Nan

Powrót do Domu (50)

Poprzednia część Wersja do druku

Jennie:

Więc to był koniec. To naprawdę był koniec. Kyle osiągnął kres swojej podróży.

Na cmentarzu było wielu ludzi. Część z nich znałam, cześć była mi zupełnie obca. Ale tak naprawdę ci ludzie zupełnie mnie nie obchodzili. Patrzyłam na ciemną trumnę, w której leżał Kyle i myślałam: czy jest mu wygodnie. Myślałam: zostanie tu całkiem sam, gdy wszyscy pójdą. Pewnie by się ucieszył. Nie lubił tłumów. Myślałam: kto teraz będzie denerwował ciotkę Marię. Myślałam: kto pojedzie ze mną do rezerwatu Indian.

Stałam nad grobem, wykopanym w czerwonej ziemi i to wszystko wydawało mi się takie nierealne. Ci wszyscy ludzie stojący dookoła. Czego oni tu chcieli? Pewnie Kyle wolałby być spalony i rozsypany gdzieś nad Roswell, gdzie spędził całe życie. Albo rozsypany nad Gangesem. Podobno niektórzy tak robią. Na pewno wolałby coś takiego, niż ten pompatyczny pogrzeb.

Niewiele pamiętam z pogrzebu. Moje wspomnienia są jak wybiórcze slajdy, jak chwile uchwycone w ruchu. Twarze ludzi, pojedyncze słowa. Obrazy. Gesty. Ale nie potrafiłam złożyć tego w jedną całość.

Stałam nad grobem jak otumaniona i przenosiłam wzrok z twarzy na twarz. Mama była skupiona i smutna, na twarzy taty malowało się poczucie winy. Ciotka Isabel, jak zwykle elegancka i piękna, tym razem zamiast zwykłego delikatnego uśmiechu też była smutna. Kyle był jej przyjacielem. Ku mojemu zaskoczeniu Alex również była zupełnie poważna. Ciekawe, dlaczego.

Chris stał obok mnie i obejmował mnie ramieniem, tak jakby bał się, że zamierzałam skoczyć do grobu. Chciało mi się śmiać, jak o tym pomyślałam. Nie zamierzałam urządzać żadnych scen.

Jim Valenti stał koło trumny, trzymając za rękę żonę. Napotkałam przypadkiem spojrzenie jego jasnych oczu i uciekłam wzrokiem w bok. Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy, nie ze świadomością, że nie potrafiłam pomóc jego synowi. To nie było w porządku.

Pamiętam, jak ciotka Maria zaczęła śpiewać. Jak zrobiło się wtedy zupełnie cicho. I być może dlatego nagle zrobiło mi się tak smutno, może dlatego właśnie po moim policzku słynęła łza. Chris pogłaskał mnie po ramieniu i szepnął coś do ucha, ale nie wiem co.

Gdy pastor mówił o prochu, miałam ochotę rzucić w niego ziemią i zawołać, co on opowiada. To nie było w stylu Kyle’a, żeby zamienić się w proch. Kyle zawsze będzie, tego byłam pewna.

I pamiętam też, że gdy opuścili trumnę i zaczęli ją zasypywać, miałam wrażenie, że ktoś zasypuje żywcem moje serce. Nawet nie wiedziałam, że płakałam – Chris wymanewrował mnie delikatnie z tłumu, podał chusteczkę i przytulił mocno.

Czułam na sobie poruszone spojrzenia ludzi, słyszałam ich myśli – „ta, która się w nim zakochała”, „ta dziwaczka, która znalazła sobie dziwaka”, a ja miałam ochotę powiedzieć im prosto w twarz, że w takim razie nie wiedzą, czym jest miłość. Nie dbałam o nich, nie dbałam o to, co myśleli o mnie, ale nie zamierzałam pozwolić na to, by wyobrażali sobie Bóg wie co o Kyle’u.

Wytarłam nos i wysunęłam się zdecydowanie z ramion Chrisa, poczym zaczęłam przepychać się w kierunku rodziców.

—Biedaczka, nieźle nią to wstrząsnęło, ale cóż, czego można się było spodziewać po buddyście. Ona była od niego młodsza o dwadzieścia lat – usłyszałam głos jakiejś paniusi, którą mijałam. Zatrzymałam się i spojrzałam z taką wyniosłością, na jaką tylko było mnie stać. Nie zamierzałam pozwolić, żeby ktokolwiek się nade mną litował. Czułam się o wiele starsza i bardziej doświadczona niż ta kobieta. Czy ona w ogóle znała Kyle’a, wiedziała, jaki był naprawdę?

Chris pociągnął mnie za rękaw.

Stanęłam obok ojca, który otoczył mnie ramieniem.

I tak to się zakończyło. Nasza wspólna podróż zakończyła się właśnie tam, na cmentarzu w Roswell.

Ciotka Isabel, Alex i Chris odjeżdżali do Nowego Jorku przez Chicago. Ciotka chyba w końcu zdecydowała, czego tak naprawdę chce od życia. A Alex być może została nieco przytemperowana, ale nie na długo. W każdym razie wiedziałam, że kto jak kto, ale ona nie da się wtłoczyć w jakiekolwiek ramy. Może kiedyś, któregoś dnia przełamiemy lody między nami i zaprzyjaźnimy się. Może. Mogę chyba powiedzieć, że niespodziewanie dla wszystkich, a przynajmniej dla naszej rodziny, Andrew Fox podążył na wschodnie wybrzeże za ciotką. Isabel twierdzi co prawda, że są przyjaciółmi, ale Alex zawsze wywraca wtedy oczami, jakby ona wiedziała lepiej.

Chris wrócił na kilka dni do domu, do Chicago. Mówił potem, że nie czuł się już tam tak swobodnie, jak wcześniej. Może sprawiła to konieczność ukrywania czegoś przed rodziną. W każdym razie z przyjemnością powitałam go później w Las Cruces. Przywiązałam się do niego jak do brata, i lubiłam przebywać blisko niego, ze świadomością, że zawsze stanie po mojej stronie. Zawsze chciałam mieć brata, ale nie sądziłam, że to stanie się prawdą.

Wuj Michael został w Roswell. Razem z ciotka Marią. Nie, nie mieszkali razem, nie byli oficjalnie razem, ale to tylko kwestia czasu. Najwymowniejszym dowodem jest to, że Bobby nauczył się rysować nie tylko Amerykę, ale i cały świat. Myślę, że zasługują na to wszyscy troje.

Jim Valenti bardzo się postarzał. Strata syna odcisnęła na nim piętno. Wciąż jednak jakoś się trzymał, w czym na pewno pomagała mu charyzmatyczna Amy.

Moi rodzice przeżywali drugą młodość. A być może przeżywali pierwszą młodość – zwykły czas dojrzewania został im zabrany, stali się od razu dorosłymi. Teraz cieszyli się absolutnie każdą chwilą spędzoną w swoim towarzystwie. Czasami siedzieli godzinami, tylko trzymając się za ręce i milcząc. Często wtedy wychodziłam z domu, starając się nie przeszkadzać im, i przesiadywałam u Eve. Coraz częściej też mam ochotę powiedzieć Eve o wszystkim. Czasami czuję, że ona zrozumiałaby, zaakceptowała, i niemal jestem zupełnie przekonana – i wycofuję się w ostatniej chwili.

Ja z kolei nauczyłam się, że pewnych rzeczy nie można zmienić. Nie można zmienić tego, kim się jest. Nie można też zmienić niektórych rzeczy, tak jak nie można bawić się w Boga. Moje życie na pozór powróciło do normalności – ale czym dla mnie była normalność? Nie byłam pewna, czy to słowo w ogóle powinno istnieć w moim słowniku. W czasie tych wakacji dojrzałam, nauczyłam się kilku rzeczy i spotkałam ludzi, którzy zostali w mojej pamięci już na zawsze.

Pamiętam o Cameron – postaci idealnej, choć w sumie tragicznej. Zwłaszcza, gdy ciotka Maria, po długim wahaniu, zdecydowała się wreszcie powiedzieć o niej prawdę.

Pamiętałam o Kalu Langley’u – który wciąż pozostaje dla mnie swego rodzaju wzorem. Zginał tak, jak powinien zginąć żołnierz – na posterunku. Ale jego słowa nie sprawdziły się, Antarianie nie odnaleźli nas. Chris wciąż podkreśla, że jeszcze nas nie odnaleźli. Jakby miał nadzieję, że nas odnajdą. Nie wiem, czy tego chcę.

I pamiętam wciąż o Kyle’u. Ciotka Maria miała rację, z czasem myśl o nim przestała tak bardzo boleć, choć wcale o nim nie zapomniałam. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że z każdym upływającym dniem kocham go jeszcze bardziej. Czasami śni mi się, jak jedziemy tylko we dwoje na naszą obiecaną wycieczkę do rezerwatu. Czasami śni mi się, że znów próbuję go uzdrowić. I czasami mi się to udaje – wówczas po przebudzeniu zastanawiam się, co by było, gdybym wtedy spróbowała bardziej. Może moje życie wyglądałoby inaczej. Może. W każdym razie nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się zagłuszyć to uczucie, czy kiedykolwiek będę miała tyle sił, by spróbować jeszcze raz. Chyba pod tym względem jestem jak moja mama.

Wyjechałam z Las Cruces jako nastolatka, a powróciłam jako dojrzała osoba. Czułam się tak, jak czuje się wędrowiec po długiej podróży, gdy w końcu powróci do domu – wrócił do tego samego miejsca, z którego wyruszył, ale wrócił już jako zmieniona osoba, z bagażem doświadczeń. I Roswell tym właśnie stało się dla nas– długą podróżą, po której wróciliśmy wszyscy do domów zmienieni przez czas i przez wydarzenia, które nas spotkały. Ale powróciliśmy też ze świadomością, że nie jesteśmy sami – że gdzieś tam, po drugiej stronie kraju, są ludzie, którym na nas zależy. Którzy będą tam dla nas, choćby nie wiem co.

Powróciliśmy do domu. Niektórzy powrócili rozczarowani, niektórzy powrócili, by ratować to, co zostało z ich życia. Niektórzy powrócili z daleka, inni byli zupełnie blisko. Ale Roswell stało się dla nas wszystkich domem, do którego teraz już zawsze będziemy mogli wrócić, choćby życie rzuciło nas na drugi koniec świata.

Ale tak naprawdę nasza podróż dopiero się zaczęła.



KONIEC


Tak, tak, to już koniec. Niniejszym bardzo serdecznie chciałabym podziękować wszystkim Czytelnikom, zarówno tym komentującym jak i nie, Lukiemu, Audrey – mojej Wenie przez duże „W” (wymęczyłam ją bezlitośnie), oraz Iwonie – za czas, cierpliwość oraz wszelkiego rodzaju pomoc. Zwłaszcza w rozwiązywaniu problemów moich bohaterów ;-) Mam nadzieję, że Jennie, Chris, Alex, Cameron i Bobby przypadli wam do gustu – choć w końcu to tylko owoce mojej wyobraźni. Tragikomiczne opowiadanie dobiegło końca. Powrócili do domu... ale czy nie uważacie, że ostatnie słowa Jennie to swego rodzaju proroctwo? ;-) Tak, zaczęła się ich KOLEJNA PODRÓŻ...



Poprzednia część Wersja do druku