek.

***

Michael:

Jechałem na moim starym motorze przez pustynie Nowego Meksyku. Nie był to jednak najwygodniejszy sposób przemieszczania się, a może to maszyna była już zbyt wysłużona – dość, że strasznie podrzucało i trzęsło. Za mną pędziła wataha bydła, która ani chybi chciała mnie staranować. Co ja im złego zrobiłem?! Na horyzoncie pojawiło się jakieś miasto i skierowałem się ku niemu – w nadziei, że bydło do miasta nie wpadnie. A nawet jeśli – to że pogubi się wśród ulic i samochodów. Docisnąłem gaz i przyśpieszyłem, jednak bydło za mną zrobiło to samo! W dodatku było coraz bliżej. Nie miałem ochoty paść ofiarą zwykłych krów, natychmiast więc po wjechaniu do miasta skręciłem w bok, potem znowu, i znowu... Tętent kopyt grzmiał gdzieś dalej. Mój motor zaś prychnął raz, drugi, trzeci, poczym zgasł – i to tuż przed jakimś kościołem. Zakląłem pod nosem i usiłowałem jakoś go ożywić, ale cholernik nie reagował, zsiadłem więc z siodełka i z wściekłością kopnąłem w oponę.

Z kościoła wypadł Maxwell – ubrany w szykowny frak i gładko przyczesany.

—Michael, do diabła, co tak długo, wszyscy czekamy! – zawołał podbiegając do mnie i ciągnąc mnie za ramię do kościoła.

—Na co czekacie? – zapytałem zdziwiony. Maxwell uśmiechnął się ze zniecierpliwieniem.

—Nie wygłupiaj się, Michael – odparł. Weszliśmy do wnętrza kościoła i stanąłem jak wryty – wszystko było udekorowane kwiatami i białymi wstęgami, w ławkach siedzieli jacyś ludzie, poubierani szalenie elegancko... Wszyscy patrzyli na mnie z zaciekawieniem i uśmiechali się. Spojrzałem w dół na swoje ubranie – zakurzona koszula bez rękawów, pobrudzone wytarte dżinsy i uwalane w czymś buciory jakoś dziwnie kontrastowały z kreacjami tych ludzi. – No, Michael, ruszaj – Max popchnął mnie lekko w kierunku ołtarza. Popatrzyłem zdumiony w tamtą stronę – stała przy nim kobieta w długiej, białej sukni. Nie widziałem jej twarzy, zasłaniał ją gęsty welon.

—Maria...? – wydusiłem z siebie zaskoczony.

—Idź – polecił Max popychając mnie ponownie. Ruszyłem niepewnie w dół nawy i czułem się cholernie głupio, bo zawsze wydawało mi się, że to panna młoda powinna tak iść, a nie na odwrót...

—Maria? – zapytałem podchodząc do panny młodej.

—Kochani, zebraliśmy się tu dzisiaj, aby połączyć tych dwoje świętym węzłem małżeńskim – rozległ się głos Kyle’a. Spojrzałem zaskoczony na księdza – na jego miejscu stał Kyle Valenti w przerzuconym przez ramię czerwonym płaszczu, na wzór Buddy, uśmiechając się świątobliwie i kręcąc w ręku tybetański młynek.

—Co się tak gapisz, Guerin – powiedział życzliwie. – Bierzesz ją sobie za żonę, czy nie?

—Że co...? Valenti, co ty do diabła robisz? Co to w ogóle ma znaczyć? – zawołałem.

—Brak jasnej i zwięzłej odpowiedzi jest oznaką przyzwolenia – zauważył Kyle z naganą w głosie. – Ogłaszam was mężem i żoną.

—Że co?! – krzyknąłem. Nie wiedziałem, co tu było grane, ale i tak mi się nie podobało. – Słuchaj, Maria, wiem, że jesteś kimś wyjątkowym... ale żeby od razu ślub? – zwróciłem się do Marii.

—Kto to jest Maria, byczku? – zapytała panna młoda głosem Harry. Zamrugałem oczami zaskoczony, a domniemana Maria uniosła welon.

—Chyba będziesz mi musiał coś wyjaśnić, kochanie... – zauważyła słodko Harry patrząc na mnie zalotnie.

Cofnąłem się przerażony.

—Nie... zaraz, to chyba jakaś pomyłka... – zacząłem.

—Żadna pomyłka, mój ty dziubdziusiu... – zapewniła mnie Harry zbliżając się do mnie.

—Nie, to jakaś pomyłka, to nie tak...! Nie! Nie! Nie!!! – wrzasnąłem.

—Ty... ty, Michael, obudź się – ktoś potrząsał moim ramieniem. – No obudź się do jasnej cholery!

Otworzyłem gwałtownie oczy, rozejrzałem się i odetchnąłem z ulgą. Nie było żadnego kościoła, żadnego Kyle’a udającego księdza w czerwonej szmacie ani – co najważniejsze – żadnej panny młodej...!

—Człowiek nawet wyspać się nie może – mruknął Nick wracając na swoje łóżko.

—A co, obudziłem cię...? – zapytałem siadając na łóżku.

—Nie słuchaj, wcale – burknął Nick wyciągając się na łóżku. – Wrzeszczysz mi nad uchem „Pomyłka! Nie! Pomyłka! Nie!” i wcale się nie obudziłem.

—Wybacz stary, ale to był naprawdę koszmar – odparłem wzdrygając się na samo wspomnienie tego snu.

—Taaa? A co ci się śniło? – zapytał Nick bez zbytniego zainteresowania.

—Ślub z Harry – mruknąłem. – A wcześniej goniły mnie wściekłe krowy.

Nick zaczął się śmiać jak szalony.

—Wiesz co, facet, ty naprawdę jesteś dziwny – odezwał się w końcu wycierając łzy śmiechu. Rozległo się głośne walenie w ścianę.

—Ciszej, do cholery! – ryknął czyjś wściekły głos. – Ludzie tu chcą spać!

Zamilkliśmy obaj. Ja przypominałem sobie szczegóły snu, a Nick wciąż chichrał się cicho. Słowo daję, że ten facet jest czasami dziwny.

Spaliśmy w jakimś motelu w mieścinie pięćdziesiąt mil od Roswell. Czekało nas tutaj jeszcze kilka dni – targi rolne dopiero się zaczynały. Dziękowałem czemukolwiek, co jest tam w górze za to, że będziemy spędzać w tym parszywym motelu jedynie noce – nie jestem specjalnie delikatny, ale karaluchy latające po łóżku mogą człowieka wnerwić. Targi rolne, owce i rolnicy. Czasami jednak odzywały się stare przyzwyczajenia i najchętniej rzuciłbym tą całą robotę i wrócił do kucharzenia czy też bycia ochroniarzem. Zawsze to ciekawsze niż babranie się w... nie powiem czym. Nie wiem, czemu jeszcze nie porzuciłem tej pracy. Była jedną, wielką pomyłką.

„Żadna pomyłka, ty mój dziubdziusiu...” przypomniały mi się słowa Harry ze snu. Otrząsnąłem się ze wstrętem. Bogu dzięki, że Harry nie pojechała z nami – inaczej musiałbym uprawiać akrobatykę, żeby się od niej odczepić. A na akrobatę to jednak byłem chyba trochę za stary. Gdybym chociaż nie pamiętał jej z czasów, gdy była dzieciakiem, to może jeszcze, ale tak – w życiu.

Pięćdziesiąt mil do Roswell. Pojechać czy nie? Pięćdziesiąt mil to nie tak strasznie dużo. Zdążyłbym pojechać i wrócić w jeden dzień, gdybym nie spotkał tam nikogo. A gdybym spotkał? Arthur dostanie szału, jeśli nie wrócę na czas. Z drugiej strony jednak nie miałem jakiejś ogromnej ochoty wracać do Teksasu, zwłaszcza po tym... ekhm... koszmarze.

—Ty, śpisz już? – rzuciłem w ciemność pokoju.

—Nie – odparł Nick spod ściany. – A co, znowu przyśniła ci się Harry? – zachichotał cicho. A niech się żeni z tą Harry, zobaczymy, czy będzie się wtedy tak głupio śmiał!

—Bardzo zabawne – skrzywiłem się. – Skąd ty właściwie jesteś, co?

—Z Missouri – powiedział. – Co ci znowu chodzi po głowie, Guerin?

—Nie masz czasami ochoty wrócić do domu? – dążyłem dalej. Nick namyślał się przez chwilę.

—Nie bardzo – odparł. – Gdybyś poznał moją rodzinkę, to byś zrozumiał.

—Bo widzisz, ja jestem z Roswell – powiedziałem nie bardzo zwracając uwagę na to, co mówił.

—Taa – zdziwił się Nick i usiadł na łóżku. – Stary, i ty chcesz tam wracać?! – zapytał z niedowierzaniem. – Aaa, rozumiem, chcesz powiedzieć staremu, żeby się wypchał... No wiesz, w sumie niezły pomysł.

Zdębiałem i przez chwilę nie mogłem zrozumieć, o czym ten palant mówi, dopiero później oświeciło mnie, że on jest przekonany, że wyjechałem z domu po kłótni z ojcem, który mnie nie znosił i przepisał wszystko na mojego brata i siostrę... Sam się wkopałem, cholera jasna, gdybym mógł, to sam bym sobie tyłek skopał.

—No – bąknąłem niepewnie. – To też... znaczy wiesz, tak bym zajrzał na stare śmieci.

—Ale chyba nie zostawisz mnie tutaj samego z tymi całymi targami i w ogóle? –zaniepokoił się Nick.

—Nie, jasne, że nie – choć na to właśnie liczyłem. Krowy i owce nagle mi się przejadły. – Powiesz Arthurowi, że wziąłem sobie kilka dni wolnego. I Harry też to powiesz.

—Wkurzy się – odparł Nick, nie precyzując, czy miał na myśli Arthura czy Harry. Pewnie ich oboje. Wzruszyłem ramionami obojętnie.

Wracałem do Roswell, choćby to miało mnie kosztować utratę pracy. Albo życia, z rąk FBI czy też gorzej, z rąk Harry.

—A, i Nick? – odezwałem się po chwili. Burknął coś niezrozumiałego ze swojego łóżka. – Powiedz Harry, że żadnego ślubu nie będzie.

Nick westchnął ciężko.

—Trudno za tobą trafić, stary – powiedział. – Przyznaj się, masz kogoś innego na celowniku, co? Jakaś nowa podrywka? Musiała wpaść ci w oko...

—Jasne, dwadzieścia lat temu – mruknąłem do siebie, odwracając się twarzą do ściany i okrywając się kocem. I licho wie, czy Maria nie była gorsza od Harry.

Do diabła z kobietami.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część