Nan

Powrót do Domu (34)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael:

No i wrócił Max. Nie powiem, że to niemożliwe, bo też byłem chodzącą niemożliwością, ale... do diabła, dobrze było znów mieć go w Roswell. Pewnie, był zupełnie różny od tego dawnego, ale mnie to nie przeszkadzało. To znaczy przeszkadzało, ale nie ze względu na niego... ok., chyba źle to ująłem. Od początku. Dobrze, że pojawił się Max. Źle, że pojawiła się ta cała Cameron, nie ufałem jej. Źle, że Max widział nas wszystkich po raz pierwszy w życiu, ale dobrze, że chociaż wiedział, kim byliśmy. W ogólnym zarysie, ale nie szkodzi. Źle, że Max dostał się w łapy tych popaprańców i dobrze, że oni gdzieś tutaj byli, bo nie puszczę płazem czegoś takiego.

—O czym myślisz? – zapytała Isabel siadając obok mnie ze szklanką soku pomarańczowego. Był wczesny poranek, a niebo po wczorajszej burzy było zupełnie czyste. Powietrze było świeże i rześkie, takie jak na teksańskich pustyniach, gdy spędzało się noce pod gwiazdami.

—O tej całej Cameron – mruknąłem. – Myślisz, że jeszcze śpi?

Nie pozwoliłem wczorajszego wieczora, żeby wróciła do swojego hotelu. Nie było głupich, jeśli ona sama nas odnalazła, to to samo zrobił Nicholas i teraz mógł bez trudu znaleźć i ją, jeśli zaś to był ich podstęp – to również nie zamierzałem im zbytnio ułatwiać. Skutek był taki, że dzisiejszą noc spędziłem na kanapie w salonie, a Cameron spała w moim pokoju. Wolałem mieć ją na oku, może i nie wszyscy Skórowie byli wrogami, ale przypadki Courtney zdarzają się niezwykle rzadko.

—Bo ja wiem – Isabel wzruszyła ramionami i zerknęła na zegarek. – Pojechałabym już do Maxa, ale chyba jest jeszcze za wcześnie. Całą noc nie zmrużyłam oka myśląc o tym, czego nam nie powiedziała, a to czekanie mnie wykańcza, jeśli sama nie wstanie, to wejdę tam i ją obudzę.

—Mówisz o mnie? – zapytała uprzejmie Cameron stając w drzwiach. Rzuciliśmy jej dosyć wrogie spojrzenia, ale nie ma się co dziwić, w końcu nie co dzień Skórowie przyprowadzają nam cudem ocalone fragmenty rodziny. – Już nie śpię. I słucham.

—To może raczej my posłuchamy – zaproponowała zimno Isabel. – Wczoraj nie wszystko nam wyjaśniłaś, a my chcielibyśmy się czegoś dowiedzieć.

—Taak? – zdziwiła się Cameron robiąc wielkie oczy. – A czego na przykład?

—A tego, kim ty u ciężkiej cholery jesteś – warknąłem. Cóż, nie da się ukryć, że byłem do niej nastawiony nieufnie. – Czemu nagle zdecydowałaś się pomóc Maxowi, bo z tego co pamiętam z wczoraj, to utożsamiałaś się z Nicholasem i jego podobnymi z okresu Ilinois.

Cameron popatrzyła na nas w milczeniu, jakby przełamując się wewnętrznie.

—Przecież już wiecie, kim jestem – zauważyła cicho i popatrzyła na krzesła po drugiej stronie stołu. – Mogę usiąść? – zapytała. Isabel skinęła głową.

—Tak, wiemy, że jesteś Cameron – zauważyłem ironicznie. – Może coś więcej, co? Człowiek na ogół składa się z czegoś więcej niż z samego imienia.

—Cameron Flynn, oficjalnie lat ziemskich czterdzieści jeden, z wykształcenia lekarz, nieoficjalnie Skór, były współpracownik instytutu badawczo-medycznego na Antarze, obecnie na czarnej liście Nicholasa – wyrecytowała jednym tchem z niejaką rezygnacją, ale nic mnie to nie obchodziło.

—A jaką mamy gwarancję, że nas nie zdradzisz? – zapytałem pochylając się nieco w jej kierunku. – Mówisz, że też jesteś na czarnej liście, więc czemu miałabyś nas nie wydać w zamian za swoją skórę?

—Michael – powiedziała Isabel hamująco, kładąc mi na ramieniu rękę.

—Nie, Isabel! – zawołałem i ściszyłem głos; pani Evans wciąż spała i nie wiedziała jeszcze o powrocie syna. – Musimy wiedzieć, czy ona nie zdradzi nas przy pierwszej lepszej okazji!

—Nie zdradzę was, bo to by mi nic nie dało – Cameron wzruszyła lekko ramionami. – Nicholas nigdy nie zapomina i nigdy nie wybacza, więc moją jedyną szansą jest przystanie do was.

—Czemu wciąż mówisz o Nicholasie? – zapytała Isabel patrząc na nią uważnie. – I czego miałby ci nigdy nie zapomnieć?

—Khivar zmarł kilka lat temu – wyjaśniła Cameron, czepiając się pierwszej części pytania. – Chyba w pewnym sensie było mu nawet żal Maxa, bo zostawił go w spokoju, wysłał go do naszego instytutu. Było mi żal Maxa i współczułam mu, ale przynajmniej mogłam krok po kroku wyjaśniać mu kim jest. Ale gdy Khivar zmarł władzę przejął Nicholas i wprowadził rządy twardej ręki. – prychnąłem ironicznie. Twardej ręki? Więc wobec niej Khivar był mięczakiem? Nie powiedziałbym tego, bo zdaje się, że po tym, gdy nas zabił w poprzednim życiu, dzierżył tron przez dobre kilkanaście lat...! Cameron spojrzała na mnie dziwnie i ciągnęła dalej: – Chciał zniszczyć wszystkich, a ja byłam temu przeciwna. Zdradziłam Nicholasa by pomóc jego wrogowi, a to przewinienie, którego żaden władca nie byłby w stanie wybaczyć.

—A czemu mielibyśmy ci uwierzyć? – zapytałem kręcąc nosem. – Nicholas to głupi, złośliwy kurdupel, a ty oczekujesz, że przyjmiemy cię z otwartymi ramionami?

—Michael! – zawołała Isabel. – Trochę taktu...

—Nicholas nie jest ani głupi, ani nie jest kurduplem – powiedziała spokojnie Cameron, ale na jej policzkach pojawił się rumieniec. – Być może był kurduplem w czasach, kiedy go znałeś, ale od tamtej pory minęło trochę czasu i gwarantuję, że bardzo się zmienił od tamtego czasu! A głupi nie jest – to, co zrobił, z jego punku widzenia było bardzo mądrym posunięciem!

Spojrzałem na nią zaskoczony, jej słowa tylko podsyciły moją nieufność. Jeśli istotnie była całkowicie po naszej stronie, to czemu u licha tak broniła tego karła? Coś mi tu śmierdziało... Isabel zresztą najwidoczniej również.

—O jakim mądrym posunięciu mówisz? – zapytała cicho. – O... zabraniu Maxowi pamięci? – Cameron ledwo dostrzegalnie skinęła głową. No rany, jeśli dowiem się jeszcze czegoś, to stanę na środku miasta i zacznę rozgłaszać że szukam wrogów...! – Mówiłaś, że to Khivar zabrał mu pamięć – w głosie Isabel zabrzmiały niebezpieczne nuty.

—Nicholas podsunął mu ten pomysł – przyznała niechętnie Cameron. Wymieniliśmy z Isabel ponure spojrzenia.

—Jeśli jest coś jeszcze, czego nam nie mówisz... – zagroziłem.

—Zaraz, a co z twoją znajomością z Langleyem, co? – przypomniała sobie Isabel. – Chętnie byśmy tego posłuchali, prawda, Michael?

—Tak, bardzo chętnie – zgodziłem się natychmiast. Cameron westchnęła ciężko.

—Ja i Max mieszkaliśmy u Langleya przez jakiś czas po powrocie z Antaru – stwierdziła z kamienną twarzą. – Langley był jedyną osobą, która musiała mi pomóc, nie miałam pojęcia, jak do was trafić. Langley nie chciał, żebyśmy tu przyjeżdżali, ale Nicholas chyba coś wywęszył i musiałam przywieźć tu Maxa, nie mogłam pozwolić, by ktoś znów zagroził Maxowi.

—Max jest w Roswell? – w kuchni rozległ się głos Diane Evans. Obejrzeliśmy się jak na komendę – w drzwiach stała matka Isabel we własnej osobie, w szlafroku, przyciskając jedną dłoń do piersi w dramatycznym geście... Hm, chyba nie bardzo wychodziły nam te konspiracyjne rozmowy, odwykliśmy już od nich. Znacznie lepiej wychodziło nam milczenie na różne tematy.

—Mama – odezwała się Isabel, usiłując pokryć zaskoczenie uprzejmością. Cała Isabel. – Już wstałaś? Myślałam, że jeszcze śpisz. To jest Cameron – powiedziała wskazując na Cameron. – Nasza... ekhm, znajoma. Zatrzymała się u nas, było już za późno na szukanie hotelu i do tego ta burza, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Ulokowałam ją w pokoju Michaela, nie z nim, rzecz jasna, Michael przespał się na kanapie w salonie. Zrobię ci kawy, popatrz, jak bardzo zmieniło się powietrze po tej wczorajszej burzy...

—Max jest w Roswell? – zapytała pani Evans przerywając potok wymowy Isabel. – Myślałam, że on nie żyje, co to ma znaczyć? Czy Liz wie?

Isabel rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie.

—To ja już pójdę – powiedziałem podnosząc się zza stołu.

—Michael! – syknęła Isabel. – Nie możesz mnie tak zostawić!

—Wybacz, Isabel, ale to nie moja matka – zauważyłem cicho. – Poza tym umówiłem się z Marią. Cameron pójdzie ze mną – dorzuciłem patrząc na nią wymownie. Panna Flynn... zaraz, może to pani... mniejsza z tym. Osoba o nazwisku Flynn bez słowa sprzeciwu wstała z krzesła.

—No pięknie, randka we trójkę – zaperzyła się Isabel.

—To nie jest randka – zauważyłem z godnością. – To tylko... przyjacielskie spotkanie.

—Więc tak to się dzisiaj nazywa? – zapytała Isabel z niebezpiecznym błyskiem w oku. Zacząłem wycofywać się w stronę drzwi.

—Isabel, mówię do ciebie! – odezwała się Diane. – Czy Max żyje?

Wymknęliśmy się z Cameron z domu. Być może to było nie fair z naszej strony zostawiać Isabel samą, ale w końcu – to była jej matka i doprawdy, nie wiem, w jaki sposób mielibyśmy jej w czymkolwiek pomóc. Zresztą, Isabel zawsze sama doskonale dawała sobie radę, więc czemu tym razem miałoby być inaczej...?


***

Maria:

Cameron zdecydowanie mi nie leżała. Doszłam do tego wniosku gdy Michael wszedł do Crashdown w jej towarzystwie, bez Isabel. A Cameron wyglądała jeszcze gorzej niż Isabel, to znaczy – była jeszcze bardziej idealna. I po tym było widać, że nie jest człowiekiem, bo żadna normalna kobieta nie ma wszystkiego doskonałego, a Cameron owszem. Zgrzytnęłam do siebie zębami.

—Cześć – powiedział Michael podchodząc do baru. – Są jeszcze na górze?

—Kate, bądź tak dobra i zobacz, czy nie ma cię na zapleczu – mruknęłam do drugiej kelnerki. Posłuchała mnie, bo byłam tutaj starsza i miałam wpływy u pana Parkera – chociaż tyle... – Gdzie zgubiliście Isabel? – zapytałam gdy Kate znikła na zapleczu.

—Diane usłyszała zły fragment naszej rozmowy – Michael wzruszył ramionami.

—Co wam podać? – zapytałam przypominając sobie, kim tutaj byłam. – Nie sprawiała kłopotów? – zniżyłam nieco głos i wskazałam brodą Cameron.

—Nie – Michael pokręcił głową. Uniosłam jedną brew.

—Skąd wiesz? A może kontaktowała się z nimi w ciągu nocy, co? – mruknęłam. – Z nimi nigdy nic nie wiadomo.

—Spała w moim łóżku i gwarantuję ci, że w pokoju nie było żadnego telefonu – odparł Michael. Zaraz, chwileczkę! Czy on właśnie powiedział, że ta Cameron spała w jego łóżku?! Świnia!

—Świnia! – warknęłam przez zęby.

—Kto? Ona, że się nie kontaktowała? – zdziwił się Michael.

—Wydaje mi się, że ona ma raczej na myśli ciebie – zauważyła subtelnie idealna Cameron idealnym głosem. Grrr. Michael popatrzył niepewnie na nią, potem na mnie, jakby zupełnie nic nie rozumiał. Cóż, był może i starszy, ale w dalszym ciągu tak samo ograniczony.

—Pójdę na górę – mruknął Michael, zerkając niecierpliwie w stronę zaplecza. – Pogadamy później, co?

—Jasne – skinęłam głową. – Idź, no idź, przecież mnie się nie śpieszy – pogoniłam go. Widziałam, że aż go rwie, żeby pójść na górę i całkowicie go rozumiałam. W końcu wrócił Max, jego najlepszy przyjaciel „od zawsze”, który wrócił do żywych po piętnastoletnim pobycie wśród umarlaków – przegrywałam konkurencję już w przedbiegach. Michael uśmiechnął się do i skierował się na zaplecze.

Dziwne. Dopiero teraz zauważyłam, jak bardzo Michael się zmienił. Racja, że przed chwilą mówiłam, że wciąż jest taki sam, ale... to było coś innego. Ten Michael chyba naprawdę był bardziej dorosły, nauczył się uśmiechu. Michael, jakiego pamiętam, uśmiechał się niezwykle rzadko, podczas gdy dla tego tutaj uśmiech stał się czymś... no, może nie naturalnym, ale znajomym. Widziałam na własne oczy, jak rysował razem z Bobby’m – dwadzieścia lat temu nie byłabym w stanie uwierzyć, że ten sam facet będzie potrafił spędzać czas z sześciolatkiem. Może Michael istotnie wydoroślał. Może. Byłam ciekawa, ile jeszcze tkwi w nim niespodzianek.

Powróciłam myślą do Liz i wczorajszego wieczoru. Nie byłam jeszcze dzisiaj u Liz, jeszcze nie rozmawiałyśmy. Powiedzmy, że nie chciałam jej przeszkadzać, uważałam, że nie mam prawa tego robić. Michael tak, Michael to co innego, ale ja stanowczo nie. Poza tym... nie wiem, jak zachowywałabym się na miejscu Liz. Max pojawił się właśnie teraz, gdy zaczęła powoli układać sobie życie, a przynajmniej do tego dążyć. Nie miałam jednak wątpliwości, co zrobi Liz. To była Liz, zawsze odpowiedzialna aż do bólu, mająca wszystko na głowie – wiedziałam, że zrezygnuje z Andrew bez mrugnięcia okiem. Ale z drugiej strony – chodziło tu o Maxa. Że też jeszcze dzisiaj istniała taka miłość... Nie, Liz i Max po prostu nie mogliby być osobno. Nawet, jeśli coś było tym razem nie tak z Maxem, to jednak Liz poświęci wszystko. Mimo wszystko nie wiem, czy chciałabym, aby to przytrafiło się i mnie. To znaczy nie wiem, czy taki powrót Jerry’ego byłby najlepszym pomysłem... To znaczy pewnie, że naprawdę to by było świetne, ale... Nie jestem Liz, nie mam w sobie jej siły i jej zaparcia, przyjaźniłam się z Jerry’m, ale tylko to było między nami. Nie wiem, czy potrafiłabym zdobyć się na takie poświęcenie. Ale cóż, to była zupełnie inna sytuacja. W każdym razie wolałam na razie nie przeszkadzać Liz. Po raz pierwszy w życiu chyba nie bardzo wiedziałam, co mam powiedzieć i jak się zachować, ale zaraz, chwileczkę, nie co dzień zwalają mi się na głowy osoby, które oficjalnie znikły z powierzchni ziemi dwadzieścia lat temu a nieoficjalnie nie żyją od piętnastu! Mogłam czuć się nieprzygotowana na takie wypadki.

W kafeterii nie wiedzieć jak pojawili się Jennie i Chris. Słowo daję, że chyba mieli oboje jakąś dziwną zdolność znikania i pojawiania się. I w dodatku znowu przypominali bliźnięta, z jednakowymi minami. Może Liz tak tylko mówiła, że Chris był synem Tess... W każdym razie żadne z nich nie przypominało w tej chwili dziatek uszczęśliwionych powrotem taty. Dobra, to chyba było bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.

—Hej wam – mruknęłam w ich kierunku. – Co macie jakieś nietęgie miny? Stało się coś?

—Nie – zaprzeczył Chris, jednak bez zbytniego przekonania.

—Nie? – uniosłam brwi. – Wybaczcie, ale mam jakoś wrażenie, że nie wyglądacie na młodych, zadowolonych z życia ludzi.

—Nie wyglądamy? – zdziwił się niemrawo Chris.

Spojrzałam na nich uważnie. Wydawali mi się być jakoś dziwnie... nieobecni. Jennie w ogóle wyglądała tak, jakby przez całą noc nie zmrużyła oka. Czemu? Powrót Maxa tak na nią wpłynął czy co...?

—To przez powrót Maxa? – wtrąciła się Cameron. Ta kobieta miała zaskakującą manierę pytania głośno o to, o co nikt inny nie miał śmiałości zapytać, choć w gruncie rzeczy zżerała go ciekawość.

—Co...? Nie, nie, oczywiście, że nie – Chris ocknął się jakby i potoczył dookoła lekko błędnym wzrokiem. – To znaczy... w gruncie rzeczy sam już nie wiem – westchnął ciężko. – To znaczy pewnie, że fajnie, że on wrócił, że żyje i w ogóle... ale co teraz? To znaczy... – Chris zaplątał się w końcu. I bardzo dobrze, bo jeszcze chwila i przestałabym go rozumieć.

—Nic się nie zmienia – Cameron wzruszyła ramionami. – W dalszym ciągu Langley będzie usiłował sprawić, żeby Nicholas nie załatwił was przy pierwszej lepszej okazji, a dalej... cóż, c’est la vie i tyle. Będziecie sobie żyć i znów się wzajemnie poznawać.

—Raczej po raz pierwszy w życiu będziemy się poznawać – mruknęła Jennie.

—Czy tutaj można coś zamówić? – zapytała Cameron patrząc na mnie wyczekująco.

Machnęłam na odczepnego ręką.

—Zaraz, chwileczkę. Jak to „po raz pierwszy”, co ty wygadujesz? Dobrze się czujesz? – zwróciłam się do Jennie.

—No po raz pierwszy – powtórzyła Jennie. – Pierwszy. I ja, i Chris. Ja miałam dwa lata, a Chris ile, kilka miesięcy, tak? No więc po raz pierwszy. Mnie tylko ciekawi, co mama powie panu Foxowi...

O tak, mimo wszystko musiałam przyznać jej rację. Nie tylko w kwestii tego, co Liz powie Andrew i jak to wszystko z nim załatwi, ale też i w kwestii poznawania się.

—Można tu coś zamówić? – powtórzyła Cameron niecierpliwie.

—Czego chcesz? – zapytałam wrogo. – Tylko szybko. Widzieliście dzisiaj Maxa? – zwróciłam się znów do progenitury króla kosmitów. Byłam niezwykle ciekawa, czy już zaczynali być jedną rodziną, ale widać nie bardzo, bo pokręcili zgodnie głowami.

—To coś... Marsjański shake... co to jest? – spytała Cameron uważnie studiując menu.

—Shake. Marsjański taki – odparłam nieuważnie. Dzwonek przy drzwiach znów dźwięknął – słowo, w tym lokalu drzwi nigdy się nie zamykały, Jeff Parker powinien chyba spać na materacu wypchanym banknotami i jeździć rols-royce’m. Rzuciłam okiem w stronę wejścia, na kolejnych fanów niezdrowego żywienia. Prywatnie nie sądziłam, żeby przychodzenie do tego lokalu było zbyt rozważne, działo się tutaj stanowczo za dużo.

—Langley powinien niedługo się pojawić – odezwał się Chris, składając serwetkę w kosteczkę.

—Dlaczego? – zapytałam. – Umówiliście się? Nie przepadam za tym łysym filmowcem, moglibyście umawiać się gdzie indziej.

—Przyjdzie bo dużo się dzieje, a Langleyowi kurczy się czas – wyjaśniła uprzejmie Cameron. – Doczekam się w końcu, żebyś przyjęła moje zamówienie czy nie?

—Ty wiesz, ile nam czasu zostało? – zainteresował się Chris rzucając zaciekawionym okiem na Cameron. Cholera, Cameron i ten jej idealny wygląd...

—Domyślam się i tyle – Cameron wzruszyła ramionami. – Nicholas z całą pewnością jest tu już od pewnego czasu, zdążył was poobserwować, więc to tylko kwestia paru dni, może tygodnia.

Mimo woli dreszcz przeleciał mi po plecach i popatrzyłam podejrzliwie na klientów, którzy przed chwilą weszli do Crashdown. Nie, to był jakiś absurd, jeszcze chwila, i wpadnę w jaką manię prześladowczą... Roswell to toksyczne miasto, i już zawsze tak pozostanie.

—Skąd wiesz? – zapytała Jennie marszcząc brwi. – Mówisz tak, jakbyś doskonale znała jego taktykę...

—Bo znam – odparła z prostotą Cameron. – Kiedyś byłam jego zaufanym współpracownikiem.

—I tak nagle zmieniłaś front, poznałaś ojca, zrobiło ci się żal i zmieniłaś front? – dociekała dalej Jennie. – Mów, nie krępuj się, my chętnie wszystkiego posłuchamy, prawda Chris? Na przykład kim tak naprawdę byłaś, co robiłaś, jak tu trafiłaś i skąd wiedziałaś, jak mnie wczoraj znaleźć. No, dalej, słuchamy! – ton Jennie stawał się coraz bardziej napastliwy.

—Jennie, spokojnie... – Chris usiłował trochę ją stonować, ale nie bardzo mu to wyszło. Cóż, Maxowi też nigdy nie wychodziło tonowanie Isabel...

—Langley będzie się miał z czego tłumaczyć – mruknęłam do siebie.

Drzwi kafeterii otworzyły się gwałtownie i do środka wkroczyła Diane Evans i Isabel.

—Gdzie on jest? Na górze? Max! – zawołała Diane ignorując nas całkowicie, przeszła czy też raczej przebiegła obok nas i weszła na zaplecze. Isabel rzuciła nam rozpaczliwe spojrzenie.

—Nie mogłam jej zatrzymać... – powiedziała bezradnie. – Lepiej za nią pójdę...

Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na drzwi zaplecza, każde chyba myślało o tym samym.

—No, nudzić to się tu nie można – zauważyłam. – Zbieram zamówienia na śniadanie – powiedziałam wyjmując bloczek zamówień.

—Kawę – rzuciła Jennie, wciąż zerkając podejrzliwie na Cameron.

—Wszystko jedno – mruknął Chris.

—O. W końcu. To marsjańskie, może się nie zatruję – uśmiechnęła się pod nosem Cameron. Rozejrzałam się po kafeterii, kogoś mi tu jeszcze brakowało...

—Ciekawe, gdzie Kyle – rzuciłam głośno. – Chyba będę musiała do niego zadzwonić i zapytać, czy wszystko w porządku... – dodałam odwracając się i przypinając zamówienie na metalowym kółku, udając jednocześnie, że zupełnie nie zauważyłam ponurej miny Jennie.

***

Michael:

Zatrzymałem się przed drzwiami pokoju Liz i zawahałem się. Dwadzieścia lat temu wszedłbym bez pukania, ale... no właśnie, dwadzieścia lat temu. A teraz – co? Miałem zapukać, cholera jasna? I może jeszcze zaproponować ciasteczka od harcerki do kupienia, hm?

—Niech wuj wejdzie, oni i tak nie śpią – odezwała się Jennie niespodziewanie. Podskoczyłem w miejscu i obejrzałem się – Jennie stała oparta o futrynę swoich drzwi z beznamiętną miną.

—Skąd wiesz...? – zapytałem nieufnie. Jennie wzruszyła ramionami.

—Po prostu – mruknęła. – Niech wuj nawet nie puka.

Postałem jeszcze chwilę i popatrzyłem na nią podejrzliwie – było mi trochę głupio wchodzić tam tak bez pardonu, ale cóż, skoro Jennie stała tam i patrzyła na mnie z uporem. Dziwnym uporem, dodajmy, jakimś takim zupełnie bez wyrazu. Hm. Głupio było mi również pukać tak pod tym jej uważnym okiem. No cholera, i ja, Michael Kamienna Ściana Guerin wymiękałem przed siedemnastolatką, córką mojego najlepszego kumpla?! Niewiarygodne.
W końcu zmobilizowałem się w sobie, pomyślałem „raz kozie śmierć” i przekręciłem gałkę w drzwiach. Wetknąłem głowę do środka.

—Eee... cześć – mruknąłem. – Można...? Jennie powiedziała, że już nie śpicie.

—Cześć Michael – uśmiechnęła się do mnie Liz. – Wejdź, nie musisz tak się tu czaić.

Co pozostało mi więcej wobec tak otwartego zaproszenia? Wszedłem do środka i zamknąłem za sobą starannie drzwi. Tak na wszelki wypadek. Zastanawiające, ile rzeczy robiło się „tak na wszelki wypadek”.

Maxwell siedział na łóżku, w otoczeniu albumów ze zdjęciami, i z uwagą oglądał każde zdjęcie. Matko, jeśli zamierza w ten sposób oglądać wszystkie zdjęcia, to będzie to robił do końca świata i dłużej...! Podszedłem bliżej i mimo woli zerknąłem na obrazki, ale nie było na nich absolutnie nic interesującego. Mała Liz Parker w sukience, Liz Parker z lizakiem, Liz Parker z lalką, o, Liz Parker z Marią...

—Cześć – powiedział Max podnosząc głowę i patrząc mi prosto w oczy. Wzdrygnąłem się nieco. To była nowa metoda Maxa, patrzył ludziom prosto w twarz, jakby mówił „ja cię nie pamiętam, ale dowiem się, czy ty mnie pamiętasz”. Mogło być denerwujące.

—Cześć – wydusiłem z siebie, zmuszając się do powiedzenia czegokolwiek. – Co... co robisz? – Jezu, co za kretyńskie pytanie. Przecież widzę, co on robi! – Sorry, głupie pytanie, nie było go...

—Dlaczego? – Max uniósł pytająco brwi. – Oglądam zdjęcia. Poprosiłem Liz i dała mi to – położył rękę na stosie albumów. – Pooglądasz ze mną?

—Ja.. jasne – zgodziłem się i usiadłem ciężko na łóżku obok niego, bo ugięły się pode mną kolana. Szczerze mówiąc to nawet nie zwracałem uwagi na miliony zdjęć (Chryste, ile w jednym domu mogło być zdjęć?!), wciąż patrząc ukradkiem na twarz Maxa.

Tak, wciąż był naszym Maxem, ale było w nim coś obcego. Być może chodziło o to, że Max patrzył na znajome twarze, ale ich nie poznawał. Przypominał trochę duże dziecko. Tak, to było chyba dobre porównanie – duże, poważne dziecko. Zacisnąłem nieświadomie pięści, patrząc na niego – niech no ja tylko dostanę tych dupków w moje ręce, już ja im pokażę, że nikt nie ma prawa robić czegoś takiego nikomu z mojej rodziny. Nasz Max, król, zawsze przywódca, zawsze wiedział, co zrobić, zawsze odpowiedzialny, teraz zaś było zupełnie tak, jakby ktoś zabrał to wszystko od niego i zostawił go jak pustą skorupkę, którą Cameron być może i usiłowała czymś wypełnić, ale co było zrobione, to było, skorupka została zbita i pęknięta.

—Widzisz? To podobno jest Liz – powiedział Max pukając palcem w jakieś zdjęcie.

—Aha – mruknąłem nieuważnie, nawet nie patrząc na zdjęcie. Dzieciństwo Liz Parker nie było moim ulubionym tematem.

Oto, czym teraz był wielki Max Evans. Dorosłym mężczyzną z umysłem na poziomie rozwijającego się dziecka. Ktokolwiek zrobił mu to, co zrobił, czy to Nicholas, czy Khivar, był po prostu jednym wielkim sukinsynem. Miałem nadzieję, że był to Nicholas, bo wtedy będę mógł skopać mu tyłek.

—Jesteś zły – zauważył Max zerkając na mnie. – Jesteś zły na mnie?

Tak, to była kolejna, zupełnie nowa dla mnie cecha mojego przyjaciela – był cholernie spostrzegawczy, coś jednak było inaczej, bo ten nowy Max chyba po raz pierwszy w życiu nie ukrywał tego, co myślał. Tak, teraz mówił po prostu to, co myślał, i wszystko było dla niego proste i jasne. Czarne albo białe. I wkrótce przywykłem do tego, ale póki co było to dla mnie jeszcze nowe.

—Nie, nie jestem zły, nie na ciebie – zaprzeczyłem kręcąc głową.

—Ale jesteś zły – upierał się przy swoim Max. – Czemu jesteś zły?

—Nie na ciebie – powtórzyłem. Nie byłem pewny, czy mógłbym powiedzieć mu, co mnie tak wkurzyło, ale wolałem nie ryzykować. Poza tym zaś nie mogłem wymyślić na poczekaniu żadnego kłamstewka, a i tak przypuszczam, że on od razu odgadł by, że łgam. – Po prostu... zdenerwowałem się przez złych ludzi – głupio mi było mówić do niego jak do dziecka, ale nie byłem pewny, czy mnie zrozumie, jeśli powiem inaczej.

—Tak... znam złych ludzi – potwierdził Max z zamyśleniem. – Ty też znasz złych ludzi?

—Znam – mruknąłem. Cholera jasna...! Wolałbym nie znać żadnych złych ludzi, do diabła. Max rzucił na mnie okiem z jakimś dziwnym wyrazem, być może zastanawiał się, czy znamy tych samych ludzi, a być może czy wiem, przez co on przeszedł.

—Dlaczego są źli ludzie? – zapytał cicho patrząc na zdjęcie Liz w szlafroku matki, ale wątpię, żeby tak naprawdę widział postać swojej żony w wieku dziecięcym.

—Nie wiem – odparłem szczerze. Max czasami zadawał stanowczo zbyt trudne pytania, choć przecież w gruncie rzeczy były bardzo proste...

—Nie powinno ich być – stwierdził Max smutnym tonem. Poczułem wyraźnie, że jeszcze chwila i nie wytrzymam i po prostu pęknę przed Liz i Maxem, ośmieszając się na całe życie – piękna perspektywa! Odchrząknąłem głośno i wstałem z miejsca. Podszedłem do okna i pogapiłem się odruchowo do góry, Max zaś wrócił do oglądania zdjęć.

—Wszystko jakoś się ułoży – powiedziała cicho Liz stając obok mnie i również patrząc na błękitne niebo bez ani jednej chmurki.

—Wierzysz w to? – zapytałem.

—W coś muszę wierzyć – odparła spokojnie. – Wiesz, siedziałam obok niego i patrzyłam na niego prawie przez całą noc, i wciąż powtarzałam sobie w myślach całą tą sytuację sprzed piętnastu lat, gdy on umierał.

—Dlaczego? – mruknąłem. Po co było wciąż wspominać coś, co było dawno temu i nie było prawdą?

—Bo przez piętnaście lat wierzyłam, że on nie żyje i że gorzej już być nie może – Liz uśmiechnęła się lekko. – Powtarzałam to sobie w myślach i patrzyłam na niego. Ten jego powrót to prawdziwy cud, więc wszystko musi się ułożyć.

—Nie rusza cię to, że Max jest teraz... inny? – zapytałem zniżając nieco głos. Liz odwróciła się i spojrzała na Maxa, który akurat podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. Liz również uśmiechnęła się do niego, a w jej oczach wyraźnie widziałem, że zapaliły się radosne iskierki, a zniknął ten uporczywy smutny wyraz.

—Nie – powiedziała szczerze. – Widzisz, ja wiem, że on w środku... że to jest nadal on. A że być może nie pamięta naszego ślubu czy też waszego pożegnania... to nie jest najważniejsze. Liczy się to, że w ogóle wrócił.

Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na naszego cudem odzyskanego Maxa. Być może i Liz miała rację...

Niespodziewanie drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła pani Evans, a tuż za nią Isabel.

—Przepraszam, nie mogłam jej zatrzymać... – mruknęła przepraszająco do Liz.

—Nie szkodzi – machnęła ręką Liz. – I tak prędzej czy później musiałoby do tego dojść...

—Max! – zawołała Diane Evans, rzucając się w stronę Maxa. – Max, synku... kochanie, dobrze się czujesz? Synku, co się z tobą działo! – zaczęła lamentować rzucając się na kolana przed Maxem. – Max, słoneczko, już dobrze, jesteś już u mamusi... – powtarzała obejmując mocno Maxa i tuląc go do siebie. Chyba przytulała go nieco zbyt mocno, bo Max ledwie mógł złapać dech, ale nie pisnął nawet słowem.

Tak, Max znów wrócił do domu... Diane Evans już o to zadba. I bardzo dobrze. I niech ja tylko dorwę tą kanalię Nicholasa...!




Poprzednia część Wersja do druku Następna część