Nan

Powrót do Domu (44)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael:

Było cicho. Bardzo cicho. Czasami tylko zaszczekał jakiś pies albo gdzieś w oddali przejechał samochód. A poza tym panowała cisza. Nic nie mąciło spokoju nocy. Prawie nic.
Siedziałem na dworze i odruchowo gapiłem się w niebo, tak samo jak podczas dziesiątek nocy spędzonych pod teksańskim niebem usianym gwiazdami, podczas spędu bydła. No, dobra, teraz też siedziałem pod teksańskim niebem, ale to było coś zupełnie innego.

Cóż, pogubiliście się? No tak, nic dziwnego, ostatnio widzieliście nas, jak wychodziliśmy z tajnego hangaru. Dobra, możemy się kawałek cofnąć. No więc wiecie, że Isabel postanowiła wysadzić w powietrze nasz statek? Ach, wiecie... no dobrze. Więc zaczynamy.

Po tym rewolucyjnym oświadczeniu Isabel, stanąłem obok niej bez słowa i wyciągnąłem przed siebie rękę. Miała rację, ten cholerny statek przynosił tylko pecha. A że to w nim przylecieliśmy na ziemię? Do diabła, nasz film trwa od 1989, nic nie pamiętaliśmy o jakichkolwiek statkach i planetach! Gdyby ten grat nie rozbiłby się, może wcale nie poznalibyśmy Liz, Marii i Alexa. Może wrócilibyśmy na ten cały Antar w glorii i chwale, a może egzystowalibyśmy na jakimś, za przeproszeniem, zadupiu czekając na stosowną chwilę powrotu. Ale nie, statek się rozbił, zginęło trochę naszych, a my dojrzewaliśmy w jaskini. Nie miałem żadnych oporów przed niszczeniem statku. Ile to czasu zmarnowaliśmy z Maxem przeszukując pustynię, usiłując znaleźć właśnie ten cholerny statek! Poza tym to był grat, który i tak nie miał szans gdziekolwiek polecieć. No i na koniec – wcale nie mieliśmy ochoty gdziekolwiek lecieć, podobało nam się tu, gdzie byliśmy.

Chris i Jennie poszli do samochodu, a my oboje z Isabel staliśmy przed starą, niepozorną stacją benzynową. Po chwili rozległ się głuchy wybuch gdzieś w trzewiach budynku – udało nam się wysadzić najpierw sam statek. Mimo woli pomyślałem z podziwem o tej ogromnej robocie, jaką odwalił Langley zmuszając nas do ćwiczeń. Jeszcze nigdy do tej pory nie potrafiliśmy korzystać z naszych możliwości tak sprawnie i dokładnie. Do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak dużo możemy.

Po paru chwilach pierwsze płomienie pojawiły się w czarnych dziurach okien. Zrobiliśmy swoje, tym razem już do końca. To było jak symboliczny pogrzeb. W nosie mieliśmy wojsko, niech myślą co chcą i zastanawiają się do uchachanej śmierci, może nastąpił samozapłon albo terroryści wysadzili w powietrze Bogu ducha winną starą stację benzynową. Grunt, że nie zobaczą ani statku, ani pyłu pozostałego zarówno po Skórach, których wyeliminowała Jennie, jak i po Langleyu. Postaliśmy jeszcze chwilę z Isabel, patrząc w milczeniu jak płomienie ogarniają cały budynek.

—Chodźmy – mruknąłem do Isabel. – Czas na nas, nie mam ochoty spotkać się z wojskowymi.

—Chodźmy – powtórzyła Isabel odwracając się. Ujęła mnie pod rękę i zaczęliśmy powoli iść w stronę samochodu. – Wiesz, czuję się tak, jakbym w końcu pozbyła się jakiegoś upiornego ciężaru – odezwała się, na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Pomyślałem, że Isabel z wiekiem przybywa uroku i czaru.

—No – potwierdziłem.

Jennie i Chris wyglądali tak, jakby zaraz mieli paść na swoje ryjki.

—Jedziemy do domu? – zapytała Isabel zapinając pas. Uruchomiłem silnik i wyjechałem na szosę, od razu dodając gazu. Naprawdę nie miałem ochoty spotkać się z wojskiem.

—Nie – odparłem patrząc we wstecznym lusterku na zmaltretowane dzieci Maxa. Isabel popatrzyła na mnie zaskoczona. – Zatrzymamy się w jakimś motelu i odpoczniemy.

Nie dodałem tylko, że nie skręciłem w stronę Nowego Meksyku, ale pojechałem w głąb Teksasu. A nóż widelec, na wszelki wypadek. Wydawało mi się to być lepszym pomysłem, niż gnanie na łeb na szyję do Roswell. Bądź co bądź znałem dość dobrze Teksas, i zupełnie przypadkiem wiedziałem, że z Bazy Dyess Air Force jest właściwie rzut beretem do naszej starej stacji, ale baza ta leży bliżej Nowego Meksyku... Stanowczo bezpieczniej było pojechać w przeciwnym kierunku. Zatrzymałem się dopiero w Snyder, choć z całą pewnością nikt nie zamierzał przeszukiwać całego kraju. Wynajęcie dwóch pokoi w przydrożnym motelu zabrało dosłownie chwilę, po której Chris chrapał już w moim pokoju, a Jennie i Isabel w drugim. Mnie nie chciało się spać. Chyba wciąż buzowała we mnie adrenalina albo coś tam innego. Wyszedłem więc przed pokój, usiadłem na schodach i gapiłem się w nocne niebo bez celu. I tu też właśnie mnie zastaliście.

Wyjąłem z kieszeni telefon i popatrzyłem na wyświetlacz. Druga nad ranem. Nie zasnę. Co tam, najwyżej Isabel poprowadzi samochód. Otworzyłem książkę telefoniczną i zatrzymałem się przy „Liz”. Może należało do niej zadzwonić? Co prawda była druga w nocy, ale wątpiłem w to, czy Liz śpi. Znając ją – zdecydowanie nie. Może lepiej byłoby zadzwonić i powiedzieć, co i jak. Zapytać, czy wszystko w porządku. Nie namyślałem się dłużej.

Nie przeczekałem nawet jednego sygnału – Liz natychmiast odebrała. Chyba miałem rację. Widziałem ją, jak siedziała przy stole, bawiącą się niecierpliwie papierosem i wpatrującą w telefon...

—Michael, wszystko w porządku? – zapytała natychmiast zdenerwowanym głosem.

—Tak – odparłem. – Jesteśmy w Snyder.

—Gdzie to jest? – zdziwiła się Liz. – Co tam robicie, coś nie tak? – znowu się zaniepokoiła.

—Wszystko w porządku – uspokoiłem ją. – Snyder, Teksas. Ściślej biorąc, jesteśmy w motelu. Odpoczywamy – „i przeczekujemy zawieruchę” dodałem w myśli, przemilczając to jednak przed Liz, żeby jej dodatkowo nie denerwować.

—W motelu – powtórzyła Liz. – Dasz mi Jennie? Muszę z nią porozmawiać.

—Jennie śpi – oznajmiłem. – Mam ją obudzić?

—Nie, nie budź jej – zaprotestowała natychmiast. – To... trudno, to może poczekać... chyba.... – w jej głosie pojawiła się niepewność. Teraz to ja się zaniepokoiłem.

—Liz, w porządku?

—Zaraz – odparła. – Za chwilę. Powiedz mi, co u was. Wszyscy jesteście cali? Jak poszło?

—Liz, opowiemy wam wszystko jutro – poprosiłem. – To znaczy dzisiaj wieczorem, jak wrócimy. Ale poszło dobrze, Jennie i Chris byli niesamowici. I Liz – zawahałem się przez chwilę. – Langley nie żyje – dodałem cicho.

—Boże – szepnęła Liz do słuchawki. – A... a poza tym? – zapytała niepewnie.

—W porządku – powtórzyłem. – A u was? – chciałem zapytać, co z Marią, ale było mi głupio. Zapadła głucha cisza i zaniepokoiłem się, że coś się stało. – Liz? Liz, jesteś tam?

—Jestem – odezwała się w końcu.

—Liz, czy coś się stało? – zapytałem z niepokojem. Maria...!

—Nie... niezupełnie – zająknęła się Liz. – Widzisz... Cameron też nie żyje. I Kyle – dodała znacznie ciszej.

Zupełnie mnie tym ogłuszyła.

—Kyle...? – powtórzyłem głupio. Byłem pewny, że czegoś tu nie rozumiem. – Jak to: „Kyle”? Liz, o czym ty mówisz?

—Kyle nie żyje – westchnęła ciężko Liz. – Zaskoczyli nas Skórowie i... Kyle nie żyje.

Jezu. Kto jeszcze?

—A... Maria? – zapytałem z wahaniem.

—Tylko Kyle – odparła Liz smutno. – Michael, nie mów o tym Jennie, dobrze? Chciałabym... ja jej to powiem, ok.?

—Jasne – mruknąłem. – Idź spać. Zobaczymy się wieczorem to... pogadamy.

—Tak. Pogadamy – zgodziła się Liz. – Dobranoc.

—Dobranoc – odparłem i rozłączyłem się. Jezu, to jakiś koszmar. Moja rozmowa z Liz może wydawać się sucha i pośpieszna, ale tak naprawdę wydarzyło się zbyt dużo rzeczy, żeby o nich rozmawiać przez telefon. Po prostu poinformowaliśmy się o najistotniejszych faktach, zostawiając wszystko na chwilę, gdy spotkamy się wszyscy razem.

Więc Cameron nie żyje. Ciekawe, jak. Polubiłem ją, poza tym naprawdę jej szkoda, była zbyt ładna. Ale o ile Cameron była dla mnie znajomością dosyć nową, o tyle naprawdę poruszyła mnie wiadomość o Kyle’u. Cholera, to jest... był mój przyjaciel, kumpel, z którym chodziłbym na piwo gdyby nie to, że piwo było dla mnie nie wskazane! Chodziliśmy razem na mecze i graliśmy w kręgle. Razem biliśmy się na wieczorze kawalerskim Jesse’go. Pomyślałem o tym, co musiał czuć Jim Valenti. Matko. Jak ja mu spojrzę w oczy? Przecież gdyby nie my, wszystko byłoby zupełnie inaczej. Dwadzieścia lat temu też była podobna sytuacja, która teraz przypomniała mi się w całości, że wszystkimi szczegółami. Pierce i my w piwnicy UFO Center. Strzały. I ja. Zabiłem wtedy człowieka. Kyle umierał. A Max go przywrócił do życia. Czemu nie zrobił tego teraz, po raz drugi? Może chodzi o to, że nie można żyć na kredyt? Nie wiem, to już teraz nie istotne.

Ubyło nas. Kyle był dobrym przyjacielem. Niech to szlag! Cisnąłem kamieniem, być może nieco za mocno, a być może nieświadomie pchnąłem go nieco moimi mocami, bo kamień poleciał między kubły ze śmieciami, przewracając je, aż w końcu eksplodował.

—Jeszcze ci mało? – usłyszałem za plecami głos Isabel. Obejrzałem się przez ramię – Isabel stała dwa kroki za mną, kompletnie ubrana. Mruknąłem w odpowiedzi coś pod nosem i przesunąłem się trochę, robiąc jej miejsce obok siebie.

—Czemu rzucasz kamieniami w środku nocy? – zapytała siadając obok mnie.

—Czemu nie śpisz? – odbiłem piłeczkę. To najlepszy sposób, żeby zmienić temat rozmowy.

—Nie mogę zasnąć – odparła. – A ty nie zmieniaj tematu, nie dam się na to złapać. Czemu rzucasz kamieniami w środku nocy? – powtórzyła pytanie i popatrzyła na mnie uważnie. Pomyślałem, że Isabel miała naprawdę piękne, ciepłe oczy. Orzechowe. Prawie już zapomniałem, jak bardzo Isabel troszczyła się o innych. Zwłaszcza o rodzinę.

Zastanowiłem się przelotnie, czy mogę jej powiedzieć. Liz co prawda nie powiedziała, żebym nikomu nic nie mówił, chciała tylko, żeby nie mówić nic Jennie. Poza tym nie miałem ochoty ukrywać czegokolwiek przed Isabel.

—Rozmawiałem z Liz – powiedziałem w końcu. – Kyle nie żyje – oczy Isabel zaokrągliły się. – Nie wiem dokładnie, jak.

—Matko... Kyle...? – Isabel najwyraźniej była w szoku. Nie dziwiłem się jej. Nie zdziwiłem się również, gdy sięgnęła po drugi kamień i również cisnęła go w stronę śmietnika, wywołując tym kolejną lawinę hałasów.

—Ciszej tam, do diabła! – wrzasnął jakiś głos z jednego z pokoi. – Ludzie tu płacą za sen, cholery jedne!

—Zamknij się pan! – uciszył go głos z innego pokoju. – Sam pan przeszkadzasz, to zwykłe koty!

—Koty! – zawołał damski z kolei glos. – Tygrysy chyba!

—Delikatna się znalazła! – zaperzył się właściciel pierwszego głosu.

Siedzieliśmy z Isabel na drewnianych schodkach przed naszymi pokojami, przysłuchując się w milczeniu kłótni, którą sami sprowokowaliśmy

—Liz prosiła, żeby na razie nie mówić nic Jennie, sama chce jej powiedzieć – odezwałem się, gdy awantura nieco przycichła. Isabel skinęła w milczeniu głową. Ciekawe. Czemu nie należało nic mówić Jennie? Najwyraźniej wszyscy dookoła byli zorientowani w temacie, poza mną. Fakt, wydawało mi się, że jest między nimi coś więcej, potwierdzały to też słowa Bobby’ego, który zawsze z przejęciem relacjonował wszystko, co tylko mógł, a chłopak naprawdę sporo widział... ale mimo wszystko wydawało mi się, że to chyba nie było jakieś takie bardzo zaawansowane. Chyba się pomyliłem.

—Isabel – odezwałem się. – Czy między Kyle’m a Jennie było coś poważniejszego, niż zwykła fascynacja? – zapytałem z zamyśleniem.

—Michael, nie wydaje mi się, żeby to był dobry moment... – mruknęła Isabel. – Ale... oczywiście, że tak. Nie zauważyłeś? – zdziwiła się lekko. Wzruszyłem ramionami. No tak, teraz już rozumiałem. Zrobiło mi się żal Jennie, najbliższe tygodnie będą w takim razie dla niej piekłem. Gdyby można było jej w ogóle nie mówić, udawać, że wszystko jest w porządku... ale Jennie nie była dzieckiem, natychmiast by się zorientowała. Cholera.

—Michael – powiedziała znów Isabel.

—No – mruknąłem nieuważnie, zastanawiając się co zrobić, by jakoś ulżyć Jennie.

—Co teraz będzie? – zapytała cicho Isabel. – Jak będzie wyglądała przyszłość? No wiesz, kiedy przyjeżdżaliśmy do Roswell mieliśmy całe życie ułożone i zaplanowane, i to wszystko stanęło teraz na głowie. Zastanawiałeś się, co teraz?

Isabel miała rację. Tak, kiedy zdecydowałem się zahaczyć o Roswell wracając z targów, myślałem, że zatrzymam się tu tylko dzień – dwa. Zostałem prawie dwa miesiące. Miałem pracę i dach nad głową oraz kłopoty w postaci Harry, byłem przekonany, że nie spotkam już Isabel ani tym bardziej Maxa. A tymczasem spotkałem nie tylko ich, ale i Marię. Nie wiedziałem, czy Maria jest już gotowa na kolejny związek, nie byłem pewny, czy ja jestem gotowy, ale teraz, gdy wiedziałem, że już nic nam nie zagraża – musiałem się nad tym zastanowić. Wszystko się zmieniło, i nie miałem pojęcia, co teraz.

—Zostaniesz w Roswell czy wrócisz do Teksasu? – spytała Isabel patrząc w gwiazdy. Wzruszyłem ramionami.

—Chyba zostanę – mruknąłem. Nie miałem ochoty wracać do tego, co robiłem przez dwadzieścia lat, każdy ma swoje granice, ale... – Nie wiem, Isabel. Kto da robotę kowbojowi w Roswell? Nie wiem, czy to ma jakiś sens.

—A Maria? – zapytała łagodnie Isabel. – Zostawisz ją po raz drugi? Nie rób tego, Michael. Przecież ty ją wciąż kochasz.

—Ja nic nie umiem, Isabel – odparłem niechętnie. – Myślisz, że wystarczy, że ją kocham? Bo ja wątpię. Poza tym ona ma dziecko.

—Które nie ma ojca – uzupełniła Isabel. – Nauczysz się czegoś, Michael, może ten twój przyjaciel załatwi ci pracę w MetaChemie. Ale przysięgam, że jeśli będziesz chciał wyjechać bez Marii, to zmuszę cię do tego, żebyś został – zagroziła. Objąłem ją ramieniem i uśmiechnąłem się szeroko.

—Dzięki, Isabel – powiedziałem. – Mówiłem ci kiedyś, że cię kocham?

—Być może kiedyś – Isabel też się uśmiechnęła. – Też cię kocham.

No tak, zaraz wymyślicie sobie Bóg wie co. Co za perwersja, nie? Tu rozmawiają o Marii, a tu wyznają sobie miłość. Otóż nie, drogi Czytelniku, muszę cię rozczarować. Nic z tych rzeczy. Isabel jest jak siostra, czasami potwornie uciążliwa, czasami złośliwa, czasem denerwująca, ale w gruncie rzeczy jedyna w swoim rodzaju.

—A ty? – zapytałem. – Powrót do Nowego Jorku, do Vogue’a i Paula? – Isabel skrzywiła się lekko.

—Do Vogue’a pewnie tak, o ile naczelna jeszcze mnie przyjmie – odparła. – Ale do Paula już raczej nie.

—Nie? – zdziwiłem się. – Myślałem, że ci na nim zależy.

—Bo zależało, ale to już przeszłość – mruknęła. – Nie ma się co przejmować, nie ten, to inny.

—Masz już kogoś na oku? – zapytałem, a Isabel uśmiechnęła się tajemniczo.

—Być może – odparła. Pokręciłem głową – zawsze wiedziałem, że Isabel była łakomym kąskiem dla facetów, ale jakoś średnio miała do nich szczęście. Alex zginął, z Kyle’m nie zaskoczyło, z Jesse’m się rozwiodła a Paul ją zostawił. Szczerze życzyłem jej tego, by spotkała na swojej drodze kogoś odpowiedniego, i naprawdę byłem gotów zaakceptować każdego (jako jej brat, oczywiście) pod warunkiem, że Isabel będzie szczęśliwa.

—A Alex? – zapytałem, bo przypomniało mi się, że przecież Isabel nie przyjechała tu sama.

—Jest lepiej niż było – uśmiechnęła się. – Naprawdę. Myślę, że Roswell dobrze nam zrobiło. A właśnie, jak myślisz, czy Liz i Max wrócą do Las Cruces czy zostaną...?

—Nauczycielem można być wszędzie – zaopiniowałem. – Zostaną. Twoja matka nie pozwoli im wyjechać. Poza tym nie sądzę, żeby Liz miała ochotę od września znów spotykać się z tym Andrew.

Isabel zamilkła i zapatrzyła się w niebo.

—Taaak... – mruknęła. – Ale to całkiem fajny mężczyzna, wiesz?

—Ja tam wolę Marię – wzruszyłem ramionami. Isabel dała mi sójkę w bok, ale nic nie powiedziała. O rany. Czy to oznacza, że jej nowym celem jest Andrew Fox...? Dobra, wszystko jedno. Powiedziałem, że jest mi wszystko jedno, z kim zacznie się spotykać Isabel, o ile będzie szczęśliwa.

Isabel oparła się o mnie wygodnie i zamknęła oczy.

—Posiedzimy tak troszeczkę? – poprosiła.

—Jasne – odparłem, obejmując ją. Nie chciało mi się spać.

Aż trudno było uwierzyć, że ten sielski spokój poprzedzały takie niesamowite wydarzenia. Mogę grać w kolejnej części „Gwiezdnych Wojen”, nadawałbym się. Mam doświadczenie z kosmitami, na pewno większe niż George Lucas. Przecież on nie widział mnie nigdy w życiu, a to ja byłem kosmitą, nie on! Poza tym, co on wie o gwiezdnych wojnach, nikt nie macha żadnymi świetlnymi mieczami. Nie jesteśmy aż tak kiczowaci. Ale i tak nikt nie uwierzy, że kosmici nie muszą mieć czułek, ogonków i zielonej gęby. I dobrze.

Niebo na wschodzie zaczynało blednąć. Zresztą, to za dużo powiedziane, po prostu na horyzoncie pojawiła się jaśniejsza kreska. Teraz już pójdzie piorunem, gwiazdy zbledną, niebo na wschodzie rozjaśni się, aż ukaże się pierwszy fragment słońca. Taaak, przerabiałem to dziesiątki razy, teraz jednak byłem dziwnie spokojny. Jasne, że nie wrócę do McCarthy’ego. Zostanę w Roswell. Znajdę pracę. Nauczę Bobby’ego czytać. Będę kłócił się z Marią o to, kto poprowadzi Jettę. Będzie dobrze. Teraz czułem, że mogłem zacząć planować przyszłość, bo nic już mi nie pokrzyżuje planów.

Chyba też mi się trochę przysnęło. Obudziłem się, kiedy słońce zaczęło przygrzewać. Isabel wciąż spała, wtulona w moje ramię. Zdrętwiała mi szyja.

Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odwróciłem głowę na tyle, na ile pozwalał mi zesztywniały kark. Jennie i Chris jednocześnie wyszli z pokojów, oboje potargani i jeszcze zaspani.

—Wracamy? – zapytała Jennie z przeciągłym ziewnięciem, wskutek czego jej pytanie zabrzmiało raczej jak „Aaaa-my”. Chris przeciągnął się tak, że aż mu w kościach strzyknęło.

—Jasne – mruknąłem.

Najwyższa pora wracać do domu. Do Marii.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część