Nan

Powrót do Domu (25)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael:

Pojawienie się Langleya było niczym grom z jasnego nieba. Tym bardziej grom, że niebo było bez żadnej chmurki. Nikt z nas tak naprawdę nigdy w życiu nie spotkał się z Kalem Langleyem, ba, niektórzy z nas w ogóle nie wiedzieli o jego istnieniu, a już tym bardziej nie poznalibyśmy go. Jednak gdy nagle przy naszym stoliku pojawiła się Maria z dziwnym wyrazem twarzy i gdy kazała nam iść na zaplecze, poczuliśmy, że coś zaczyna się dziać. „My” to znaczy Chris i Isabel, jeśli ktoś jeszcze nie rozumie.

Liz siedziała skulona na kanapie, blada, i wpatrywała się jak w ducha w faceta opierającego się obojętnie o półki z pudełkami serwetek.

—Liz, co się dzieje? – zapytała zaniepokojona Isabel podchodząc do Liz i kucając obok niej. – Liz?

Rzuciłem okiem na Chrisa i wskazałem mu brodą Liz. Młody skinął głową i skierował się do Liz, zasłaniając sobą jednocześnie drzwi. Facet patrzył na nas z drwiną w oczach i pewnym rozbawieniem. Nie podobało mi się to. Zastanawiające, jak dużo rzeczy mi się nie podobało, ale on naprawdę wyglądał dziwnie... jak gej, zwłaszcza w tej czapeczce.

—Liz? – powtórzyła zaniepokojona Isabel, usiłując odwrócić ku sobie twarz Liz, ona jednak wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w gościa i nawet zaczęła szczękać zębami.

—Dajcie jej wody czy czegoś takiego, mało mi nie zemdlała – powiedział pobłażliwie facet zaglądając do jednego z pudeł i wyciągając paczkę serwetek. – Kretyński wzorek – rzucił z niezadowoleniem.

Maria podetknęła Liz szklankę wody, którą ta wypiła duszkiem.

—Liz, co to za jeden? – zapytałem wrogo.

—Kal Langley, producent filmowy do usług – powiedział z dziwną grzecznością.

—Nie ciebie pytam – warknąłem. – Liz, odezwij się do cholery!

—Powiedz im, z jakiej wytwórni jesteś – wydusiła z siebie Liz w kierunku tego całego Langley’a.

Spojrzeliśmy po sobie z Isabel i Marią – działo się tutaj coś, z czego chyba byliśmy wykluczeni. Nie wiedziałem o czymś? Nie zostałem poinformowany, nie dostałem zaproszenia czy co u licha?

—Ach, widzę, że to ci się spodobało – cmoknął Langley. – Rozczaruję cię, to nie ja to wymyśliłem. Niestety – dodał z udawanym ubolewaniem. – Ojcem wytwórni filmowej Antar jest twój mąż.

Zabawne. Jedno na pozór niewinne zdanie wystarczyło, żeby mnie wkurzyć i poważnie zaniepokoić. Instynkt. Chyba.

—Kim ty do cholery jesteś?! – ryknąłem wściekły wyciągając przed siebie rękę z zamiarem odrzucenia do o kilka metrów ale ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu – to nie Langley poleciał, ale właśnie ja – i to ze znacznie większą siłą... Usłyszałem krzyk Marii i łomot spadających butelek z keczupem i musztardą, poczułem cholerny ból w łokciu.

Stęknąłem, niepewny, gdzie jest góra a gdzie dół.

—Ja byłbym ostrożniejszy na twoim miejscu, Guerin – usłyszałem warknięcie Langleya i otworzyłem oczy, by ujrzeć tuż nad sobą twarz Kala z dziwnym wyrazem satysfakcji. – Dzieciaki – mruknął i wstał. Chciałem się podnieść, ale Kal wyręczył mnie w tym – podniósł rękę i niespodziewanie coś uniosło mnie do góry, zanim się spostrzegłem, wisiałem o dobre pół metra nad podłogą. Kal zaczął zaciskać dłoń a ja miałem wrażenie, że ktoś dusi moje gardło.

—Przestań – wycharczałem z trudem. Tak jakoś dziwnie wszystko mi się zamgliło i niewyraźnie widziałem, że Isabel i Chris stali jak zahipnotyzowani, Liz zaś jeszcze bardziej pobladła. Kątem oka dostrzegłem, że na twarzy Marii pojawiła się złość. – Ma-ria, nie – usiłowałem jakoś jej przeszkodzić, ale cóż – co może zrobić facet wiszący pół metra nad podłogą, którego struny głosowe ściskała jakaś dziwaczna siła... Maria trzepnęła faceta po głowie bloczkiem zamówień.

—Puść go – zażądała Maria złym głosem. Spodziewałem się, że Langley zrobi jej coś złego, ale ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu po prostu opuścił rękę, na jego twarzy błądził jakiś dziwny, niebezpieczny uśmiech. Nagle coś, co trzymało mnie w górze znikło i zwaliłem się ciężko na podłogę, krztusząc się powietrzem, które wdarło się gwałtownie do moich płuc.

—Nic ci nie jest? – zapytała z niepokojem Maria klęcząc obok mnie. Usiłowałem pozbierać się z podłogi jak kupka nieszczęścia, łokieć strasznie mnie bolał, ale ona starała się mnie powstrzymać. – Przestań zgrywać bohatera, Guerin, bo zbłaźnisz się jeszcze bardziej i jeszcze naprawdę coś ci się stanie! Możesz w ogóle mówić?

—Coś... coś ty z jeden? – wydusiłem z siebie z trudem, moje struny głosowe stanowczo odmawiały współpracy. Poczułem, jak coś dławi mnie w gardle i zacząłem kaszleć aż w oczach pojawiły mi się łzy.

—Liz, kto to do diabła jest? Przecież on go mało nie zabił! – usłyszałem gniewny głos Marii.

—Isabel i Michael go nie znają, ale ty i Kyle powinniście go pamiętać – brzmiała odpowiedź Liz. – Gdy Max pojechał do Los Angeles...

—To jest ten od statku? – zainteresowała się Isabel. Mrugałem oczami, usiłując pozbyć się uporczywych łez i kaszlu, i spojrzałem na Isabel z wyrzutem. Mogłaby się chociaż zainteresować moim samopoczuciem!

—Tak, to ten od statku – odparł zniecierpliwiony Langley. – O ile nie zauważyłaś, Vilandro, to ja też tu jestem, bądź więc łaskawa uszanować to. Nie dziwię się twojemu mężowi, że się z tobą rozwiódł – dodał złośliwie. Isabel pobladła.

—Skąd... skąd o tym wiesz? – zapytała głucho. Udało mi się usiąść przy pomocy Marii, bolał mnie łokieć, nie mówiąc już o gardle. Złamałem sobie rękę czy co, do diabła...

—Wiem o was wszystko – odparł po prostu Langley. Zapanowała cisza, czy też raczej milczenie, bo z sali kafeterii dochodziły zwykłe odgłosy Crashdown.

Niespodziewanie drzwi prowadzące do kafeterii uchyliły się i stanęła w nich jedna z kelnerek – popatrzyliśmy się wszyscy na nią tak, jakby była kosmitą.

—Ja... tego... – zaczęła patrząc po naszych twarzach niepewnie.

—Won – przerwała jej Maria. – Zajęte, nie widzisz? Przyjdź później! – Maria zrobiła groźną minę i spłoszona kelnerka czym prędzej wycofała się.

Spojrzeliśmy po sobie.

—Jak to wiesz o nas wszystko? – odezwał się w końcu Chris. Langley obrzucił go dziwnym spojrzeniem.

—Pomiot Evansa – mruknął do siebie. – Jassne. Ależ oczywiście, jeśli tylko książę raczy sobie dowiedzieć się – to proste, jestem zmiennokształtnym, choć pewnie nic ci to nie mówi – dodał pogardliwie. – Chronienie mam zakodowane.

—Ale przecież przysięgałeś, że nie chcesz mieć nic wspólnego z nami, z Maxem, więc co tu do diabła robisz?! – zawołała nerwowo Liz zrywając się z miejsca. – Po co tu przyjechałeś?

—Obiektywnie patrząc, jesteś dla mnie nikim – powiedział powoli Langley, jakby smakując każde słowo. – Nie mam obowiązku chronienia cię, wręcz przeciwnie, mógłbym bez problemu pozbyć się ciebie raz na zawsze. Nie jesteś przewidziana w planie tych, którzy wysyłali tu statek, w przeciwieństwie do twojej córki...

—Wara od mojej córki – warknęła Liz mrużąc oczy, i nagle tuż za moimi plecami eksplodowało pudło z cukrem. Podskoczyliśmy z Marią w miejscu, Langley roześmiał się tylko złowrogo.

—Bo co mi zrobisz? – zapytał wyzywająco. – Zniszczysz? Obronisz córkę tak jak obroniłaś Maxa? Popatrzcie tylko na siebie – powiedział zwracając się do nas wszystkich. – Popatrzcie na siebie, kim jesteście! Generał doi krowy, księżniczka ubiera innych, król i królowa nie żyją, ich dziecko nie ma pojęcia kim tak naprawdę jest, a jedyna osoba, która mogłaby mieć o tym pojęcie ukrywa się jak mysz! I to mają być ludzie, których ja mam chronić?

—Jakoś nie zauważyliśmy specjalnie twojej troski – mruknąłem.

—Nie? To wyobraź sobie, że od pieprzonych dziewiętnastu lat nie robię nic innego – odparł ironicznie Langley. – Uratowałem wam siedzenia tyle razy, że sam już nawet nie jestem w stanie tego policzyć, a wy nic o tym nawet nie wiedzieliście! Bohaterzy od siedmiu boleści, gdybym nawet palcem nie kiwnął, to wszyscy wąchalibyście kwiatki od spodu.

Maria podała mi rękę i pomogła wstać z podłogi, przezornie i na wszelki wypadek stając jednak za mną.

—Skoro tak nas chroniłeś to czemu Max nie żyje? – zapytała z nienawiścią Liz, wpatrując się intensywnie w Kala. – Skoro tak się nami opiekujesz, to czemu do cholery nie uratowałeś swojego króla?!

—Wyobraź sobie koteczku, że rozdzieliliście się, a ja mimo wszystko nie jestem nieograniczony – odparł słodko, choć jego oczy były twarde jak stal. – Miałem siedmioro ludzi do upilnowana, w tym dwa bachory, żeby nie palnęli jakiejś głupoty, w pięciu różnych miejscach, sam miód. Lepiej poświęcić jedną osobę niż siedem – w jego głosie pojawiło się coś niebezpiecznego. – Lepiej się zastanów, jakim cudem ty i Jennifer wyszłyście z tego bez szwanku. Właściwie mogłem zająć się tylko Jennifer, ty akurat nie jesteś do niczego potrzebna.

Liz zadrżała, a Chris natychmiast położył rękę na jej ramieniu. Chrząknąłem lekko, zwracając na siebie całą uwagę.

—Dobra – powiedziałem lekko zmienionym głosem i znów odrząknąłem. – Super, chroniłeś nas, wszystko fajnie i jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Ale po kiego czorta przyjechałeś tutaj?

—Na pewno nie na wakacje – mruknął Langley. – Zrobiliście największą głupotę, jaką tylko można było wymyślić – burknął wściekle. Popatrzyłem podejrzliwie na Isabel i Marię – co one mogły zrobić głupiego? Zapewne dużo... – Przyjechaliście tu wszyscy, jak na zaproszenie wroga! – rzucił gniewnie Kal. – Naprawdę nie mogliście wymyślić nic gorszego, wystawiliście się jak na patelni i chyba tylko czekacie, żeby ktoś was sprzątnął!

Zaraz. Chyba przestawałem coś rozumieć. Facet nas nienawidził, o mało mnie teraz nie zabił, i nagle wyskakuje z gadką, że czatuje na nas wróg. Chyba mówi o sobie w trzeciej osobie, bo kto inny?

—Że niby co? – zapytałem groźnie. – Że niby ty nas nie znosisz i jednocześnie chronisz nas, więc przyjechałeś nam o tym powiedzieć? Chcesz nam pomóc?

—Że niby w każdej chwili możecie być martwi, jeśli wam nie pomogę – powiedział zimno Langley. – Gówno wiecie o tym, co tam się dzieje, ale ja wiem jedno – oni są pamiętliwi i będą się mścić dopóki ktoś nie zginie, albo oni, albo wy. Gdyby nie ten cholerny obowiązek, miałbym gdzieś, kto pierwszy padnie, naprawdę nie chcę tego robić, ale muszę. Wy nie umiecie nic, oni wciąż się doskonalą. Wyobrażacie sobie waszą konfrontację? Zmietliby was z powierzchni ziemi zanim byście się zorientowali, że to wrogowie.

—Kto to w ogóle jest? Khivar? Skórowie? FBI? Ktoś inny? O kim tak w ogóle mówimy? – wtrąciła się Isabel. Langley wzniósł oczy do sufitu.

—Przysięgam, że wolałbym być najgorszym pomiataczem, niż obcować z elitą – mruknął. – Tak, księżniczko, to Khivar. Albo i nie. Nie osobiście, pod przewodnictwem Nicholasa. Chyba jeszcze pamiętacie tego kurdupla, co?

Isabel spojrzała na mnie zdziwiona, ale nie mogłem jej w niczym pomóc, bo sam teraz się zgubiłem.

—Jak to „Skórowie”? – zapytałem zaskoczony. – Przecież ich zniszczyliśmy.

—Jezu – powiedział do siebie Kal. – To Jego Wysokość nie podzielił się tą wiedzą z wami? – zdziwił się uprzejmie. – Zniszczyliście tylko powłoki, barany jedne. Gdyby Max albo Tess żyli, to mogliby was poinformować, że spotkali się z Nicholasem w Nowym Jorku, już po tym waszym żałosnym „zniszczeniu” Skórów...

—Chyba przestaję rozumieć – mruknął Chris, i szczerze mówiąc wcale mu się nie dziwiłem.

—Ja też – zgodziła się Maria i przesunęła się ostrożnie w stronę Liz, starając się nie odwracać do Langleya plecami.

—Muszę zapalić – jęknęła Liz. – Muszę zapalić albo zwariuję.

—Więc co teraz? – odezwałem się z wahaniem. – Ostrzegłeś nas, świetnie. Mówisz, że sobie z nimi nie poradzimy – więc po co tu jesteś, skoro i tak nas dopadną?

—Powiedziałem, że nie poradzicie sobie beze mnie – poprawił Langley zakładając ręce na piersi. – I tak zresztą sobie nie poradzicie, bo nie powiem, co umiecie. Zamiast rozwijać swoje zdolności wy się cofacie – co z was za żołnierze?

—Nie jesteśmy żołnierzami – zauważyła Isabel. – Jesteśmy ludźmi.

—I tu się mylisz, księżniczko – w głosie Langley’a znów pojawiła się stal. – Nie jesteście ludźmi i nigdy nimi nie byliście. Sądzicie, że wszyscy przyjmą was z otwartymi ramionami, gdy dowiedzą się prawdy? Że twoja córeczka ucieszyłaby się, gdyby wiedziała kim jesteś? Spróbuj, zobaczymy jak zareaguje. No, dalej, wyjdź na tamtą salę i pokaż, kim tak naprawdę jesteś! – głos Langley’a zamienił się w syk. – Sprowadzą wojsko, służby specjalne, i będą was osaczać tak, jak osacza się zwierzęta, dopóki nie wpadniecie w ich sieci! I dalej wtedy będziesz twierdzić, że jesteś człowiekiem? Nie, będziesz walczyć o przetrwanie, a kto walczy o przetrwanie jest żołnierzem!

Langley ucichł, a my spoglądaliśmy po sobie z niepewnością.

—Gówno umiecie – stwierdził normalnym głosem Langley. – I choć wiem, że to nie wypali, muszę was podciągnąć.

—Nas to znaczy mnie i Isabel? – upewniłem się, bo nagle przez umysł przemknęła mi niepokojąca myśl, że ten kosmiczny psychol zechce do tego wciągnąć innych.

—Nie tylko – odparł Langley obojętnie. – Ciebie, Isabel, Zana...

—Ale ja nie mam żadnych... zdolności! – zaprotestował natychmiast Chris i szczerze mówiąc nie dziwiłem mu się, też bym wolał nic nie umieć. Langley spojrzał na niego spod przymrużonych powiek.

—Zobaczymy – mruknął. – Jeśli nie masz, to będziesz je miał. Michael, Isabel, Zan i Jennifer – Kal dokończył poprzednią myśl, a Liz zerwała się z głuchym krzykiem.

—Ją też?! Nie! Nie! Słyszysz, nie! Nie zgadzam się! – zawołała gwałtownie.

—Akurat ty nie masz tu nic do gadania – odparł ostro Langley. – Bez niej możecie się wszyscy powiesić, będzie wam przyjemniej. Naprawdę myślisz, że zrezygnowałbym z takiego materiału na żołnierza? Tu nie chodzi tylko o wasze parszywe życie, ale również i o moje!

Liz usiadła bez sił na kanapie, z twarzą kredowobladą.

***

Jennie:

Czułam się beztrosko. Chyba po raz pierwszy w życiu zachowywałam się jak beztroska, normalna, młoda dziewczyna która pojechała na normalną wycieczkę. Dzięki towarzystwu Kyle’a udało mi się na jeden dzień zapomnieć o wszystkim, przez jeden dzień byłam zwykłą Jennie która łaziła po skałach razem z prawdziwym Indianinem i kimś wyjątkowym, która podziwiała błyskotki i z zainteresowaniem słuchała opowieści znajomego potomka Apaczów o jego walecznych, nieugiętych przodkach. Wydawało mi się, że tamta „ja”, która była dzieckiem królewskiego kosmity, obdarzona nadludzkimi mocami rodem z seriali science-fiction, obarczona misją uratowania matki przed nieodpowiednim facetem, zawsze poważna i z ciężarem świata na ramionach była odległa ode mnie o setki kilometrów. Tego dnia byłam tym, kim dotąd nie bardzo miałam okazję być – miałam siedemnaście lat i głupie pomysły, nie myślałam o tym, co było za mną i co było przede mną, podobało mi się „teraz”. Tym bardziej, że podobało mi się towarzystwo, jakie w nim miałam – wiedziałam, że przedtem go nie było, i miałam dziwne wrażenie, że jutro też może go nie być. Przez cały dzień udało mi się skutecznie zapomnieć o wszystkim, i wróciło to do mnie dopiero gdy ruszyliśmy w drogę powrotną. Szczerze mówiąc wcale nie miałam ochoty wracać do Roswell do uporządkowanego, systematycznego i odpowiedzialnego życia, choć... choć za sprawą Kyle’a coś w tym uporządkowanym życiu zaczęło się zmieniać.

Siedziałam zamyślona obok Kyle’a i patrzyłam z żalem na uciekający w tył krajobraz – dlaczego to, co przyjemne nie mogło trwać wiecznie? Dlaczego zamiast tych wszystkich moich głupich i zupełnie nie przydatnych zdolności nie miałam mocy zatrzymywania czasu? Kyle zerknął na mnie raz i drugi.

—Otwórz schowek – rzucił w pewnej chwili. Popatrzyłam na niego pytająco, ale on tylko uśmiechnął się lekko. – Otwórz – powtórzył. – I wybierz co chcesz.

Posłusznie otworzyłam schowek – okazało się, że po brzegi był wypełniony różnymi płytami. Oczy momentalnie zaświeciły mi się z zachwytu.

—To, co chcę – zastrzegłam.

—Co chcesz – potwierdził Kyle uśmiechając się. Nie czekałam na drugie zaproszenie, zresztą, ręce same mi się wyciągały w kierunku tych skarbów muzycznych. W płytach panował groch z kapustą, a nawet gorzej – od dźwięków natury, które usypiały, poprzez starocie sprzed pięćdziesięciu lat w postaci Beatlesów aż po najnowsze płyty, prosto z Amazonu...

—Słuchasz tego wszystkiego? – zapytałam z niedowierzaniem.

—Nie naraz – odparł Kyle. – Ale owszem.

—Nieźle – mruknęłam z lekkim podziwem. To się nazywa mieć szerokie zainteresowania czy też raczej szerokie i otwarte uszy... – Rany, nawet to masz! – zawołałam z zachwytem, wyciągając jedną z płyt. Kyle rzucił na nią okiem.

—A, to – skinął głową. – Zaraz, znasz to? – zdziwił się lekko. – Nie sądziłem, że słuchasz Aerosmith, nie jest to pierwszej świeżości.

—Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, czego ja słucham – mruknęłam. – Ale ten facet jest zachwycający!

—Zachwycający? Steven Tyler wygląda jak goryl – skrzywił się Kyle z niesmakiem.

—Miałam na myśli raczej jego głos niż wygląd – roześmiałam się wkładając płytę do odtwarzacza.

—Chyba że tak – zgodził się Kyle. – Chociaż ja tam raczej wolę jego córkę. To dopiero kobieta...

—Podoba ci się? – spytałam marszcząc nos. Nie uważałam, żeby Liv Tyler była jakaś oszałamiająca, miała za szerokie usta.

—Bardzo – potwierdził Kyle i zerknął na mnie. – I wiesz co, jesteś do niej podobna.

Nie wiedzieć czemu zarumieniłam się i uciekłam wzrokiem w bok. Może i Liv Tyler miała za szerokie usta, ale za to chyba jednak miała coś w rodzaju... uroku. No i miała talent.

Jechaliśmy jakiś czas w milczeniu, słuchając piosenek Aerosmith. Zamknęłam oczy i oparłam głowę o zagłówek, nucąc jednocześnie razem z wokalistą, przy czym jemu wychodziło to chyba lepiej niż mnie. Nagle poczułam, że tak właściwie jestem szczęśliwa – jak jeszcze nigdy do tej pory. Jechałam razem z zabójczo przystojnym facetem, który w dodatku uznał, że jestem podobna do Liv Tyler, słuchając muzyki, i nagle zrobiło mi się bardzo lekko na duszy.

—Ślicznie wyglądasz – odezwał się Kyle. Zaskoczona otworzyłam oczy i przysięgam, że tym razem to nie ja się zaczerwieniłam. – Przepraszam – mruknął odwracając wzrok i wpatrując się w pustą drogę przed nami.

—Nie musisz – powiedziałam łagodnie. – Dziękuję – uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością.

—Lepiej już nic nie będę mówił – westchnął Kyle zabawnie.

—Nie wracajmy do Roswell – zaproponowałam impulsywnie. – Mogłabym tak z tobą jechać na koniec świata, tylko ty i ja.

—Jennie, Roswell jest na końcu świata – uśmiechnął się dziwnie. – Mogę ci gwarantować, że tak jest. Ale mogę ci też obiecać, że kiedyś to powtórzymy. Co ty na to?

—Słowo? – zapytałam poważnie.

—Słowo – potwierdził.

Znów zasłuchaliśmy się w starą płytę, ale mój poprzedni niezbyt wesoły nastrój związany z powrotem do Roswell ulotnił się gdzieś bezpowrotnie. W gruncie rzeczy czułam się spokojna i na swój sposób szczęśliwa, byłam pewna, że jakoś dam sobie ze wszystkim radę. I nawet nie żałowałam, że wjechaliśmy do miasta. Zatrzymaliśmy się na zapleczu Crashdown i przez chwilę siedzieliśmy bez ruchu. Nie miałam ochoty wysiadać i kończyć tego cudownego dnia – wiedziałam, że był to najpiękniejszy dzień tamtych wakacji, i że pomimo obietnic Kyle’a drugi taki się nie powtórzy – nie będzie już drugiego tak beztroskiego, pięknego dnia. I chyba przez skórę czułam, że ten jeden dzień wolności będę musiała niedługo odpracować z nawiązką – dlatego też nie chciałam wysiadać z samochodu i kończyć tego.

—Odprowadzę cię do drzwi, co? – zaproponował Kyle. Skinęłam głową i w końcu zmusiłam się do otworzenia drzwi samochodu.

Stanęliśmy koło drzwi do Crashdown. Było już ciemnawo, słońce skryło się za budynkami na zachodzie, choć niebo było jeszcze rozświetlone purpurowym blaskiem.

—Dziękuję za ten dzień – odezwałam się podnosząc wzrok na Kyle’a. – To było naprawdę niezwykłe i bardzo piękne. Chyba nigdy jeszcze nie spędziłam dnia w tak miły sposób...

—Cała przyjemność po mojej stronie – odparł z galanterią Kyle, patrząc na mnie z uśmiechem.

—Dziękuję – szepnęłam i niespodziewanie dla samej siebie pocałowałam go niespodziewanie w policzek – ot tak, na podziękowanie.

—Chyba powinnaś już wejść – zauważył patrząc na mnie miękko.

—Chyba tak – zgodziłam się nie ruszając z miejsca, patrząc mu w oczy.

Nagłe otworzenie drzwi wywołało chyba większy efekt, niż mogłoby wywołać trzęsienie ziemi – oboje odskoczyliśmy od siebie gwałtownie. W progu, na tle jasności bijącej ze środka pojawiła się jakaś postać i dopiero w chwili, gdy się odezwała, rozpoznałam w niej Chrisa.

—O – powiedział patrząc na nas. – Dobrze że już jesteście, właśnie mnie wykopano, żebym cię poszukał, Jennie, choć nie mam pojęcia jak mógłbym cię poszukać, w końcu nie mam tu samochodu na zbyciu, zresztą, dobrze, że Kyle cię odwiózł.

—No przecież nie jest jeszcze tak późno – zauważył Kyle starannie unikając patrzenia na mnie.

—Zdaje się, że sprawy nieco się skomplikowały – westchnął ponuro Chris. – Chodźcie do środka – machnął ręką w kierunku środka i odwrócił się. Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni z Kyle’m i podążyliśmy do środka za Chrisem. Weszliśmy na górę po schodach i zatrzymaliśmy się nieco zdziwieni – w salonie byli niemal wszyscy... Mama, wuj Michael, dziadek, obie ciotki oraz jakiś obcy facet. Wuj Michael trzymał jakoś dziwnie rękę, a ciotka Maria obkładała mu lodem łokieć, matka zaś ćmiła papierosa jak zwykle. W pokoju unosiła się jakaś dziwna atmosfera pełna niepokoju i napięcia, wydawało się, że jego źródłem jest właśnie ten obcy facet w czerni. Nie spodobało mi się to. Co miał na myśli Chris mówiąc, że sprawy się skomplikowały? Jakie sprawy? Obcy facet patrzył na mnie zimnymi oczami, które nie wyrażały żadnych emocji, i zadrżałam pod wpływem jego wzroku – zupełnie, jakby prześwietlał mnie na wylot i egzaminował... Kyle zauważył mój niepokój i objął mnie uspokajająco ramieniem.

—To jest Kal Langley – powiedział Chris wskazując na faceta. Nic mi to nie mówiło – powinnam go znać...?

—Shapeshfiter, jeśli wolisz – rzucił od niechcenia facet, patrząc na mnie już normalnym wzrokiem, który wyrażał teraz pewnego rodzaju lekceważenie. To jedno słowo wystarczyło, by w mojej głowie otworzyła się właściwa szufladka.

—Ten od filmów z Los Angeles – stwierdziłam. Langley spojrzał na mnie z czymś w rodzaju... uznania.

—A jednak miałem rację – mruknął do siebie. – To może jeszcze domyślisz się, po co tu jestem? – Kal pokazowo ignorował pozostałych obecnych w pokoju, zupełnie tak, jakby ich po prostu nie było.

—Po co mam się domyślać skoro ty mi powiesz – rzuciłam z lekką irytacją. Nie wiedziałam dlaczego, ale denerwował mnie.

—Tak, oczywiście – zgodził się natychmiast Langley uległym głosem. Zdziwiło mnie to, ale nie zamierzałam się teraz nad tym zastanawiać. – Moim zadaniem jest was chronić, a będąc wszyscy w Roswell narażacie się na atak wrogów.

—Stamtąd? – zapytałam stanowczym tonem, który wymagał odpowiedzi. Czułam, że jeśli tylko w moim głosie pojawi się wahanie, Langley znów wróci do swojego pogardliwego tonu.

—Tak – potwierdził bez szemrania.

—Sugerujesz, że mamy wszyscy wyjechać, jak kiedyś? – zapytałam surowo. Nie wiedziałam, czemu byłam surowa, to tak jakoś samo ze mnie wyszło. Czułam na sobie zaskoczony wzrok wuja Michaela i ciotki Isabel, ale nie analizowałam przyczyn ich zdumienia. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodziło.

—Nie – zaprotestował Langley pokornie. – Wiedzą o was i jeśli się rozdzielicie, to będzie im łatwiej wszystkich wyeliminować.

—Najlepszą obroną jest atak – uzupełniłam z zamyśleniem. Kosmita popatrzył na mnie w milczeniu i skinął głową. I ja myślałam, że jestem zwykłą, normalną Jennie? Wydawało mi się, że cała wycieczka do rezerwatu Indian była ode mnie odległa o wieki.

—Skąd wiesz... jak ty to robisz... to znaczy ty rozumiesz to, co on mówi? – zapytał z zaskoczeniem Chris. – Jakim cudem ty to przyjmujesz tak, jakby to było... naturalne? Spotkałaś go wcześniej?

—Widzę go po raz pierwszy – zaprotestowałam. – Nie wiem, po prostu... chyba rozumiem, co on chce powiedzieć.

—Ale skąd to wiesz? – dociekał Chris, wszyscy pozostali milczeli wpatrując się to we mnie, to w Langleya. Poczułam się nieswojo. – Gdy Michael chciał się dowiedzieć tego samego, Langley prawie go zabił...!

—Nie wiem – powiedziałam cicho. – Chyba po prostu... rozumiem... gdzieś w środku...

—Widzisz? – zwrócił się Langley do matki. – Teraz już chyba rozumiesz, nie?

Spojrzałam na mamę, chciałam zapytać, co tutaj się dzieje, ale na widok jej twarzy zamilkłam i nic nie powiedziałam. Wpatrywała się we mnie z jakimś straszliwym napięciem i w pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć, o co jej chodzi, dopiero gdy jej wzrok przesunął się na Kyle’a zgadłam. Według niej najwidoczniej Kyle stał stanowczo za blisko mnie i najwidoczniej nie miał prawa obejmować mnie ramieniem. Być może gdybym była normalną córką, natychmiast bym się odsunęła i starała wszystko zamaskować, ale nic z tego – nie nadawałam się na normalną córkę. Już nie wtedy. Nie tylko nie odsunęłam się od Kyle’a, ale wręcz przysunęłam się bliżej niego i popatrzyłam do góry na jego twarz, ciekawa, czy coś zauważył, ale on tylko uśmiechnął się do mnie lekko. Zarumieniłam się.

Chyba jednak nikt w pokoju nie zwrócił na to uwagi – poza, rzecz jasna, mamą. Cóż, mamo, jeśli jeszcze nie zauważyłaś – byłam już prawie dorosła.

—I co teraz? – odezwała się po raz pierwszy ciotka Isabel. Langley wzruszył ramionami.

—Już ja wiem co teraz – odparł niezbyt miłym tonem. – Jutro zobaczymy, jak bardzo beznadziejni są władcy Antaru – roześmiał się złośliwie.

—Przestań! – rzuciłam ostro, ten śmiech denerwował mnie.

—Tak jest – Langley natychmiast przestał, choć w jego oczach widziałam teraz niechęć i zdumienie. Sama też byłam zdumiona.

—Teraz to trzeba zawieźć tego pożal się Boże bohatera na pogotowie – powiedziała ciotka Maria nieco zmartwiona. – Udowadniając mu, jakim to jest śmieciem złamałeś mu rękę – rzuciła oskarżycielsko w stronę Langley’a.

—Ze strony ludzi Nicholasa i Khivara złamanie ręki to czysta pieszczota – mruknął Langley wzruszając ramionami. Ciotka Maria rzuciła mu złe spojrzenie – ta kobieta potrafiłaby stawić czoła całemu zastępowi wrogów.

—Kyle, podrzucisz tego kalekę na pogotowie, dobrze? – zwróciła się do Kyle’a, który zdjął rękę z moich pleców. Zrobiło mi się trochę przykro.

—Nie trzeba – westchnęłam ciężko. – Ja to załatwię – dodałam podchodząc do wuja Michaela.

—Chyba nie chcesz powiedzieć, że potrafisz... – zaczęła ciotka Isabel.

—Uzdrawiać ludzi? Owszem – potwierdziłam. – Mogę? – zwróciłam się do wuja wskazując na jego łokieć. Spojrzał na mnie z lekkim wahaniem, ale skinął głową.

Łokieć był w pięknej, sinej barwie.

—Będziesz mu nastawiać? – zainteresowała się ciotka Maria, a wuj Michael patrzył na mnie z niewyraźną miną. Czułam się trochę jak w zoo – wszyscy stali dookoła i patrzyli mi się na ręce, ale starałam się to zignorować.

—Niezupełnie – odparłam wyciągając rękę w kierunku nieszczęsnego wujowego łokcia, ale nie dotknęłam go. Wuj zacisnął oczy w oczekiwaniu na bolesne nastawianie, ja jednak stosowałam zupełnie inne metody. Nie musiałam dotykać ludzi, wystarczyło tylko zatrzymać rękę kilka centymetrów nad. Poczułam jak moja dłoń stawała się coraz cieplejsza, pojawiło się dobrze znajome mi białe światło i po chwili wszystko wróciło do normy.

—Niech wuj porusza ręką – poleciłam wstając. Michael zaskoczony otworzył oczy i spojrzał na swój łokieć, który odzyskał już normalne barwy, po czym z lekkim wahaniem zgiął łokieć.

—Niesamowite – mruknął z zachwytem zginając rękę. – Nawet Maxwell czegoś takiego nie potrafił...!

Odszukałam wzrokiem Kyle’a, chciałam dowiedzieć się, co teraz sądził, czy wciąż odnosił się do mnie tak samo, pomimo tego jakże wyraźnego dowodu nieco innego pochodzenia. Patrzył na mnie z uśmiechem i to mi wystarczyło. Nie wzruszyło mnie nawet zatroskane spojrzenie matki.





Poprzednia część Wersja do druku Następna część