Nan

Powrót do Domu (6)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Maria:

Los to złośliwe bydlę. Stronnicze w dodatku. Jeśli kogoś lubi, to daje mu wszystko, a jak nie – zabiera, co może. Ja rzecz jasna należę do tej drugiej kategorii – tych niekochanych przez Pana i Władcę vel Los. Dobrze przynajmniej, że nie wysłał do mnie jakiegoś gbura, żeby mi to oznajmił. O nie, tym razem zachował się z klasą i zakomunikował mi to bardzo łagodnie. W postaci młodego, sympatycznego policjanta, wraz z którym przyszła wiadomość o śmierci mojego męża.

Sierżant Watts to był facet na poziomie. Zaniepokoił się, wprowadził mnie do domu, usadził na stołku w kuchni, odnalazł nawet jakąś szklankę i nalał mi wody. Bobby siedział przy stole, tuż koło stygnącego kurczaka, i przypatrywał się nam z zainteresowaniem, zwłaszcza gdy drżącą ręką wzięłam od sierżanta szklankę i pokazowo zaczęłam dzwonić o nią zębami.

—Bobby, idź do swojego pokoju – poleciłam mu, z trudem wydobywając z siebie głos.

—A co, zamknęli tatę w więzieniu, i pan gliniarz przyszedł ci o tym powiedzieć? – zapytał z ciekawością. Rzuciłam mu groźne spojrzenie – a przynajmniej takie miało być w zamierzeniu...

—Powiedziałam żebyś poszedł do swojego pokoju!

Bobby ześlizgnął się ze swojego stołka.

—No przecież idę – oznajmił urażonym głosem i zniknął za drzwiami swojego pokoju. Dałabym jednak głowę, że nie zamknął ich całkowicie. Ja przynajmniej tak bym zrobiła na jego miejscu.

Sierżant Watts okazał się być niezwykle uprzejmy i uczynny. Być może wykorzystałam go niecnie, ale hej – byłaś kiedyś w takiej sytuacji? Straciłaś męża, który był twoim najlepszym przyjacielem, tkwiłaś w takim pokręconym związku, wciąż myśląc o kosmicie, którego spotkałaś w czasach swojej młodości? Ha. Daję głowę, że nie. Przynajmniej pod tym względem mogę czuć się wyróżniona, choć to raczej gorzkie wyróżnienie. Zamiast Złotej Maliny wolałabym, rzecz jasna, Oskara. W każdym razie uczynny sierżant zapewnił, że nie muszę jechać i identyfikować ciała, bo załatwili to już z jego współpracownikiem, Ulrykiem. Ulryk był niemieckim imigrantem i pracował z Jerry’m, i akurat był na kilkudniowym zwolnieniu lekarskim. Powiedział policji, że lepiej mnie tym nie niepokoić i załatwić to po męsku. No i Ulryk był podobno pewien, że to był Jerry. Przelotnie zastanowiło mnie, jakim cudem Ulryk dogadał się z policją, skoro potrafił powiedzieć po angielsku tylko kilka słów, ale nie zaprzątałam sobie tym głowy. Zamiast tego rozmyślałam, jak mam o tym powiedzieć Bobby’emu i że chyba muszę zadzwonić po pomoc do swojej matki. Jakim cudem mam załatwić te wszystkie sprawy – pogrzeb, coś z warsztatem, jakaś polisa, nie wiem, co z domem,... sama? Prawda była taka, że w Santa Barbara nie miałam żadnej przyjaciółki – żadna nie potrafiła być choć przez chwilę jak Liz – a jak już powiedziałam, prawdziwym przyjacielem był Jerry. Tyle, że on właśnie zginął, i nie było nikogo, to mógłby mi z tym pomóc. Nasi sąsiedzi byli mili, ale Bill Werner był wiecznie zapracowany, a jego żona żyła w świecie Harlequinów. Ulryk zaś, pełen jakkolwiek dobrych chęci i sympatii, nie był w stanie niczego załatwić. Ja nie znałam niemieckiego, on angielskiego ani hiszpańskiego. Jedynym wyjściem była moja matka... i ewentualnie jej mąż. A zwłaszcza jej mąż – o tak, Jim Valenti potrafił załatwić absolutnie wszystko...!

Tak więc wyręczyłam się sierżantem Wattsem, żeby zadzwonił do mojej matki i powiedział jej, co się stało. W ciągu kilku następnych dni wykorzystywałam sierżanta jeszcze wiele razy, ale ktoś kiedyś zauważył, że swoje pierwsze razy zawsze się pamięta. Nie wiem dlaczego, ale zęby cały czas mi szczękały. Gdyby to było w innych okolicznościach, to byłoby nawet zabawne – trzymam w ręku szklankę i dzwonię o nią zębami – no fajnie. Tyle, że nie było innych okoliczności i wcale nie było zabawnie. Może zamiast tego powinnam była się rozpłakać, rozszlochać i dostać spazmów, może zemdleć i stracić zmysły. Ale Maria DeLuca tylko dzwoniła zębami i skupiła się wyłącznie na tym, żeby przestać. Irracjonalne? Cała ja. Widać zostało mi coś z młodości, kiedy nosiłam irracjonalną fryzurę, zadawałam się z irracjonalnym kosmitą i irracjonalnie stosowałam aromatoterapię.

Wcisnęłam sierżantowi kalendarzyk i popukałam palcem w numer mojej matki. Watts popatrzył niepewnie na notes, potem na mnie, rzucił okiem w poszukiwaniu telefonu i zawahał się, ale widać moje szczękanie zębami nie wydawało mu się być normalną reakcją na taką wiadomość.

Zadzwonił do mojej matki i później wielokrotnie gratulowałam sobie tego posunięcia. Wyobrażenie sobie reakcji mojej matki to bułka z masłem – najpierw uprzejmość, potem podejrzliwość i napastliwość, potem zaniepokojenie, napastliwość, ale tym razem ta „troskliwa” napastliwość, a na sam koniec coś zaskakującego. Oczywiście gdzieś tak na etapie podejrzliwości wylegitymowała sierżanta, przynajmniej na tyle, na ile mogła, zmusiła go do podania swojego drzewa genealogicznego, mniej więcej do czwartego pokolenia wstecz, zażądała numeru telefonu, z którego dzwonił (w tym momencie sierżant wpadł w popłoch), zażądała rozmowy ze mną, i chyba moje poszczękiwanie zębami o szklankę całkowicie jej wystarczyło (Watts podetknął mi słuchawkę pod ucho i usiłował skłonić mnie do uspokojenia tej megiery po drugiej stronie). A i tak jestem pewna, że kazała Jimowi sprawdzić dokładnie tego podejrzanego typa. Widzisz – moja matka. Taka już jest. Może odrobinkę męcząca... no, nawet więcej niż odrobinkę... ale w gruncie rzeczy bardzo ciepła. Może i wydaje się być lekkomyślna i niepoważna, ale to tylko pozory, bo gdy przychodzi co do czego, to moja matka jest naprawdę niezastąpiona. Na przykład po śmierci Alexa – gdyby nie ona i Michael, nie wiem, czy bym sobie dała wtedy radę. Bo z ciężkim sercem, ale jednak muszę przyznać, że moja najlepsza przyjaciółka nie służyła mi wtedy zbyt wielkim wsparciem. To, że jej teorie okazały się być słuszne – to już zupełnie inna sprawa.

Sierżant zabrał mi w końcu tę szklankę i z lekkim oszołomieniem przekazał mi, że matka zamierza przylecieć do Santa Barbara pierwszym połączeniem. I pewnie z tego oszołomienia zostawił mi swój numer telefonu.

***

Michael:

Jechałeś kiedyś wierzchem przez Teksas? Jeśli nie, to nie masz pojęcia, co tracisz. Jeździłem tak prawie dwadzieścia lat, i ani razu nie widziałem po raz drugi takiego samego widoku. Skądże znowu, nie jestem sentymentalny na starość – nie ma głupich. Ale mogę spokojnie powiedzieć, że Teksas najlepiej oglądać z wysokości końskiego siodła.

Ta. Ja, Michael Guerin, jestem kowbojem. Nie, źle to zabrzmiało. Ale to jest to. Idealny stan dla takich jak ja – skoro nawet przydomek stanu odnosi się do mnie – Stan Samotnej Gwiazdy. Do licha, to nawet bardziej dosłowne, niż mogłoby się wydawać. Zdziwisz się, jak powiem, że jestem kosmitą...? Nie...? To dobrze. Otóż jestem kosmitą, od dwudziestu lat jeżdżącym po Teksasie. W tym miejscu jest chwila na głośny śmiech. Już? Dziękuję.

Od dwudziestu lat nie przekroczyłem jednak granicy stanu Nowy Meksyk. Czasami coś jest pogrzebane i należy do przeszłości, więc nie należy tego odgrzebywać. Widzicie? Kolejna rzecz, której się tutaj nauczyłem. Szkoda, że nie wiedziałem tego wszystkiego dwadzieścia lat temu, kiedy po raz ostatni widziałem moją rodzinę.

Zmieniłem się – wiem o tym. Wiem, że stałem się bardziej gadatliwy. Może stałem się bardziej otwarty, może bardziej obcesowy. Może. Ale jeśli spędziłeś połowę życia w siodle, wśród ludzi, którzy nie wyobrażają sobie życia bez wieczornych długich opowieści, popijania i ciętych żartów, to nie masz innego wyjścia, jak stać się takim, jak oni. Przed takimi ludźmi nie ukryje się nic – żadna dziewczyna, żadne historie z dzieciństwa. Ci ludzie nie mają przed sobą tajemnic i w pełni hołdują dewizie tego samotnego stanu – przyjaźni. A jednak mnie udało się coś przed nimi ukryć – nie wiedzą, że jestem... no, nie stąd. Żartują sobie często z maniaków UFO, nawiedzających Roswell tak, jakby to była ich Mekka, a ja siedzę cicho. Mam się przyznać, że to ja jestem Mahometem? Że gdzieś po kraju, jak sądzę, błąka się reszta Mahometów? Bo wierzę, że gdzieś są. Nawet nie wiem, gdzie.

To ja pierwszy wyjechałem z Roswell. Nie mieliśmy innego wyjścia i jeśli nie chcieliśmy być martwi, musieliśmy się ewakuować. Daleko nie pojechałem – zatrzymałem się w Teksasie, spotkałem McCarthy’ego, który zaproponował mi robotę, która polegała głównie na doglądaniu bydła, ale nie miałem nic do stracenia. Czasami zastanawiałem się, co z resztą. Czy Maria zrobiła karierę, czy nadal pracuje w Crashdown. Czy Jim Valenti dalej śpiewa w „Opojach”. Czy Jesse jest najlepszym adwokatem w okolicy. No i czy Liz wciąż udaje wróżkę. Gdy wyjechałem, zamiast trzymać się odludnych dróg, jechałem wzdłuż głównej autostrady. Co jakiś czas są tam stacje benzynowe, ale to nie benzyna mnie interesowała, a gazety. Gdyby nagle w Roswell nie wiadomo kto zastrzeliłby kogoś, gazety byłyby pełne sensacyjnych doniesień. A tymczasem w prasie panowała cisza. Że do Stanów zbliża się huragan. Albo coś o rakietach w Iraku. O tajemniczej strzelaninie w Roswell ani słowa. Przez miesiąc wyczytywałem wszystkie gazety, i nic. Wtedy uwierzyłem, że naprawdę nam się udało, że wszyscy się uratowali.

McCarthy setki razy pytał mnie o rodzinę i o powody, dla jakich znalazłem się w Teksasie. A ja niezmiennie odpowiadałem mu, że mam brata Maxwella i siostrę Isabel, że w rodzinie wybuchła jakaś awantura, że ojciec mnie wydziedziczył i że z tego powodu wyjechałem. Powtarzałem to tyle razy, że sam w końcu uwierzyłem w zmyślonego ojca, który pozbawił mnie należnej mi spadkowizny, i rodzeństwo, które było zbyt zahukane, by stanąć po mojej stronie. Kolejna cecha, której kiedyś nie miałem – mogę pisać scenariusze łzawych telenowel, albo książki. Cały problem jednak w tym, że nie lubię pisania i unikam go jak ognia – McCarthy nawet przez dłuższy czas myślał, że jestem analfabetą, którego ktoś nauczył tylko własnego podpisu – żałuj, że nie widziałeś jego miny, gdy dowiedział się, że cały czas mam przy sobie wyczytany egzemplarz „Ulissesa” starego dobrego Joyca. Skończyłem nawet szkołę średnią – ale na studia już nie poszedłem.

Może i wydaje ci się dziwne, że w XXI wieku nadal są kowboje. A otóż są – rodzina McCarthy’ego siedzi tu Bóg wie jak długo i od samego początku zajmują się bydłem. I owcami. Ja zaś zmieniłem motor na konia i zamieszkałem u mojego pracodawcy. Miałem u niego specjalne względy, może dlatego, że nie traktowałem tego jako roboty przelotnej, która jest tylko przystankiem przed karierą w wielkim świecie. Nie miałem wielkich wymagań, pracowałem uczciwie, byłem młody, silny i nie ciągnęło mnie do miasta. Nie piłem i nie brałem – idealny materiał na pracownika. W dodatku umiałem gotować – a żona Arthura McCarthy’ego, choć przemiła, to jednak była lekarką i niezbyt często miała czas, by coś ugotować, a jeśli nawet – to niestety talentem kulinarnym nie grzeszyła. A stary McCarthy miał dwie córki i syna, którzy coś jeść musieli.

Tak więc przystałem do rodziny McCarthych – głośnych, rozbawionych i bezpośrednich. Razem jedliśmy, zaganialiśmy bydło na lepsze pastwiska, jeździliśmy na sąsiednie rancza, martwiliśmy się chorobami zwierząt i spaliśmy pod gołym niebem.

I było dobrze.

***

Maria:

Mama naprawdę przyleciała pierwszym lotem. Nie wiem, jakim cudem jej się to udało, bo w samolotach do Los Angeles nigdy nie ma wolnych miejsc, ale następnego ranka stanęła w drzwiach mojego domu i może tylko mi się wydawało, ale od razu zrobiło się tak jakby... lżej. I pierwsze, co zrobiła, to zapędziła mnie do łóżka – całą noc spędziłam w kuchni. Powiedziała, że już ona się wszystkim zajmie, wręczyła mi tabletkę nasenną i zmusiła do połknięcia jej. Zasypiając pomyślałam, że Bobby dostanie szału radości, gdy obudzi się i zobaczy babcię w kuchni. Zadziwiające, ale mały uwielbiał moją matkę. A może raczej uwielbiał jej ciasta, nie wiem.

Kiedy obudziłam się, było już popołudnie. W domu panowała nienaturalna cisza i spokój, w powietrzu unosiła się atmosfera leniwego, sobotniego popołudnia. Przekręciłam się na bok i leżałam twarzą do okna. Słońce wpadało przez otwarte okno, kurz tańczył powoli w jego promieniach. Patrzyłam na te drobinki kurzu i usiłowałam zmusić mój umysł do logicznego myślenia. Chyba jednak nie nadawałam się na heroinę – nie łkałam spazmatycznie na myśl, że zostałam wdową. Nie, to było po prostu tak, jakbyś zjechała jakimś przeraźliwie długim tunelem na sam dół, przy czym raz zjeżdżałaś głową w dół, a raz nogami, i wylądowałaś na materacu na dole, nie bardzo wiedząc, gdzie jesteś i gdzie jest góra, a gdzie dół. Zdezorientowanie. I, jakby powiedział ktoś uczony, zagubienie. Myślałam o tym, że dom jest wynajmowany. Że pewnie będę musiała się stąd wyprowadzić Bóg wie gdzie. Miałam tylko nadzieję, że moja matka powiedziała o wszystkim Bobby’emu. Wcisnęłam twarz w poduszkę. Czułam, że jestem złą matką. Że nie powinnam zwalać tego na moją matkę, że to ja powinnam porozmawiać z moim synem. Ale prawda była taka, że przez całą noc usiłowałam jakoś ułożyć sobie plan tej rozmowy i że najzwyczajniej w świecie stchórzyłam. Stchórzyłam przed własnym dzieckiem... nie powiem, żeby świadomość tego dodawała mi sił.

Była późna wiosna, albo nawet wczesne lato. O podobnej porze roku zginął kiedyś Alex, tyle że wtedy to był koniec kwietnia. Teraz był środek maja. Wtedy miałam przy sobie Michaela. Dzisiaj mam moją matkę, ale wiedziałam, że to nie to samo.

Łóżko ugięło się lekko z boku – otworzyłam jedno oko, by ujrzeć mamę siadającą na brzegu.

—Porozmawiałam z Bobby’m – oznajmiła. Skinęłam głową – na ile było to możliwe. – Chyba nie do końca zrozumiał, ale w każdym razie wie, że Jerry... no, wiesz, nie wróci.

—Dzięki – odparłam cicho.

—Zadzwoniłam do tego sierżanta. A, właśnie...! Wiesz, że on naprawdę jest sierżantem? – cała mama. Kochana, ale denerwująca.

—Mamo – mruknęłam bez przekonania. Chyba nawet mnie nie usłyszała.

—Obiecał przyjechać i pomóc z tymi formalnymi sprawami. W końcu jest z policji, oni umieją wszystko – biedny sierżant Watts. Moja matka posądza wszystkich policjantów o posiadanie całej wiedzy świata i wszelkich umiejętności, bo Jim Valenti jest szeryfem. – Będzie potrzebował tych, no, dowodów opłat za dom z ostatniego półrocza – ciągnęła dalej. – Gdzie to trzymacie... trzymasz?

—W komodzie w salonie – powiedziałam i przy okazji coś sobie uświadomiłam. – Ale tam nie ma wszystkich... nie płaciliśmy... zalegamy z opłatami. Bardzo.

Matka spojrzała na mnie przeciągle, ale nic nie powiedziała.

—I był tu ten Niemiec – odezwała się po chwili. Mama również nie znała niemieckiego i nie wyrażała się o Ulryku inaczej niż „ten Niemiec”. – Nie wiem, o co mu chodziło – dodała z niechęcią. Moja matka nie lubiła porażek. A tym właśnie był dla niej Ulryk – porażką jej lingwistycznych talentów. Ja również nie lubiłam porażek. Ale łączy nas też inna cecha – po każdym potknięciu podnosimy się i idziemy dalej. – Mówił coś o jakimś Holcu, który ma ładownię czy coś takiego. Powiedziałam mu, żeby poszedł w diabły, ale chyba mnie nie zrozumiał, bo uśmiechnął się szeroko, pokiwał głową, powiedział coś dziwacznego i polazł.

Pomyślałam przez chwilę. Nie znałam żadnego Holca, ale może nie chodziło o Holca, tylko o Holtz, drewno. Byłam w końcu żoną stolarza i wiedziałam, jak jest drewno w różnych językach. A moja znajomość niemieckiego ograniczała się do tego jednego słowa.

—I jeszcze coś – powiedziała matka. Uniosłam pytająco brwi. – Rozmawiałam z Jimem i.... – wzięła głęboki wdech. – Uważamy, że ty i Bobby powinniście wrócić do Roswell i wprowadzić się do nas.

***

Michael:

Wszedłem do kuchni w starym domu McCarthych. Byłem zły, brudny i zmęczony – jechałem ładny kawał drogi z jednego z pastwisk, w dodatku zapowiadało się, że będziemy mieli poważne kłopoty. Głowica to naprawdę paskudna choroba bydła, najczęściej śmiertelna. A żeby było jeszcze zabawniej –zakaźna. Mogliśmy mieć ogromne kłopoty, jeśli nie odizolowalibyśmy natychmiast chorych sztuk, które trzeba będzie spisać na straty. A wśród zarażonych były cztery rasowe sztuki...! Sięgnąłem po szklankę i nalałem do niej wody, poczym wyciągnąłem z szafki puszę z herbatą. Wrzuciłem kilka listków herbaty do mojej szklanki z zamiarem zrobienia sobie błyskawicznej herbaty.

—Cześć, Michael – odezwał się nagle ktoś za moimi plecami, ja zaś o mało nie dostałem zawału i wylałem na siebie pół szklanki. Bogu dzięki, że nie zdążyłem zagrzać w niej wody... Zerknąłem przez ramię.

—A, to ty – mruknąłem. – Cześć Harry.

Harry, tak właściwie nazywała się Harriett, ale nikt o tym nie pamiętał. Stary Arthur mówił, że chyba był pijany, gdy nadawał dziecku imię, a jego żona kiwała energicznie głową, przyświadczając jego słowom. Harry była ode mnie młodsza o prawie 15 lat i kiedyś była małym berbeciem, dla którego musiałem gotować żarcie, gdy pani McCarthy wybyła z domu. Harry była najmłodsza z dzieci Arthura i najbardziej do niego podobna pod względem charakteru – oboje byli przeraźliwie uparci i zawsze stawiali na swoim.

—Hm, zdaje się, że koń za bardzo cię wytrząsł, bo jakaś dziwna ta twoja herbata – zauważyła Harry zaglądając do mojej na wpół opróżnionej szklanki, gdzie na powierzchni wody pływało smętnie kilka listków herbaty.

—Taa – odparłem patrząc tępo na szklankę. Myślałem o tym, co by było, gdyby Harry pojawiła się sekundę później i zobaczyła jak używam moich, ekhm, zdolności... Miałbym kłopoty. I to nie małe.

—Daj, zrobię ci coś normalnego – powiedziała wyjmując z moich dłoni szklankę i odwróciła się by włączyć wodę. – No i co tam z naszym bydłem? – zapytała, podając mi papierowy ręcznik, żebym się wytarł.

—Głowica – odparłem ponuro. – I to u tych nowych rasowych.

Zabawne. Ja mówię o rasowych krowach? W życiu bym nie przypuszczał, że to będzie mnie tak obchodziło.

—O żesz – czy wspomniałem, że Harry studiowała weterynarię? Nie? No więc studiuje. Harry miała dwadzieścia trzy lata i uchodziła za piękność w tych stronach. Miała jasne włosy i szare oczy, i była naprawdę... miła. Gdyby nie było między nami aż takiej różnicy wieku, no, i gdybym nie pamiętał jej jako wrednego bachora, to kto wie...

Milczeliśmy przez chwilę, czekając, aż zabulgocze woda w czajniku. Stanowczo wolę moje metody podgrzewania wody.

—Twoja herbata – powiedziała Harry, gdy czajnik pstryknął. Zalała mi nową herbatę i podała kubek, ale ja z kolei miałem wrażenie, że w pewnym momencie rozmyśliła się i nie chciała dać mi tej herbaty. Może też chciała się napić, bo tak dziwnie przytrzymała palce.

—Guerin – Arthur McCarthy zajrzał do kuchni. Na dźwięk głosu ojca Harry błyskawicznie odsunęła swoje palce i odwróciła się, udając, że jest czymś zajęta. Dziwne.

—Guerin, dobrze, że cię widzę – powiedział Arthur i spojrzał na córkę. Miał mir wśród swojej rodziny i czasami sam wzrok wystarczał, by skłonić kogoś do czegoś. Tak jak teraz, gdy Harry bez słowa sprzeciwu wyszła z kuchni. Arthur podszedł do stołu kuchennego i oparł się o niego ciężko; miał już ponad 65 lat i wciąż nie dopuszczał nikogo do zarządzania jego zagrodowym imperium.

—Smali do ciebie cholewki – mruknął kiwając głową w kierunku drzwi, za którymi zniknęła Harry.

—Słucham? – zapytałem zdziwiony.

—Nie udawaj, Guerin. Kto jak kto, ale ty powinieneś o tym wiedzieć – Arthur cmoknął ze zniecierpliwieniem.

—Też uważam, że powinienem wiedzieć. Tylko nie bardzo rozumiem, o czym – wtrąciłem. Arthur popatrzył na mnie z politowaniem.

— Wszyscy widzą, że Harry czuje do ciebie miętę – mruknął. A to dopiero nowość. Ja nie wiedziałem. Zaraz, czy to nie powinno być odwrotnie, że to ja powinienem powiedzieć o tym Arthurowi, a nie on mnie...? Mniejsza z tym. – I wiesz, jakby przyszło co do czego... Znamy się prawie dwadzieścia lat, chłopie, i znam cię na wylot. Harry to miła dziewczyna, może i czupiradło, ale miła. A obaj wiemy, że znasz się na gospodarstwie lepiej, niż mój syn.

Zarumieniłem się. Głupio mi się zrobiło, tak jakoś nieswojo. Ja – jakby co – i Harry...? Co jakby co? Ja i ona... tego? Razem..? Chryste...!!! Miałbym być.... zięciem... Arthura i przejąć jego gospodarstwo?!

—Garry pojedzie na pastwiska po zarażone sztuki, trzeba – zacząłem mówić o czymś innym, żeby tylko odegnać od siebie widmo księdza i Harry w białej kiecce, ale Arthur machnął ręką.

—Dobra, Guerin, powiem Nickowi, żeby to załatwił. Idzie o co innego – powiedział. Uniosłem pytająco brwi i przełknąłem ze strachem ślinę – jeśli facet chce wydać za mnie swoją córkę, to pal licho dwadzieścia lat pracy. Poza tym Harry nie była w moim typie, nie miała zielonych oczu ani... – Potrzebuję zaufanego człowieka. Tylko ty jesteś pod ręką. Pojedziesz do Nowego Meksyku, załatwić dla mnie pewną sprawę.

—Nowy Meksyk? – powtórzyłem bezmyślnie, usiłując przestać myśleć o... o tym, o czym myślałem.

—No, Nowy Meksyk, chyba wiesz, gdzie to jest, nie? – powiedział Arthur z typową dla niego irytacją. – Pojedziesz tam jak najszybciej. Do Roswell, miasta tych kretyńskich ufoludków! Przyjdź wieczorem do gabinetu, to ci wyjaśnię, o co biega – zakończył i wyszedł powoli z kuchni. Zostałem sam.

Roswell.

A więc wracam do domu.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część