Nan

Powrót do Domu (33)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część


Liz:

Nie spodobało mi się, że Isabel rozmawiała z Andrew. Nie wtedy, gdy wyglądała lepiej ode mnie. A tak niestety było na ogół. Poza tym Isabel była siostrą Maxa, ja zaś w końcu postanowiłam zostawić przeszłość za sobą, raz na zawsze – z przyzwoleniem Jennie. Nie zamierzałam pozwalać, by ktokolwiek ciągnął mnie do tyłu, nawet Isabel.

—Więc dokąd jedziemy? – zapytałam, gdy Andrew ruszył sprzed Crashdown.

—Znalazłem pewną miłą knajpkę – uśmiechnął się Andrew. – Cóż to się stało, że pozwoliłaś mi wejść do środka Crashdown? A wiesz, swoją drogą, to ta twoja szwagierka całkiem do rzeczy...

—Isabel zawsze jest do rzeczy – mruknęłam. – Ja i Jennie miałyśmy poważną rozmowę.

—Oo – Drew rzucił na mnie okiem. – Powiesz mi wszystko, ale dopiero, gdy będziemy przy kolacji, co?

Skinęłam głową, zastanawiając się jednocześnie, na jaką to „knajpkę” mógł trafić Drew. Jakie było moje zaskoczenie, gdy Andrew zatrzymał samochód przed starą chińską restauracją Senor Chow's... Nie miałam pojęcia, że ona jeszcze istnieje.

—Betty, idziemy? – zapytał Drew otwierając przede mną drzwi samochodu.

—Tak... tak, oczywiście – wysiadłam i popatrzyłam niepewnie na restaurację. Powinnam była się domyślić, że chodzi o to miejsce, w końcu wszyscy tu zawsze przychodzili. Cholera, to tu ja i Max byliśmy na pierwszej randce... całe wieki temu. Boże. I tu też złapała mnie Topolsky.

—Wszystko w porządku? – zapytał Drew patrząc na mnie uważnie. Zmusiłam się do uśmiechu, ale chyba wyszedł mi tak średnio.

—Tak – odparłam. – W porządku. Wiesz, dawno tu po prostu nie byłam – oj, dawno, dawno. Ale nie zamierzałam teraz o tym myśleć, to nie była właściwa pora. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy kiedyś w ogóle będzie ta właściwa pora. Tamten rozdział mojego życia był już definitywnie zamknięty na kłódkę, od której klucz spoczywał sobie spokojnie na dnie jakiegoś dołu, razem z Maxem.

—Więc byłaś tu już kiedyś? – Andrew przytrzymał mi drzwi. – A ja myślałem, że jestem pierwszy...

—Raz czy dwa – odparłam nieuważnie, rozglądając się po wnętrzu. Boże, nic się tutaj nie zmieniło...! To niesprawiedliwe.

—Ze swoim mężem? – zapytał Drew, a ja poczułam, jak przez chwilę cierpnie mi skóra.

—Tak – przyznałam.

—Twoja szwagierka chyba wciąż uważa, że on wróci, Elizabeth – zauważył Andrew. Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienie, ja zaś wyciągnęłam z torebki papierosy.

—Cóż – odparłam z wymuszonym uśmiechem. – Isabel to... Isabel, trudno ją do czegoś przekonać.

—Twój mąż zniknął, tak? – Andrew patrzył na mnie pytająco. – A zastanawiałaś się, co będzie, jeśli on wróci? W końcu ludzie czasami wracają po wielu latach nieobecności. Zastanawiałaś się nad tym?

—Nie – potrząsnęłam stanowczo głową. – To niemożliwe. On już nie wróci – nie wróci. Wiedziałam o tym. Wiedziałam, dlaczego. – Nie mówmy o tym teraz, dobrze? Chyba nie przyszliśmy tu po to, żeby rozmawiać o... pewnych ewentualnościach, prawda?

Kelnerka w barwnej sukience postawiła przed nami zamówienie.

—Nie, masz rację – zgodził się Drew i uśmiechnął się czarująco do kelnerki. – Dziękujemy – powiedział do niej i znów zwrócił się do mnie. – Jesteśmy tu, by się lepiej poznać, choć jak na mój gust, znamy się już całkiem nieźle – puścił do mnie oczko. – Więc czemu nie mielibyśmy pogadać o „pewnych ewentualnościach”, jak ty to nazywasz?

—Może lepiej powiesz mi coś o sobie – uśmiechnęłam się. – Jesteś starym kawalerem, czy też rozwiodłeś się?

—Po pierwsze nie starym – poprawił Drew. – Po drugie nie, nie jestem kawalerem. Owszem, miałem kiedyś żonę, ale byliśmy do siebie zupełnie niedopasowani. Ot, szczeniackie zauroczenie, rozwiedliśmy się po trzech latach.

Słuchałam wywodów Drew, ale mój wzrok odruchowo biegł w stronę sali bilardowej. Drew miał żonę... i dziecko, które mieszkało razem z nią. Wychował się w Las Cruces i uczył w szkole, bo z każdej innej pracy by go wyrzucili za niesubordynację, a w szkole przynajmniej mógł pastwić się nad tymi autorami, których nie lubił, i nikt nie miał mu tego za złe. Chciał pojechać do Sankt Petersburga i do Moskwy, złożyć hołd Tołstojowi. A ja myślałam o tym, czy wciąż przychodzą tu młode, zakochane pary na randki. Jakby wyglądało moje życie, gdyby Max nie był tym, kim był. Może też bylibyśmy po rozwodzie, a Jennie spędzałaby weekendy razem z ojcem, jak Alex.

—Więc cóż to za poważną rozmowę przeprowadziłaś z Jennie? – zapytał Andrew, wyrywając mnie z moich myśli.

—Z Jennie – powtórzyłam przestawiając się na inne tory. – Ach tak. Otóż porozmawiałyśmy poważnie o pewnych rzeczach, wyjaśniłyśmy sobie coś... Szczerze mówiąc nawet nie zdawałam sobie sprawy, że sprawy między nami były tak zaplątane. Ale teraz jest dobrze.

—To znaczy, że twoja córka przestanie patrzeć na mnie jak na skunksa? – zapytał krótko Andrew.

—No wiesz, Jennie wcale nie patrzyła na ciebie jak na skunksa! – zawołałam z lekkim oburzeniem. – Jak na zawadę na drodze tak, ale nigdy nie jak na skunksa!

—Owszem – potwierdził Drew z kamienną twarzą. – Nie widziałaś, jakim wzrokiem ona na mnie patrzyła. Ale teraz już nie będzie, co? – dodał z nadzieją. – To znaczy wiesz, nie to, że obchodzi mnie, co kto sobie o mnie myśli, a już zwłaszcza jakieś małolaty, ale mimo wszystko z racji nazwiska wolałbym, gdyby patrzyła na mnie jak na lisa, takiego uroczego, rudego.

—Nie jesteś przecież rudy – uśmiechnęłam się. Uśmiechnęłam się również i z innego powodu, który był znany tylko mnie – oto Jennie znów udowodniła, czyją jest córką. Słyszałam w tonie Drew nutkę niepokoju, być może w otoczeniu Jennie istotnie unosiły się jakieś królewskie fluidy. Być może.

—To tylko kwestia wyobraźni – zaczął droczyć się ze mną Andrew. – Poza tym chyba pamiętasz, że swego czasu pomarańcz był wyjątkowo modnym kolorem...

Gdzieś na zewnątrz grzmiała burza, ale do to nas nie dochodziło – siedzieliśmy w zacisznym wnętrzu restauracji i spędzaliśmy wyjątkowo przyjemny wieczór. Powinnam była jednak pamiętać, że to miejsce jest dla mnie pechowe i nie ma takiej siły, która nie wtrąciłaby się w moje życie.

Wtrącenie się sił wyższych nastąpiło przy deserze, w postaci ostrego dzwonka mojego telefonu.

—Betty, nie odbieraj – poprosił Drew.

—Muszę – odparłam grzebiąc w torebce, usiłując odnaleźć dzwoniący uparcie telefon. – To może być coś ważnego.

—My nie jesteśmy ważni? – odezwał się urażony, ale pomyślałam, że zawsze zdążę go jakoś udobruchać. Chwilowo musiałam odebrać telefon – stary nawyk, że czasem od jednego telefon może zależeć całe życie...

Odruchowe spojrzenie na wyświetlacz – Michael. Przysięgam, że jeśli dzwoni ot tak, bo znowu coś mu się nie podoba – zabiję go.

—Czego chcesz – warknęłam ostro do słuchawki.

—Liz, słuchaj... – zaczął Michael i zamilkł. Czekałam przez chwilę, ale Michael tylko powtarzał moje imię.

—Wiem dobrze, jak mam na imię, Michael – zauważyłam sucho, rzuciłam okiem na Andrew i wstałam od stolika. – Za chwilę wrócę, przepraszam – powiedziałam do niego i wyszłam do toalety. Coś w tym było, że najlepsze rozmowy telefoniczne zawsze przeprowadza się w łazience.

—Dzwonisz tylko po to, żeby uprzykrzyć mi życie? – zapytałam upewniając się, że w toalecie damskiej nie ma nikogo. – Uprzedzam, że jeżeli nie masz mi czegoś ważnego do powiedzenia, to będzie z tobą źle!

Michael westchnął ciężko i zaniepokoiłam się. Michael wzdycha?

—Michael? – spytałam. – Wszystko w porządku?

—No widzisz... rzecz w tym, że coś się chyba stało – stwierdził Michael. Panika wybuchła we mnie momentalnie.

—Co się stało? Coś z Jennie? Wszystko z nią w porządku? – zapytałam z niepokojem. – Powiedz mi, że Jennie nic się nie stało! Może to ci... wrogowie Kala coś jej zrobili?!

—Jennie? – zdziwił się Michael. – Nie, Jennie chyba nic się nie stało – odparł, ale miałam wrażenie, że jego głos nie był zbyt pewny tego, co mówił.

—Michael, nie kłam. Który szpital? – zapytałam zaciskając dłoń na umywalce i wpatrując się w swoje odbicie w lustrze z napięciem.

—Co? Jaki szpital? Zwariowałaś? – mruknął Michael. – Ale wydaje mi się, że mamy pewien problem...

—Co za problem? – spytałam, surowo marszcząc brwi.

—Wiesz... chyba lepiej by było, gdybyś sama to zobaczyła – zaproponował. – Przyjedź do Crashdown, to nie jest rozmowa na telefon. Tylko jak najszybciej.

Milczałam przez chwilę, niepewna, co zrobić. Liz w lustrze również patrzyła na mnie ze zdezorientowaniem. Chyba nie bardzo mogła mi pomóc.

—Michael... – odezwałam się cicho. – Ale wszystko jest w porządku, prawda? – Michael zawahał się przez chwilę. Matko...

—Tak – odparł w końcu. – Tylko, że wszystko się skomplikowało, i naprawdę najlepiej byłoby, gdybyś natychmiast tu wróciła.

Kliknięcie i przeciągły sygnał. No to pięknie. Spojrzałam z westchnieniem na Liz w lustrze.

—Widzisz, masz pecha do tego miejsca – powiedziałam jej. – Może w końcu nauczysz się, by omijać Senor Chow’s z daleka...

Wróciłam do stolika podenerwowana, obracając w dłoniach telefon. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że gdy byłam zdenerwowana obracałam w dłoniach to, co miałam pod ręką – papierosa, długopis, telefon komórkowy...

Andrew zabawiał się, topiąc w swoim kieliszku wina jedno winogrono, przy pomocy słomki.

—No i co? – spytał na mój widok.

—Przepraszam cię, ale muszę wracać do domu – powiedziałam ciężko.

—Coś się stało? – zaniepokoił się.

—Nie wiem – pokręciłam głową. – Michael tylko powiedział, że to bardzo ważne.

—Michael – powtórzył Andrew. – Wiesz, może to kolejny chwyt przewrażliwionego brata twojego męża, nigdy nic nie wiadomo z takimi ludźmi...

—Wybacz, ale to ja decyduję, czy wracam czy nie – powiedziałam z irytacją. – Nie mogę zignorować tego, co powiedział mi Michael, i wierz mi, że tym razem zastanowi się dwa razy zanim zrobi coś głupiego! Więc odwieziesz mnie, czy mam wziąć taksówkę? – zapytałam ponuro.

—Nie no, jasne...! – Andrew skinął głową. – Nie podoba mi się to, ale cóż...

—Andrew, mam taką sytuację, że nie mogę pozwolić sobie na ignorowanie pewnych rzeczy – mruknęłam. – Gdybym mogła, to zmieniłabym to, ale nie mogę, więc bądź łaskaw ruszyć swoje cztery litery i odwieź mnie do domu, bo wciąż pada deszcz!

Nie powinnam rzecz jasna wściekać się na Andrew o coś, co nie było jego winą. Ale telefon Michaela całkowicie wybił mnie z równowagi. Co to znaczyło, że coś się skomplikowało? Nie rozumiałam tego.

Na dworze istotnie wciąż lało – zrobiło się chłodno i burza była w pełni. W końcu nadeszło jakieś oczyszczenie tej suchej, ostrej atmosfery, która panowała w Roswell od dłuższego czasu. Jechaliśmy w milczeniu, jak na szpilkach. Być może Michael obudził we mnie przypomnienie tego, co było kiedyś, że ta cała historia z Andrew była tylko... bladym substytutem czegoś, co było kiedyś, że teraz moje życie wygląda zupełnie inaczej.

—Odprowadzić cię? – zapytał Andrew, zatrzymując się pod Crashdown. Potrząsnęłam głową.

—Nie trzeba – odparłam. – Jedź już do domu... I przepraszam, że ten wieczór zakończył się tak szybko – dodałam. – Naprawdę mi przykro. Obiecuję, że to naprawimy.

—Daj spokój – Andrew machnął ręką. – Idź już, coraz bardziej pada.

Przechyliłam się i pocałowałam go w policzek.

—Dziękuję. I przepraszam, ale ja po prostu... muszę – szepnęłam, ale Drew milczał. Westchnęłam, otworzyłam drzwi samochodu i nabrałam powietrza, jakbym zaraz miała zanurkować, po czym przeskoczyłam w kilku krokach do drzwi Crashdown. Zatrzymałam się z ręką na szklanej płaszczyźnie i obejrzałam tylko po to, by zobaczyć, jak Andrew ponownie uruchamia silnik; jego tylne światła powoli znikły za kurtyną wody. Jeśli nie dzieje się nic nadzwyczajnego – ktoś zapłaci za to głową.

Weszłam do środka kafeterii, ale nigdzie w pobliżu nie było nikogo znajomego. W boksach siedziało tylko paru klientów, najwyraźniej unieruchomionych tutaj przez deszcz. Złapałam Patty, drugą kelnerkę, która powinna mieć dzisiaj zmianę razem z Marią.

—Patty, gdzie Maria i mój ojciec? – zapytałam dziewczynę, odgarniając z oczu mokre włosy. – Co jest?

—Pani Liz – Patty skinęła mi głową i uśmiechnęła się do mnie, rozkładając bezradnie ręce. – Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale pan Parker i Maria są chyba gdzieś na zapleczu.

—Dzięki – mruknęłam i skierowałam się na zaplecze. Przyśpieszyłam nieco kroku i pchnęłam energicznie wahadłowe drzwi. Na zapleczu nie było nikogo.

—Michael! Tato! – zawołałam, ale nikt mi nie odpowiedział. Poczułam narastający niepokój i mimo sukienki i obcasów wbiegłam na górę. – Jennie! – wpadłam do salonu i zatrzymałam się, nieco zaskoczona. Popatrzyłam z przerażeniem na obecnych w pokoju, podświadomie chyba szukając, kogo zabrakło – ale byli wszyscy... Nie brakowało nikogo, a nawet przybyły dwie nowe osoby.

Ojciec siedział jakiś zasępiony w fotelu, Maria siedziała obok niego i wyłamywała sobie nerwowo palce, naprzeciwko jakiegoś mężczyzny, odwróconego do mnie plecami. Na środku pokoju stała obca mi kobieta, w jasnym eleganckim kostiumie skrojonym chyba na miarę i z nienaganną fryzurą – wyglądała tak, jakby przed chwilą zeszła z obrazu jakiegoś artysty-perfekcjonisty. Jasne oczy patrzyły przenikliwie, a na twarzy, pomimo pozornej łagodności, krył się wyraz stalowej wręcz woli. Patrzyła na mnie tak, jakby mnie egzaminowała, czy nadaję się do czegoś... Tuż koło niej stał Michael ze złowrogą miną, pilnując najwyraźniej w świecie każdego jej ruchu. Isabel chodziła po pokoju niespokojnie, choć z jej miny wyzierała jakaś dziwna, utajona satysfakcja. Co więcej, Langley opierał się swobodnie o krawędź stołu, z rękami wbitymi w kieszenie spodni. Rzut oka w stronę okna dopełniał tej dziwaczej całości – mokre włosy Jennie opadały jej na twarz i tworzyły dość przerażający widok w połączeniu z dziwnym wyrazem jej oczu, które w dodatku były czerwone jak u królika, jej nos zaś świecił się z daleka. Ona płakała? Nie podobało mi się to. Chris stał tuż obok niej i obejmował ją opiekuńczo ramieniem jak prawdziwy starszy brat, choć i on miał raczej nietęgą minę. W pokoju panowało głębokie milczenie, które nadawało atmosferze pewien rodzaj grozy. W postawach wszystkich wyczuwało się napięcie i dezorientację, której nie mogła nawet zbić pełna luzu sylwetka Langley’a.

—Michael...? – zapytałam niepewnie, podświadomie chyba zwracając się do prawdziwej ostoi tej naszej obecnej grupy. Skoro nie było Maxa, to Michael przejął rolę przywódcy, czy mu się to podobało czy nie. – Michael, co tu się dzieje...?

—Może Cameron nam wytłumaczy – mruknął jakimś dziwnym głosem, patrząc jednocześnie na obcą kobietę. – Nie chciała powtarzać dwa razy – dodał. Nie znałam nigdy nikogo o imieniu „Cameron”, o ile, rzecz jasna, było to imię. I co ta kobieta robiła tutaj, razem z Langleyem i tym kimś zupełnie obcym na kanapie.

—Co tu się dzieje? – zapytałam z niepokojem, przenosząc wzrok z jednej znajomej twarzy na drugą. – Jennie? Langley?

Kobieta, którą Michael nazwał Cameron, podeszła do mężczyzny siedzącego nieruchomo, odwróconego do mnie tyłem, i położyła mu rękę na ramieniu.

—To ona – powiedziała. – W końcu przyszła – jej głos był tak samo „elegancki” jak jej wygląd – niski, jakby matowy i lekko zachrypnięty, a jednocześnie pełen różnych wibracji. Co ta zupełnie idealna i nierealna przy okazji kobieta robiła w moim domu?!

Mężczyzna na kanapie wstał i odwrócił się, patrząc na mnie ciekawie.

—Max! – wydałam z siebie tylko zduszony krzyk i nie namyślając się ani chwili, po prostu ruszyłam w jego kierunku. Potknęłam się o coś i wpadłam na niego, on zaś odruchowo mnie złapał. I to było wszystko, czego było mi trzeba – ramiona, które mnie trzymały, należały do żywego człowieka, a nie do ducha, moje dłonie nie przechodziły przez nie na wylot, czułam pod palcami szorstki materiał jego kurtki.

—Max! – zawołałam przytulając się do niego mocno. – Max, wróciłeś...! Max... – z mojego umysłu wyleciały wszystkie inne słowa poza tym jednym, nie obchodziło mnie, jakim cudem to było możliwe. Chciałam tylko jednego – jeśli był to tylko piękny sen... to niech trwa jak najdłużej, niech nigdy się nie kończy. – Max – powtarzałam, niezdolna do powiedzenia czegokolwiek innego. Ten zapach... Boże, to nie mógł być nikt inny, to musiał być Max! Być może ktoś miał jego twarz, choć wydawało mi się to niemożliwe, nawet oczy, choć to było nieprawdopodobne, ale jego zapachu nie mógł mieć nikt inny na całym świecie.

To był mój Max.

I tylko mój.

Jeden rzut oka na jego twarz powiedział mi, że mam przed sobą mojego męża, z którym pożegnałam się dobre piętnaście lat temu. Jedno spojrzenie łagodnych, bursztynowych oczu wystarczyło, by znikły te wszystkie lata i wszelkie niepewności, jedno spojrzenie i znów byłam małą Liz Parker, która szalała z niepokoju, gdy Pierce miał w swoich rękach Maxa... Nie musiałam się zastanawiać, ja po prostu czułam, że to był on, na którego czekałam tak długo.

Przytulałam się do niego tak, jakby miał zaraz zniknąć, jeśli tylko go puszczę, ale też czułam, że on z kolei obejmuje mnie niepewnie i nieśmiało.

—Max – powtórzyłam odsuwając się tylko troszeczkę, tylko tyle, żeby popatrzeć na tę ukochaną twarz. Przesunęłam z niedowierzaniem dłonią po jego twarzy, jakby chcąc upewnić się, że pod moimi palcami na pewno są jego rysy i nagle coś zakłuło mnie boleśnie. Tak, to na pewno był on – znałam każdy, najdrobniejszy nawet szczegół jego twarzy, całej postaci, powtarzałam wszystko przez piętnaście lat, każdej nocy polerowałam z precyzją i uczuciem perełki pamięci, chowając je skrupulatnie i z czułością w sercu, ale coś się teraz zmieniło. Nie chodziło tu o fizyczne zmiany, o to, że wydawał się być o wiele starszy, bardziej zmęczony, że jego twarz straciła swój chłopięcy urok i teraz należała do pięknego, dorosłego mężczyzny, że jego włosy urosły... Zmiana kryła się raczej w wyrazie jego oczu – wciąż takich samych, ale pozbawionych czegoś bardzo istotnego. Przypominały oczy dziecka, które dopiero poznaje świat, dziecka, które żyje w swoim własnym świecie albo... wariata. Nie potrafiłam odnaleźć w nich tego, co kiedyś, wpatrywał się we mnie z łagodną i cichą ciekawością, jakby zupełnie nie pamiętał, kim jestem, jakby nie pamiętał tego, co się zdarzyło. Wciąż widziałam w nich tą samą dobroć i sympatię, ale czegoś tam brakowało, tak, jakby to nie do końca był on, tak, jakby zupełnie nic nie pamiętał. Miałam wrażenie, że wciąga w siebie wszystkie moje emocje, jakby pochłaniał widok mojej twarzy... Przerażało mnie to trochę i wzdrygnęłam się lekko, poczym przytuliłam policzek do jego piersi, słuchając spokojnego i równego bicia jego serca, co upewniło mnie już do końca, że to naprawdę Max. Zbyt dobrze znałam ten rytm, żeby teraz móc się pomylić. Być może to nieprawdopodobne, ale ten dźwięk był odciśnięty na stałe w moim umyśle, jak... piętno. Zbyt dobrze pamiętałam, jak ten sam rytm zamierał pod moją dłonią...

Nie, nie zamierzałam teraz myśleć o tamtym dniu. Nie ważne, co się zdarzyło, liczyło się to, że mi go zwrócono – innego, niż wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni, ale wciąż Maxa.

—Hej, gołąbki, my też tu jesteśmy – dotarły do mnie słowa Langleya.

—Zamknij się – powiedział mu bez ogródek Michael. – Nie potrafiłeś go ochronić wtedy, to teraz milcz, ok.? Poczekasz sobie nawet całą noc, jeśli uznamy, że to dla ciebie wskazane – jego głos był cichy, ale zdeterminowany. Langley nic nie odpowiedział.

—Nie, on ma rację, im prędzej to wyjaśnimy, tym lepiej – powiedziałam gdzieś w okolicy mostka Maxa. Racjonalna część mojego umysłu wzięła górę. Nie miałam wcale ochoty odsuwać się od niego, ale czułam, że jest mu nieswojo i nie bardzo wie, co ma zrobić. Nie miałam pojęcia, co się z nim działo, ale wiedziałam jedno – że teraz nie pozwolę mu oddalić się ode mnie, bez względu na to, co się stało. – Wiesz, kim jestem? – zapytałam odsuwając się od Maxa na tyle, by mógł na mnie spojrzeć. Patrzył na moją twarz takim wzrokiem, jakby był zgłodniały widoku ludzkich twarzy, ale nie było w tym nic drapieżnego. Uśmiechnął się do mnie jakby niepewnie i skinął głową, a ja poczułam, że jeszcze chwila i rozpłaczę się jak małe dziecko.

—Jesteś Liz – odparł po prostu, tym samym miękkim głosem, akcentując moje imię tak samo, jak kiedyś. Już zapomniałam, że może ono tak pięknie brzmieć w czyichś ustach. Nie, nie w czyichś – w jego ustach. W dodatku powiedział to tak, jakby „Liz” było synonimem wszystkiego, co było ważne. Zamrugałam oczami, nie chcąc, by głupie łzy rozmazały mi jego postać. – Wiem, kim jest Liz – dodał jakby z zawstydzeniem. Uśmiechnęłam się do niego i skinęłam głową.

—To dobrze – stwierdziłam po prostu i wyciągnęłam rękę, ujmując jego dłoń i splatając moje palce z jego.

—To może Cameron coś nam wyjaśni – powiedział Michael zakładając ręce na piersi i patrząc wrogo na kobietę. – Chyba już najwyższa pora, prawda?

—Co się stało? Z Maxem? – zapytałam oglądając się i postąpiłam krok w kierunku kanapy, zachęcając gestem, by Max usiadł. Posłuchał mnie, nie odrywając ode mnie wzroku, pełnego łagodnego uporu. Usiadłam tuż obok niego, kładąc nasze splecione dłonie na moich kolanach – nie mogłam go puścić, nie teraz. Musiałam czuć obok siebie jego bliskość i ciepło, wiedzieć, że na pewno jest tutaj.

Isabel usiadła z drugiej strony Maxa i uśmiechnęła się do niego serdecznie, obejmując go ramieniem. Siedzieliśmy we trójkę, ja trzymałam jego dłoń i nie wiedziałam, gdzie kończę się ja a zaczyna on, Isabel obejmowała go, ale Max wcale nie czuł się tym przytłoczony. Błysnęło mi tylko w umyśle, że teraz w jakiś dziwny, zupełnie obcy mi sposób po prostu wiedziałam, co on czuje. I byłam tylko szczęśliwa z tego powodu. Michael stanął za naszymi plecami i zupełnie nieświadomie wszyscy ulokowaliśmy się tak, jakbyśmy mieli chronić Maxa – siostra, brat i żona, trójka najbliższych mu ludzi. Rzecz jasna nie myślałam wtedy o takich rzeczach – dopiero później, wspominając ten jeden wieczór, uświadomiłam sobie, że robiliśmy to zupełnie odruchowo, jakbyśmy starali się zamknąć go w naszym kręgu i nie pozwolić nikomu zbliżyć się do niego na tyle, by go zranić.

—Więc? – powiedziała groźnie Maria w kierunku... zaraz, Cameron? Tak, Cameron. Maria wstała z miejsca i przeszła na bok, zakładając ręce na piersi tak samo, jak Michael.

Cameron popatrzyła na nas kolejno z lekkim zaskoczeniem.

—Chcecie o tym rozmawiać tutaj...? – zapytała z niedowierzaniem Michaela.

—Młoda damo, wszyscy obecni w tym pokoju są doskonale poinformowani o wszystkim – zauważył mój ojciec. – Więc czy mogłabyś uprzejmie wyjaśnić nam co nieco? Chciałbym się dowiedzieć, czemu moja córka przez kilkanaście lat myślała o sobie jako o wdowie.

Cameron zaczerwieniła się lekko, przygładziła włosy i spojrzała na Langleya, ale z jego miny nic nie można było wyczytać. Westchnęła więc i przysiadła na drugim fotelu.

—No cóż – mruknęła. – Więc co chcecie wiedzieć?

—Wszystko – odparła spokojnie Isabel. – Po prostu zacznij od początku. Od samego początku – podkreśliła.

—Kim w ogóle jesteś? – zapytałam, nie odrywając jednak wzroku od Maxa.

—Och, faktycznie, nie przedstawiłam się jeszcze – zreflektowała się kobieta. – Cameron Flynn.

—Do rzeczy, do rzeczy – zniecierpliwił się Michael.

—Kilkanaście lat temu. Mieliście ogon... to znaczy pościg, a ściślej biorąc, to podwójny – Cameron najwidoczniej nie bawiła się w owijanie czegokolwiek w bawełnę. – Wojsko oraz agenci Khivara... wiecie chyba, o czym mówię? – zapytała jakby upewniając się, że rozumiemy.

—Do rzeczy – upomniał ją Michael. – Kiedy, bo kilkanaście lat można różnie rozumieć. I kto miał ten ogon, my wszyscy?

—Nie – Cameron pokręciła spokojnie głową. – Max i Liz. Tamta stacja w Ilinois to było wojsko. My tylko posprzątaliśmy.

—My? – zapytała złowrogo Maria i czułam, jak Isabel po drugiej stronie Maxa stężała.

Dziwne, że odczuwałam również emocje innych.

W pokoju zapanowała ciężka atmosfera, ale Cameron nie dała się zapędzić w kozi róg.

—My – powtórzyła. – Ściślej biorąc, Nicholas jako wysłannik Khivara. Również jestem... jak wy to nazywacie, Skórem.

Michael za nami wydał z siebie jakieś dziwne charknięcie.

—To jakaś pułapka? – warknął. – Jeśli to wszystko było z góry ukartowane...

—Dajcie jej powiedzieć, do cholery! – wtrącił się Langley. – Chcecie się czegoś dowiedzieć, to wysłuchajcie do końca tego, co ma wam do oznajmienia.

—Dziękuję – Cameron skinęła mu głową. – Jak już powiedziałam – my tylko posprzątaliśmy. Zatuszowaliśmy całą sprawę, nie potrzebny był nam wtedy rozgłos. Nicholas zdobył to, co chciał, to znaczy Maxa.

—Przecież on był martwy, umarł na moich rękach – wyrwało mi się mimo woli. Jakby na zaprzeczenie moich słów, żywy Max siedział tuż obok mnie i patrzył na nasze złączone dłonie. Na dźwięk mojego głosu podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się do mnie leciutko, samymi kącikami ust. Odpowiedziałam mu uśmiechem i uścisnęłam mocniej jego rękę. Ważne, że teraz był ze mną. A jednak poczułam wyrzuty sumienia; może gdybym nie zostawiła go wtedy na betonie stacji benzynowej, gdy udało mi się zawieźć go do jakiegoś szpitala... może wszystko wyglądałoby inaczej. Czemu tak szybko zrezygnowałam?

—Antariańska nauka potrafi zdziałać cuda – mruknęła Cameron. – Na Ziemi nawet natychmiastowa pomoc najlepszego lekarza na nic by mu nie przyszła – powiedziała, jakby czytając w moich myślach. – Ale na Antarze technika wygląda zupełnie inaczej.

—Zabraliście go tam? – zdziwiła się Isabel. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam ostrożnie długich włosów Maxa. Część z nich była siwa. – Czy to z powodu tego... wypadku w Ilinois Max jest teraz... inny? – zapytała patrząc na Maxa, całe szczęście bez zrozumiałego w tej sytuacji wyrazu politowania i współczucia. Byłam jej wdzięczna, że nie traktowała go jakby był wariatem. A przecież na pierwszy rzut oka można by go tak potraktować – jako człowieka, który oszalał czy też kompletnie stracił pamięć, dla którego to wszystko było czymś nowym. Jednak chyba obie czułyśmy, że to nie prawda, a przynajmniej nie do końca. Isabel i Michael stanęli na wysokości zadania i przyjęli tego Maxa, jak powinni. Czułam w głębi duszy, że nie było już dawnego Maxa, i gdy mój wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Isabel, wiedziałam, że ona i Michael również o tym doskonale wiedzieli, ale liczyło się to, że Max w ogóle był razem z nami. Znowu.

—Niezupełnie – westchnęła Cameron. – Nicholas... cóż, po zastosowaniu naszego leczenia Max był tym samym człowiekiem, ale Nicholas... Musicie zrozumieć, że Max jako Max przedstawiał ogromne zagrożenie dla władzy – odwróciłam niemal siłą wzrok od Maxa i popatrzyłam na kobietę. Jej twarz była idealnie opanowana, ale w jej oczach błysnęło coś smutnego. – I Khivar nie mógł pozwolić, by legenda, jaką owiana była postać Zana, wciąż trwała. Dlatego też kazał to zrobić – dodała cicho i zamyśliła się.

—Co zrobić? – nie wytrzymał Michael.

—Zabrał mu pamięć – wyjaśniła. Zacisnęłam mocniej dłoń Maxa.

—Co to znaczy...? – zapytałam, ale nie byłam pewna, czy chcę usłyszeć odpowiedź. – Jak...?

—Wypalił mu umysł – Cameron przygryzła wargę. – Raz na zawsze zabierając wszystko.

Za oknami wciąż szumiał deszcz. Max znów podniósł na mnie wzrok i znów uśmiechnął się niepewnie. Nie mogłam się rozpłakać, po prostu nie mogłam...

—Było mi go żal i starałam się mu pomóc – ciągnęła dalej Cameron. – Opowiedziałam mu to, co mogłam o was wszystkich i przy pierwszej nadarzającej się okazji przywiozłam.

—Jeśli jest w tym jakaś zasadzka... – zaczął groźnie Michael.

—Nie wierzysz Cameron? – zdziwił się Max, podnosząc głowę i patrząc pytająco na Michaela.

—Wybacz stary, ale lepiej nie wierzyć nikomu, niż uwierzyć o jednej osobie za dużo – mruknął Michael, nieco jednak łagodniej.

—Dlaczego? – wciąż dziwił się Max. – Ja jej wierzę. Opowiedziała mi o was. O Liz, o Isabel, o tobie... Michael – widziałam, jak Michael drgnął zaskoczony, słysząc swoje imię w ustach przyjaciela. – O Jennifer. I przywiozła mnie tutaj. Więc jej wierzę.

—Żeby wszystko było takie proste – westchnęła Isabel, uśmiechając się jednak do Maxa.

—A oni się znają – powiedziała znienacka Jennie. Zupełnie zapomniałam, że ona i Chris też tutaj byli – tkwili oboje nieruchomo koło okna, zupełnie z boku, nie odzywając się ani słowem. – Ona i Langley. Znają się.

—Jennie, chodź tutaj – poprosiłam. – Chris, ty też.

Ale żadne z nich nawet się nie poruszyło. Popatrzyli tylko niepewnie na Maxa i oboje, jak na komendę, utkwili wzrok w Cameron. Być może czuli się w jakiś sposób wykluczeni z tego wszystkiego, żadne z nich nigdy nie poznało Maxa.

To było dziwne – być w jednym pokoju z moim Maxem i dwójką jego dzieci, których nawet nie pamiętał... Boże, w jednej chwili wszystko zrozumiałam. Max nie pamiętał narodzin Jennie, nie pamiętał, jak czytał jej bajki. Nie pamiętał naszego ślubu ani starej chevelle, nie pamiętał, jak uratował mi życie i jak powiedział mi o sobie, kim jest naprawdę. Nie pamiętał kompletnie nic z naszego wspólnego życia... Zagryzłam wargi, żeby się nie rozpłakać. Musiałam być teraz silna, dla siebie i dla niego, dla naszych dzieci.

—O czym ona mówi? – zapytała Maria marszcząc brwi.

Langley westchnął ciężko.

—Owszem, ja i Cameron znamy się – potwierdził. – Ale jak na jeden dzień stanowczo starczy tego dobrego. O ile nie pamiętacie, to niektórzy z was mają jutro intensywny trening – zauważył uprzejmie. – Teraz czasu mamy jeszcze mniej, więc lepiej odłożyć sobie tego typu rozmowy na inny termin. Ja stanowczo żądam, żeby na dzisiaj skończyć tą nasiadówkę, wszystko wyjaśnicie sobie jutro i pojutrze.

Cameron popatrzyła na nas niepewnie. Było chyba jasne, że ani ja, ani Isabel czy też Michael nie wypuścimy teraz Maxa.

—Max tu zostaje – podkreśliłam. – Mój pokój jest wystarczająco duży. Max, zostaniesz ze mną? – zapytałam, patrząc na niego pytająco. Spojrzał na mnie i skinął powoli głową.

—To ja już pójdę – stwierdziła Cameron.

—Czekaj, czekaj! – zawołał Michael. – Pozwolisz, że ja pojadę z tobą – zaproponował takim tonem, że odmowa wydawała się niemożliwa. Cameron skinęła głową z zadumą.

—Max – westchnęła Isabel i przytuliła go mocno. – Wiedziałam, że wrócisz...

Obejrzałam się w stronę okna, gdzie Chris i Jennie wciąż tkwili w identycznych pozycjach.

—Jennie, wszystko w porządku? – zapytałam z niepokojem. Wydawała się być jakaś dziwna.

—Tak – uśmiechnęła się blado. – Dlaczego coś miałoby być nie tak?

—A jak tam twoje wyjście? – spytałam ostrożnie, patrząc na nią uważnie.

—Moje wyjście? – zdziwiła się lekko. – Aa – mina zrzedła jej nieco, ale po chwili znów na jej twarzy zagościła maska. – Nic. Nic nadzwyczajnego.

—Aha – mruknęłam.

Nie wydawało mi się, żeby to nie było „nic nadzwyczajnego”, ale Jennie była silna. Zresztą, teraz wszystko musiało być dobrze. Max cudem wrócił do domu, więc wszystko musiało się jakoś ułożyć.

Andrew zupełnie wyleciał mi z głowy. Teraz był tylko mój Max.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część