Nan

Powrót do Domu (28)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Liz:

Poprzedniego dnia Jennie i Chris wrócili tak jakoś wcześnie ze spotkania z Langleyem, za to oboje wyglądali na strasznie zmęczonych. Jennie nawet nie zwróciła zbytniej uwagi na Andrew, z którym siedziałam przy stoliku, tylko razem z Chrisem weszła na zaplecze.

—Przepraszam na chwilę – powiedziałam do Drew podnosząc się od stolika. Nie obchodziło mnie, co odpowiedział, tylko ruszyłam czym prędzej na zaplecze, mocno zaniepokojona i jednocześnie ciekawa.

Jennie właśnie wlokła się po schodach na górę.

—Jennie! – zawołałam za nią. Zatrzymała się w pół stopnia i obejrzała pytająco. – Wszystko w porządku? – zapytałam z niepokojem.

—Tak – brzmiała lakoniczna odpowiedź. – Idę spać. Nie budzić mnie przed południem – oznajmiła z namysłem, poczym odwróciła się i znikła na górze.

Chrisa znalazłam w kuchni – siedział w kącie i pochłaniał w błyskawicznym tempie hamburgery.

—Chris, wszystko w porządku? – powtórzyłam pytanie, które skierowałam wcześniej do Jennie.

—Uh-mhmn – mruknął z pełnymi ustami.

—Jesz tak, jakbyś od miesiąca nie miał nic w ustach. Co wyście tam robili? – zaniepokoiłam się. – Nie udław się tylko – dodałam widząc jak pośpiesznie przełyka hamburgera.

—Odwaliliśmy kawał dobrej roboty – powiedział i wgryzł się w kolejną bułę. – Nałet pani nie wie, jak bałdzo można być głodnym – dodał przeżuwając. – I bałdzo zmęczołym – dorzucił po chwili zastanowienia i znowu ugryzł hamburgera.

—Boże, dzieci, co wyście tam robili?! – zapytałam z niepokojem. Jose podsunął Chrisowi kolejną partię hamburgerów, a Chris westchnął tylko ze szczęściem.

—Uporządkowaliśmy nieco pustynię – zachichotał z radością. – Żeby ktoś się nie potknął o duże kamienie... – chciał dodać coś jeszcze, ale zakrztusił się i zaczął kaszleć. Popatrzyłam na niego z przerażeniem, bo to, co powiedział, nie miało dla mnie sensu. Popił bułkę wodą i znowu zaczął pochłaniać w obłędnym tempie hamburgery; musiałam odwrócić wzrok, bo miałam nieprzeparte wrażenie, że z takim samym zapałem kanibale konsumowali ludzi.

—Tak... to chyba... było dla was męczący dzień... – powiedziałam słabo, wycofując się do wyjścia.

Wieczorem zadzwonił Langley. Wydawał się być jakiś zły i niezadowolony, ale zbył mnie opryskliwie gdy usiłowałam się czegoś dowiedzieć. Oznajmił tylko, że zmienia taktykę i niech Jennie i Chris będą gotowi pojutrze, bo on odtąd będzie szkolił ich co drugi dzień. A jutro podobno wypadał dzień Michaela i Isabel. Zabronił również samotnych spacerów, przebywania w ciemnych zaułkach i w ogóle kazał uważać na wszystko i na wszystkich, a już najlepiej to starać się wszystkich podejrzanych unikać. Zanim zdążyłam zapytać, kto jest podejrzany i kogo wobec tego należy unikać, Langley rozłączył się. Dopiero wtedy, stojąc w pokoju ze słuchawką w ręku, słysząc przeciągły dźwięk po drugiej stronie, pojęłam grozę sytuacji, które zawsze śmieszyły mnie na filmach – gdzie bohaterka stoi osłupiała po otrzymaniu tajemniczej wiadomości i usiłuje zabić własny cień, bo wydaje jej się, że to morderca. Jeśli Langley chciał mnie nastraszyć, to nieźle mu wyszło. Najchętniej wyjechałabym stąd jak najszybciej, zapakowawszy Jennie i Chrisa do samochodu, i udałabym się gdzieś... byle dalej. Miałam jednak wrażenie, że nie można przez całe życie uciekać...

Rano rzecz jasna oboje spali jak susły i nie można ich było dobudzić. Chris odwrócił się tylko na drugi bok, a Jennie zakopała się w poduszkach i nic do niej nie docierało. Lekko zirytowana zastanowiłam się, co też takiego zrobił im wczoraj Langley, że teraz ani myślą się obudzić. Myślałam tylko o tym, że należy zmyć się z widoku, ale nie bardzo miałam pomysł jak to zrobić. Gdzie pojechałby Max? Gdzie zawsze my się spotykaliśmy? W Crashdown. W UFO Center. Na pustyni koło ich jaskini. Zaraz, na pustyni... Co prawda jaskini już nie było, ale mogłabym im pokazać, co pozostało z miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Tak, to nie był taki głupi pomysł, ale zanim tam pojedziemy, miałam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Coś, co od pewnego czasu nie dawało mi spokoju, i nawet jeśli to było tylko moje złudzenie, wolałam na wszelki wypadek je rozwiać.

Warsztat Kyle’a prawie w ogóle się nie zmienił – poza, rzecz jasna, nazwą.

—W czym problemik? – zapytał jakiś rudy wyrostek podchodząc do mnie i wycierając upaprane smarem ręce w jakąś szmatę. – Rachu ciachu już po strachu, zaraz naprawimy, zmiana koła, świec czy silnika u nas to najczystsza przyjemność, szybko i bez bólu! Nawet w takim wozie – wyrostek obejrzał krytycznie chevelle. – Już takich nie robią chyba od dwudziestu lat, a jak na moje oko... rocznik 1978. Ale zobaczymy, co da się zrobić.

—Jest szef? – zapytałam. Chevelle była w świetnym stanie pomimo zaawansowanego wieku, bardzo rzadko nią jeździłam, a jednak była wypielęgnowana. Tak samo, jak piętnaście lat temu.

—Szef? Jest, ale...

—Proszę mu powiedzieć, że przyszła Liz – przerwałam. Wyrostek popatrzył na mnie ciekawie – być może uznał mnie za znajomą szefa, ale to akurat było mi najzupełniej obojętne.

—Się robi – powiedział w końcu i zniknął gdzieś w głębi warsztatu, i dziwiłam się, że nie wpadł na żadne opony czy też podnośniki, bo szedł z oczami z tyłu głowy, wpatrując się we mnie z niezdrową ciekawością. Po chwili pojawił się Kyle – tak samo jak kiedyś w poplamionym olejem kombinezonie.

—Liz – powiedział zdziwiony. – Co ty tutaj robisz?

—Coś mi chyba stuka w silniku... mógłbyś to sprawdzić? – zapytałam z kamienną twarzą.

—Jasne – skinął głową Kyle.

—Wszystko wydaje się być w porządku – powiedział czterdzieści minut później. – Sprawdziłem ci niemal cały samochód i jest w idealnym stanie. Mogę co najwyżej zmienić olej.

—To zmień – zgodziłam się. – Ale tak naprawdę to chciałam z tobą porozmawiać. Chyba zdajesz sobie sprawę, że musimy poważnie pogadać?

Kyle z uwagą zajął się wymianą oleju.

—Więc? – zapytał, unikając mojego wzroku. – O czym chciałaś tak poważnie pogadać?

—O Jennie – powiedziałam stanowczo. – Czy mógłbyś mi powiedzieć, co jest między wami?

—Nic nie jest – odparł Kyle, grzebiąc coś przy silniku. – Po prostu ją lubię, i tyle.

—I tyle – powtórzyłam gniewnie. – I tyle! Ty ją tylko lubisz, tak? A jeśli ona oczekuje czegoś innego?

Kyle wyprostował się i w końcu spojrzał mi prosto w oczy.

—A jeśli nawet, to co z tego? – zapytał. – A jeśli rzeczywiście coś między nami może być... Masz coś przeciwko?

—Tak – powiedziałam ostro.

—A jeśli czuję do niej coś więcej? A jeśli mi na niej zależy?

—Nie podoba mi się to, Kyle – powiedziałam powoli, usiłując zachować spokój. – Widzę, że ona coraz bardziej się w to... angażuje i nie podoba mi się to!

—Bo?

—Bo? Bo?! – zawołałam ze złością i ściszyłam natychmiast głos. – Ty się jeszcze pytasz?! Na Boga, jesteś od niej starszy o ponad dwadzieścia lat, mógłbyś być jej ojcem, nie rozumiesz tego?! Spotykaliśmy się kiedyś, a ty teraz podrywasz moją córkę? Uważasz, że to jest normalne?! – syknęłam wściekle.

—Tutaj nic nie jest normalne, Liz – zauważył cicho Kyle, patrząc mi prosto w oczy. Opanowałam się trochę.

—Masz to skończyć, Kyle – powiedziałam stanowczo. – Ona ma przed sobą całe życie, rozumiesz? Chcesz, żeby spędziła je tutaj? Chcesz ją uwiązać? To jest moja córka, Kyle, i nie pozwolę, by ktokolwiek ją skrzywdził, a to... ten... związek przyniósłby jej tylko rozczarowanie!

—Dlaczego tak sądzisz? – zapytał z urazą Kyle.

—Bo znam życie, do cholery! – zgrzytnęłam zębami. – Nie widzisz, że to nie ma sensu? Jesteś od niej starszy i wydawałoby się, że mądrzejszy, powinieneś być bardziej przewidujący, podczas gdy ty zachowujesz się jak... jak chłopak z liceum! Nie widzisz, że to zmierza do złego końca, Kyle? Musisz to jakoś skończyć, jeśli ci choć trochę na niej zależy.

—Dlaczego ja w ogóle z tobą o tym rozmawiam? – zastanowił się Kyle.

—Bo w gruncie rzeczy czujesz, że to, co robisz... czy też chcesz zrobić, nie ma sensu – powiedziałam stanowczo. – Powiedz jej prosto w oczy, że nic z tego nie będzie. Proszę cię, dla jej własnego dobra! Zaufaj mi, jestem jej matką i wiem, co dla niej będzie najlepsze.

—Rodzice też się czasami mylą, Liz – odparł Kyle. Nie wiedziałam, czy mówi o mnie i o moim... związku z Drew, w końcu Jennie mogła mu opowiedzieć, czy mówi o swoich rodzicach, czy też uogólnia.

—Znam ją, Kyle. To jest moje dziecko i zrozum, że chcę dla niej jak najlepiej – rzekłam z desperacją. – Jennie nie miała ojca i teraz być może stara się go w tobie odnaleźć, choć ty odbierasz to inaczej. Nie masz dzieci i nie wiesz, co to znaczy patrzeć, jak twoja córka popełnia błąd. Ja widzę to inaczej niż ty, i wierz mi, że to dla niej najlepsze, co możesz zrobić. Jeśli rzeczywiście zależy ci na niej, to zostawisz ją w spokoju.

Milczeliśmy. Wiedziałam, że to co mówię być może jest zbyt ostre i bezpośrednie, ale nic mi się tutaj nie podobało – ani obecność Langleya, ani zachowanie Kyle’a, ani to, że ilość rzeczy, na jakie miałam wpływ systematycznie malała. Być może panikowałam, ale lepiej dmuchać na zimne niż leczyć oparzenia.

—Dobrze – odezwał się w końcu Kyle. – Skoro naprawdę uważasz, że to dla niej najlepsze... jesteś jej matką i wierzę, że wiesz co robisz.

—Dziękuję – powiedziałam z ulgą. – Zapewne myślisz sobie o mnie jak o wariatce i egoistce, a Jennie pewnie mnie znienawidzi, ale zobaczycie, że to naprawdę najlepsze wyjście.

Nie było już nic więcej do powiedzenia. Wierzyłam, że Kyle jakoś to skończy. Być może naprawdę oboje mnie za to znienawidzą, ale gdzieś w głębi wiedziałam, że to było konieczne. Nie przyszło mi wtedy na myśl, że dziwnie na siebie oddziaływałyśmy – ona nie akceptowała mojego wyboru, ja z kolei też nie byłam pozytywnie nastawiona do jej spotkań. Byłam w o tyle lepszej sytuacji, że zareagowałam wcześniej. Żadna z nas nie była pozbawiona racji, ale też i żadna nie chciała ustąpić i przyznać się do błędu. Która z nas wygrała ten dziwny pojedynek? Trudno powiedzieć, wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż byśmy przypuszczały. Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy nie pojechały do Roswell. Gdybyśmy nie spotkały Chrisa. I nie potrafię sobie tego wyobrazić. Zapewne życie było by w pewien sposób łatwiejsze, zapewne i tak podzieliłby nas Andrew, ale też chyba życie nie miałoby tego... uroku co w Roswell. Isabel i jej nowojorska córka, obcesowy Michael i kłótliwa Maria byli jednak dla mnie rodziną, której nie chciałam stracić po raz kolejny. Życie w Roswell nie było tak puste i rutynowe jak w Las Cruces, tutaj byłam wśród swoich, tam – wśród obcych. Gdybym wiedziała, jak to wszystko potoczy się po powrocie do domu, to nie zmieniłabym zdania. Nie zawsze ma się drugą szansę.

***

Michael:

Langley wkurzał mnie coraz bardziej. Może dlatego, że był coraz bardziej z nas niezadowolony. To było wkurzające, i ani ja, ani Isabel nie byliśmy przyzwyczajeni do takiego traktowania, on zaś jak gdyby nigdy nic za każdym razem maltretował nas o to samo – niszcz i niszcz. Jak tak bardzo przeszkadzały mu kamienie, to niech cholera podłoży dynamit i bez wysiłku wszystko wysadzi! W dodatku wymyślił sobie teraz jakiś nowy system, co drugi dzień, niech go szlag trafi. Żeby było jeszcze zabawniej z samego rana zadzwonił do mnie Arthur i zaczął się pieklić, że co ja sobie wyobrażam, wysłać mnie na kilka dni a znikam na tygodnie, że on nie ma czasu na takie banialuki i że mam zaraz, już w tej chwili wracać. A ja tymczasem nie miałem zamiaru do niego wracać – nie wiedziałem, czy w ogóle uda mi się przeżyć, zresztą nie podobało mi się to, w jaki sposób do mnie mówił – jakbym był... jakbym był jego zięciem co najmniej. Szósty zmysł kosmity ostrzegał mnie, że Arthur szykuje się do wyswatania Harry i mnie. A na to nie zamierzałem pozwolić – to Nick nie miał nic przeciwko żeby wżenić się w McCarthy’ch, nie ja! Nie wiedziałem, czy po tej całej... przygodzie z Langley’em w ogóle będę jeszcze na tym świecie, ale jeśli tak – nie miałem zamiaru wracać do Teksasu i do tekturowych domków. Chciałem zostać w Roswell, wpadać czasami wieczorami do Steve’a i Cheryl, no i... podjąć pracę. Nie jako kucharz, rzecz jasna... bardziej coś w stylu ochroniarza. W końcu Steve był szefem ochrony w MetaChemie, który strasznie się rozrósł i z całą pewnością wymagał całej armii ochroniarzy. Byłem pewien, że Steve mógłby mi pomóc zaczepić się tam. W sumie okres pracy w fabryce chemicznej to najlepszy okres pracy w całym moim życiu, i nie miałem nic przeciwko, żeby do tego wrócić. O ile, rzecz jasna, wciąż będę na chodzie.

Siedzieliśmy w samochodzie Isabel, czekając na tego pożal się Boże opiekuna, w nieco zwarzonych humorach.

—Jak myślisz, jak sobie z nim radzą Jennie i Chris? – zapytała z zamyśleniem Isabel stukając palcami o kierownicę.

—Na pewno lepiej niż my – zauważyłem. – Sama widziałaś, że on się do nich zupełnie inaczej odnosi. Ciekawe dlaczego.

—Zapomniałeś, czyimi są dziećmi? – odparła Isabel wzruszając ramionami.

—Ta, Maxa, to pamiętam. Ale wiesz, ten cały Langley podobno go nie znosił – prychnąłem. – Więc czemu teraz chce nam pomóc, co? Może to jakiś spisek, ten kosmita stara nam się to wmówić, a tymczasem... w końcu Chris jest nie tylko dzieciaczkiem Maxa, nie?

—Och, wiesz co, przestań! – zawołała Isabel z irytacją. – Zaraz dojdziesz do wniosku, że Chris nagina nam wszystkim umysły i że pomorduje nas jak króliki! Przecież to zwykły człowiek.

—Taaak? – zdziwiłem się. – To czemu w takim razie Langley też się upiera, żeby wyćwiczyć i jego? I czemu nie robi nam tych treningów wspólnych, tylko nas rozbija, co? Ja ci mówię, coś mi tutaj śmierdzi!

—Michael, proszę cię, daj spokój – poprosiła Isabel. – Dobrze, matką Chrisa była Tess, i co z tego? Przecież jej sobie nie wybrał! Zapomniałeś już, że ona też była jedną z nas? Wciąż jej tak nienawidzisz?

—Och, więc ty ją teraz kochasz, tak? – zapytałem z ironią. – No świetnie, to tego nauczyli cię w tym mieście?

—Michael, przestań! – zażądała Isabel. – Może i tego! Może nie czas pamiętać teraz o starych krzywdach i przerzucać je z rodziców na dzieci, w końcu nikomu to życia nie przywróci. Zresztą, jeśli już wypominasz coś Tess, to wypomnij i mnie. No, dalej, powiedz to w końcu, że gdybym jako Vilandra nie związałabym się z tym... Khivarem, to teraz nie byłoby tego wszystkiego! No, powiedz to!

Milczałem, na wszelki wypadek. Isabel wpadła w bojowy nastrój, a gdy kobieta i byk wpadną w bojowy nastrój, obojgu lepiej zejść z drogi.

—Ale nie uważasz, że to dziwne, że Chris wygląda jak odbicie Maxwella? – odezwałem się po dłuższej chwili.

—Jennie też jest do niego podobna – Isabel wzruszyła ramionami. – Nie rozumiem, czemu się tak na niego uwziąłeś. Co on ci zrobił, co?

—To raczej co on zrobił tobie – nastroszyłem się. – Po prostu mu nie ufam, okey? Za dużo tutaj przypadków. Ty za to coś strasznie go bronisz.

—Michael, czy ty nie rozumiesz, że mój brat nie żyje? – Isabel odwróciła się na siedzeniu i teraz siedziała twarzą do mnie. – Mój brat nie żyje, ale zostawił dwójkę dzieci. Nie rozumiesz, że to jedyna rzecz, która mi go przypomina? Tess jaka była taka była, ale zrobiła wszystko, by chronić swojego syna...

—Tak, trochę za późno – prychnąłem z ironią.

—Nie przerywaj mi, nie skończyłam! – zdenerwowała się Isabel. – Wiesz, że wtedy nie byliśmy w porządku? Żadne z nas nie zainteresowało się tym dzieckiem, zamiast tego urządzaliśmy jakieś głupie głosowanie czy wydać Tess wojsku czy nie. Nie uważasz, że to trochę nie w porządku w stosunku do Zana?

—No rychło w czas to sobie uświadomiłaś! – zakpiłem. – O ile zapomniałaś, to też wtedy głosowałaś – i to głosowałaś za tym, żeby ją wydać. Nie byłaś wtedy jakaś święta, to głos Liz zdecydował, a nie twój!

—Wiem o tym, dobrze? – powiedziała Isabel usiłując się opanować. – Od tamtego głosowania minęło trochę czasu i zapewniam cię, że znalazłam chwilę żeby się nad tym zastanowić. I w końcu zrozumiałam, że nikt z nas nie był święty, ani ja, ani Max, ani Tess, ani ty, więc nie wciskaj mi teraz kitu, że po prostu mu nie ufasz! Przyznaj w końcu, że powinieneś nie ufać sobie, bo żadne z nas w porę nie zauważyło, co się święci, żadne z nas w końcu nie powstrzymało Tess. Potraktuj go w końcu tak, jak Zan na to zasługuje – potraktuj go w końcu jak syna Maxa.

Zamilkłem. Czy Isabel miała rację – nie wiem. Być może i miała trochę racji, być może miała więcej racji niż trochę. Ale nie byłbym sobą, gdybym się z nią zgodził i przyznał jej rację. Stare nawyki w końcu trudno umierają, a pobyt w Teksasie nauczył mnie trzymania języka za zębami.

—Gdzie ten Langley, do diaska – mruknąłem ze złością zerkając na zegarek.

Istotnie, czekaliśmy na Kala już ponad pół godziny – Langley nie lubił spóźniania, i choć można powiedzieć o nim wiele, a już zwłaszcza można bez trudu go oczernić, to jednak to, czego wymagał od innych często stosował do siebie.

—Może coś mu się stało – zaniepokoiła się Isabel. Cała ona – w jednej chwili wścieka się na mnie i udowadnia, że to ja się mylę, a w następnej troszczy się od innych. Może i jest nieco próżna i egoistyczna, ale w gruncie rzeczy... to wciąż najbliższa mi osoba na świecie.

—Jemu? No coś ty – uśmiechnąłem się pod nosem, bębniąc palcami po kolanie. – Prędzej całe Los Angeles zamieniłoby się w proch niż Langley pozwoliłby sobie coś zrobić.

A jednak byliśmy nieco zdenerwowani i podskoczyliśmy oboje gdy ktoś zapukał w szybę.

—No, jedźmy – sapnął Langley wsuwając się na tylnie siedzenie. Isabel posłusznie ruszyła z miejsca, a ja odwróciłem się do tyłu.

—Dlaczego się spóźniłeś? – zapytałem z zainteresowaniem, patrząc na Langleya uważnie. – Zaczęliśmy się nawet zastanawiać, czy nic ci się nie stało.

Langley zdjął swoje nieodłączne lennonki i schował je do kieszonki czarnej, płóciennej marynarki, prosto od Gucciego. Obejrzał się do tyłu, przez tylnią szybę.

—Langley – powiedziałem. – Czemu się spóźniłeś?

—Co...? Nic. Nic takiego – odparł nieuważnie, wciąż oglądając się za siebie.

—Langley – powiedziałem groźnie. – Czemu się spóźniłeś.

—Miałem pewną wizytę – odparł posłusznie Kal jakby malejąc na tylnim siedzeniu. – Nieprzyjemną wizytę... pewnej kobiety. I tyle.

Wymieniliśmy z Isabel zaskoczone spojrzenia. Byliśmy zdziwieni nie tylko tym, że Langley odpowiedział nam posłusznie, ale też i treścią jego odpowiedzi. Langley i kobieta...? Może chodziło o alimenty, to rzeczywiście mogło być nieprzyjemne. Pomyśleliśmy z Isabel to samo – po prostu wiedziałem, że w jej głowie pojawiła się ta sama myśl. To było dziwne, wcześniej, to znaczy dwadzieścia lat temu, nigdy coś takiego nam się nie zdarzało, a teraz... cóż, powoli zaczynałem się do tego przyzwyczajać. Isabel usiłowała powstrzymać śmiech, i mnie też w pierwszej chwili chciało się śmiać, ale uśmiech szybko mi zrzedł – jeśli rzeczywiście chodziło o alimenty, to w takim razie gorąco mu współczułem. Coś w rodzaju wspólnoty doznań, ja też usiłowałem wymknąć się zdradliwym mackom Harry. Miałem tylko nadzieję, że ta szalona dziewczyna nie przyjedzie do Roswell.

Langley tego dnia stanowczo nie był w sosie. Nawet się nas tak bardzo nie czepiał, zmienił nagle zdanie i nie chciał, żebyśmy rozwalali kamienie, tylko kazał Isabel usunąć się i zażądał pola ochronnego. A potem drugiego. Nieco zaskoczony posłusznie tworzyłem mu kolejne pola ochronne, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. Tymczasem Langley podszedł do mojego pola ochronnego i pomacał je palcem, poczym zamyślił się głęboko. Obejrzał dokładnie całe i skrzywił się.

—Nie. Spróbuj coś z tym zrobić... żeby było większe. I mocniejsze – powiedział. Wzruszyłem ramionami, ale kolejne pole ochronne było już grubsze, choć Langley wciąż wydawał się być niezadowolony.

—No nie! – zawołał. – Wiesz, co sobie możesz zrobić z takim polem ochronnym?! To jest chyba pole golfowe, a nie ochronne!

—Dlaczego? – zdziwiłem się. Nie uważałem, żeby moje pole było do kitu. – Przecież jest mocniejsze, więc o co ci chodzi?

—A, pewnie, jak w nie rzucę kamieniem, to kamień się odbije – zgodził się ironicznie Langley podnosząc z ziemi kamień i rzucając nim we mnie. Kamień istotnie odbił się od zielonkawego pola. – Ale jak rzucę tym, to już się nie odbije – Kal uformował w ręku niewielką kulkę energii i rzucił nią w pole, które po prostu... rozpadło się tak, jakby było ze szkła, drobne zielonkawe kuleczki, które przed chwilą były polem, drżały przez chwilę poczym znikły. Spojrzałem zaskoczony na Langleya.

—Widzisz, co możesz zrobić ze swoim polem ochronnym?

—No to co z tym zrobić? – zdenerwowałem się.

—Słodki Jezu – jęknął Langley wznosząc oczy ku niebu.

—Myślałem, że jesteś niewierzący – zdziwiłem się uprzejmie. Langley spojrzał na mnie krzywo.

—Przyzwyczajenie – mruknął. – Ma być większe, rozumiesz? Wię-ksze! I mocniejsze. I jak rzuciłbym taką kulką, stojąc obok ciebie, to ta kulka ma przejść, ale od drugiej strony nic nie ma prawa się nawet zbliżyć!

—I co jeszcze? – zawołałem kpiąco. – I może jeszcze ma być w gwiazdki, co? Albo w kropki i kwiatki?

—Sam jesteś w kropki, cielaku jeden – warknął Langley. – Skup się, do diabła. Jak nie będziesz się lenił, to się tego nauczysz.

—I co, może jeszcze mam drugą ręką rzucać te twoje... kulki, co? – zapytałem cierpko.

—Nie rozumiesz po angielsku – odparł równie cierpko Kal. – To jest sport grupowy, ty robisz jedno, inni robią co innego.

Popatrzyłem na niego jak na wariata. Słowo daję, facet chyba sam nie wiedział, czego chciał. Po co u licha było mu pole ochronne, które z jednej strony było przenikalne a z drugiej nie? Przecież to nie było możliwe.

—No ćwicz! – warknął Kal. – Skup się, to nie są twoje krowy z Teksasu, tutaj trzeba myśleć. Skoncentruj się na tym i nie udawaj niedorozwiniętego, jako Rath jakoś potrafiłeś jako-tako funkcjonować. Co prawda teraz nie sięgasz mu do pięt, ale jak się wyrobisz, to może jeszcze będą z ciebie ludzie. Zresztą wiem dobrze, że potrafisz coś z siebie wykrzesać. Zapomniałeś już, że o mało co nie zabiłeś swojego przywódcy dwadzieścia lat temu? Wtedy potrafiłeś coś zrobić. Isabel – Kal obejrzał się za Isabel. – Uformuj w dłoni kulę – polecił. Isabel spojrzała na niego jak na wariata.

—Jak? – zapytała. Langley wydał z siebie jakiś nieartykułowany jęk.

—Co ja takiego zrobiłem, żeby tak mnie pokarać – mruknął z wyrzutem. – Nic nie umieją, nie potrafią rozwalić głupiej skały, nie potrafią stworzyć właściwego pola ochronnego, nie potrafią nawet zrobić czegoś tak prostego jak kulka energii...

Stanowczo tego dnia szło nam jak po grudzie. Langley wciąż kręcił nosem na moje pola i kpił z usiłowań Isabel. W końcu po raz kolejny tego dnia zmienił zdanie i w końcu uznał, że nie będzie żadnych energicznych kulek. Pozostał przy tradycyjnym użyciu naszych zdolności, niech go kaczka kopnie. Zwłaszcza po tym, co powiedział na zakończenie tego wszystkiego.

—Nie zamierzam wam kadzić, więc powiem wprost – odezwał się gdy wracaliśmy. – Nie poradzicie sobie z takimi zdolnościami, ulegniecie gdy tylko oni mocniej nacisną.

Isabel spojrzała na niego groźnie we wstecznym lusterku.

—Wiesz co, przestajesz mi się podobać – stwierdziła z niezadowoleniem. – Więc po co to wszystko robimy? Po co ty się z nami męczysz, skoro to nie ma sensu?

—Żeby przynajmniej dać wam coś w rodzaju pozorów – prychnął Langley. – Chyba, że wolicie zdechnąć jak bezpańskie psy. Przynajmniej zyskacie kilka minut więcej i tyle... no i może zginiecie z honorem. Albo jego resztkami – dodał ponuro.

Nie powiem, piękna perspektywa. I po co mi było tu przyjeżdżać, tylko po to, by umrzeć? Może i ten cały Kal ma rację, z honorem i tak dalej. Mnie nie robiło to różnicy, w końcu na każdego przyjdzie kiedyś pora. Spojrzałem na Isabel – pozornie zachowała spokój, tylko zacisnęła mocno dłonie na kierownicy aż pobielały jej kostki.

Ja mogłem się na to zgodzić – po mnie przynajmniej nikt nie będzie płakał. Ale Isabel ma przecież jakąś rodzinę, Jennie i Chris również na to nie zasługiwali – w końcu dopiero startowali. Uświadomiłem sobie, że Zan ma gdzieś również i jakąś inną rodzinę, która nie ma bladego pojęcia o tym, że za jakiś czas Zan będzie martwy, zabity przez jakiś dziwacznych kosmicznych wrogów, nawet nie wiadomo za co. To nie było w porządku. Dlaczego tak właściwie mieliśmy się wystawiać na ryzyko wszyscy czworo? To było bez sensu. Musiał być jakiś sposób, żeby ich z tego wyplątać, to niemożliwe, żeby nie było żadnego innego wyjścia! Zresztą, liczba ofiar od początku zaspokajała moje potrzeby aż nadto – począwszy od ofiar Nasedo, poprzez agentów FBI, których sami się pozbyliśmy, aż po zupełnie niewinnych ludzi jak geolog, z którym spotykała się kiedyś Isabel albo służącą w domu Dupree. Doprawdy, taka ilość osób na sumieniu powinna w zupełności wystarczyć, nie trzeba było trzech dodatkowych osób.

Langley kazał Isabel zatrzymać się na przedmieściach Roswell i wysiadł z samochodu.

—Isabel, nie czekaj na mnie – powiedziałem również wysiadając. – Muszę pogadać z Langleyem jak facet z facetem – dodałem widząc zdziwiony wzrok Isabel. – Jedź do Crashdown, tam się spotkamy – mruknąłem zamykając drzwi.

—Langley – zawołałem za nim. Nie zatrzymał się rzecz jasna, ani nie raczył spojrzeć na mnie, ale miałem gdzieś uprzejmości.

—Masz rację, to jest bezsensu – powiedziałem idąc obok niego.

—Dzięki za przyznanie mi racji – parsknął Langley.

—Bezsensu jest to, żeby wplątywać w to Isabel, Jennie i Zana – uściśliłem. Langley popatrzył na mnie i nagle miałem wrażenie, że nie mam przed sobą kosmicznego opiekuna, niezniszczalnego zmiennokształtnego, ale zmęczonego starego człowieka.

—Oni są w to wplątani chociażby przez to, że są z jednej krwi – odparł Kal. – I nie mają wyboru czy chcą w tym uczestniczyć czy nie. Decyzję podjęto za nich już dawno temu. Podobnie jak podjęto decyzję za mnie – roześmiał się gorzko.

—Ale przecież musi być jakiś sposób... – mruknąłem. – Jakiś, wszystko jedno jaki. Przecież nie musimy tu wszyscy... ginąć. Oni mogą wyjechać, mogą się ukryć...

—Nie ma takiego miejsca, gdzie by ich nie wyśledzili, Michael – Langley pokręcił przecząco głową. – Pewnie, możecie wyjechać. Ale co to da? Wyjedziecie stąd z nimi na ogonie. Nie będziecie pewni dnia ani godziny, będziecie bali się własnego cienia, dopóki nie zwariujecie... Naprawdę tego chcesz, Michael?

—Ja zostanę – zaproponowałem, ale Langley skrzywił się ponuro.

—Nie znasz ich, Michael – powiedział powoli. – Oni nie odpuszczą... Pamiętasz Nicholasa, tego złośliwego kurdupla? Więc przyjmij do wiadomości, że ze złośliwego kurdupla zrobił się złośliwy, wredny facet, który jest mściwy i nigdy nie odpuszcza. On wie o was niemal tyle co ja, a wierz mi – wiem o was więcej niż byście chcieli. Ja przynajmniej daję wam szansę na śmierć z godnością, a nie taką, jaką miał jego wysokość Max. To koniec, Michael. To naprawdę koniec – wasz, mój, koniec tych idiotycznych mrzonek o dobrej władzy na Antarze, jakie żywili ci, co nas wysłali. Wiesz, co was czeka i znasz moje zdanie, więc jeśli rzeczywiście macie choć odrobinę oleju w głowie, przyjmiecie moją pomoc, którą wam zaoferowałem – zakończył Langley i powlókł się w swoim kierunku – lekko przygarbiony naprawdę wydawał mi się teraz jedynie zmęczonym człowiekiem...

Więc byliśmy naprawdę skazani. Przyjechaliśmy do Roswell jak na egzekucję. A jednak wydawało mi się, że Jennifer i Zan patrzą na to bardziej optymistycznie. I w tej jednej chwili podjąłem decyzję – nie powiem im o tej rozmowie z Langleyem. Być może powinienem, być może nie miałem prawa decydować o ich życiu, ale wiedziałem również, że nie będę potrafił im tego powiedzieć. Dlaczego mu wierzyłem? Może był aż tak dobrym aktorem, żeby mnie nabrać. Ale jednak wyraz pustki w jego oczach, w zwykłych, starych oczach sprawił, że uwierzyłem mu.

Kiedyś ktoś powiedział, że cuda się zdarzają. Niech więc zdarzą się teraz, na Boga, ten jeden, jedyny raz, niech zdarzy się jakiś cud.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część