Dzieci muszą coś jeść.
Ta straszliwa prawda dotarła do Langleya następnego popołudnia, gdy Zan zaczął się drzeć niczym nowa syrena strażacka. Darł się bardzo porządnie i nie chciał się uspokoić, Kalowi zaś na czoło wystąpił zimny pot. Po raz pierwszy w życiu był sam na sam z dzieckiem i absolutnie nie miał pojęcia co powinien teraz zrobić. W lodówce Kala były jedynie cytryny i lody, ale ani jedno ani drugie nie wydawało się zbyt dobrym pożywieniem dla bachora. Zapewne w domu było coś jadalnego, ale ogłuszający płacz Zana w dziwny sposób przytępiał proces myślenia Langleya. Zapewne gdzieś stały jakieś pudełka z mlekiem dla Zana, zapewne Kal nawet zwykłą wodę mógłby zmienić w jakąś cholerną kaszkę, zapewne w tym mieście mało kto był skrajnie religijny i nie dość, że były otwarte sklepy, to również i restauracje. A jednak Kalowi padła na umysł jakaś zasłona i absolutnie nie wiedział, co ma teraz zrobić. Było to straszliwe uczucie – on, zawsze zdecydowany – nagle nie wiedział co robić. Wrzask głodnego dziecka nie pozwalał mu skupić myśli i wydawało mu się, że zostanie tak już na zawsze.
Zan darł się coraz głośniej i nie pomagały żadne grzechotki, zabawki i misie, ani nawet miny, które robił Kal. Nie miał pojęcia, co jeszcze mógłby zrobić. Z jego znajomych nikt aktualnie nie posiadał dziecka, a w otumanionym umyśle Langleya panowało przekonanie, że wiedza o dzieciach jest tylko czasowa i jak najbardziej ulotna. Zresztą, głupio było mu dzwonić i pytać co ma zrobić. Była tylko jedna osoba, przed którą Kal mógł zrobić z siebie pajaca – Barney Tucker... W końcu Barney był mu coś winien za poznanie z aktualną żoną, Glorią. Niewiele myśląc Kal złapał za telefon i wyszedł do kuchni, aby choć trochę odizolować się od wściekłych krzyków Zana. Langley doskonale rozumiał, czemu powstają spiski i dokonuje się zamachów na monarchów i ich rodziny...
—Tucker, słucham – usłyszał Langley w słuchawce.
—Skąd bierze się mleko? – wypalił Kal nie zawracając sobie głowy grzecznościami. I tak wiedział, że Tucker miał identyfikator numerów i zdawał sobie sprawę z tego, z kim rozmawiał.
—Co...? Jakie mleko...? – zapytał zaskoczony Barney. Zawsze wiedział, że Langley był odrobinkę... ekscentryczny, ale żeby do tego stopnia...? A może Langley w coś go wkręcał?
—No mleko, mleko, takie białe, mleko! Co się głupio pytasz! – warknął Langley usiłując nie słyszeć ryków Zana. – Skąd to się bierze?!
Barney kompletnie zbaraniał. W tle słyszał jakieś niezwykłe, teatralne wrzaski. Był pewien, że takie dźwięki musiały wydawać z siebie jakieś... dinozaury, goryle, wieloryby, no, w każdym razie jakieś duże zwierzę. Zaraz potem przyszło jej jednak na myśl, że do domu Kala wdarł się ten jakiś ogromny potwór a Kal usiłuje obłaskawić je mlekiem... do Kala w końcu wszystko było podobne. Ale dlaczego właśnie mlekiem...?
—Ty! Jesteś tam? – krzyknął Langley. Barney aż podskoczył po drugiej stronie telefonu.
—Jestem, jestem, nie drzyj się tak – powiedział słabo.
—To co z tym mlekiem?! – wrzasnął z wściekłością Kal. To wszystko wkurzało go maksymalnie, i jeszcze chwila, a byłby rozszarpał kogoś na kawałki. Tak dla rozrywki.
—Nie wiem – spłoszył się Barney. – Z kartonika chyba...
—Z czego jeszcze? – ryk u Langley nasilił się. Nie przypominał Barneyowi absolutnie niczego znajomego.
—Od krowy – powiedział. – Słuchaj, u ciebie wszystko w porządku? – dodał z zaniepokojeniem. Langley żachnął się po drugiej stronie.
—I co, hodujesz krowy na trawniku, co? – zapytał cierpko. –Skąd jeszcze?!
—Ze sklepu – odparł szybko Tucker. Z wariatami podobno należy ostrożnie się obchodzić... – Kal, jeśli masz jakieś kłopoty, to wiesz, ja i Gloria zawsze chętnie pomożemy...
Ale odpowiedział mu tylko przeciągły sygnał – znak, że Langley rozłączył się. Barney popatrzył z zamyśleniem na słuchawkę w dłoni.
***
Langley w pośpiechu ubierał Zana. Zastanawiające, ile takie dziecko może mieć rąk. Langleyowi wydawało się, że usiłuje założyć kurtkę ośmiornicy. A przy okazji Zan nie przestawał kwękać i jęczeć – głodne dziecko to złe dziecko. Nie kojarzył, że są na świecie sklepy internetowe, że można tylko zadzwonić i przywiozą wszystko. Zresztą, liczył na to, że może wycieczka do sklepu zajmie nieco wstrętnego bachora. Wpakował go do fotelika samochodowego i ruszył sprzed domu. Byle szybciej do tego cholernego sklepu, byle szybciej...
Hipermarket w centrum był rzecz jasna otwarty, pomimo tego, że były już święta. Przy kasach siedziały znudzone i zmęczone kasjerki, ludzie plątali się jakby od niechcenia pomiędzy półkami, z głośników płynęły zawodzenia udające kolędy, a na wystawach straszyły wyszczerzone tłuste Mikołaje. Kal złapał Zana za rączkę i pociągnął w kierunku jedzenia dla dzieci. Bogu dzięki, że mały potrafił już chodzić, choć dreptał w takim tempie, jakby ścigał się ze ślimakiem, ale Kal i tak był szczęśliwy, że mały potwór akurat przestał ryczeć i tylko z otwartą buzią wgapiał się w tandetne dekoracje i mrugające lampki.
Oczywiście wszystko sprzysięgło się przeciwko Langleyowi. Półki z żarciem dla dzieciaków ciągnęły się chyba w nieskończoność... mleko sojowe, mleko mieszane, mleko od drugiego roku życia, mleko dla niemowląt, mleko bezglutenowe, mleko waniliowe, bananowe... I co on ma tutaj wybrać? Kto do jasnej cholery może wiedzieć, co może jeść takie dziecko jak Zan? Może te idiotyczne kaszki? Tyle że kaszek też było zatrzęsienie... A jakby na złość – tuż obok stały słoiczki z gotowymi obiadkami. Kurczak z ananasem... warzywa... Langley stał bezradnie przed tymi półkami i patrzył na setki pudełek, słoiczków i torebeczek. Szlag może człowieka trafić, a nawet nie tylko człowieka. Każdą istotę. Co z tego wszystkiego może zjeść Zan? A jeśli wybierze coś, co mu zaszkodzi – co wtedy?
Chryste, co za denerwująca sytuacja!
Langley wziął do ręki jedno pudełko. Mleko sojowe. Zagłębił się w studiowanie etykietki, usiłując zgadnąć, o co tam chodziło. Nie bardzo jednak wiedział, czy liczba węglowodanów w stu gramach suchej masy jest dobra czy zła – może jeśli porówna to z czymś innym...
Spojrzał w dół, na Zana, ale dzieciak z jednym palcem w buzi stał spokojnie patrząc na swoje buciki, stykając je czubkami i rozsuwając. Dookoła nie było nikogo, więc Kal puścił rączkę Zana i sięgnął po drugie mleko. Bananowe. Zaczął czytać kolejną tabelkę ze składnikami odżywczymi, zdecydowawszy, że najlepiej jak wszystkiego będzie więcej niż mniej.
Z góry płynęły uporczywe dźwięki kolęd. Zan popatrzył do góry na swojego opiekuna, ale ten zajęty był patrzeniem na jakieś kolorowe pudełka. Wbrew pozorom Zan był mądrym dzieckiem i wiedział już, że nie wolno mu dotykać tych rzeczy na półkach, chociaż były na nich takie ładne obrazki. Bo Kal będzie zły i zacznie tak zabawnie krzyczeć i machać głową, i znowu okulary zjadą mu na czubek nosa i spadną i wtedy będzie jeszcze bardziej zły. I może nawet coś zrobi takie „bum!” jak kiedyś. Tyle że Zanowi nudziło się stać tak w miejscu... Podobała mu się piosenka którą słyszał, i zaczął mruczeć cichutko razem z tą panią co śpiewała. Tak na próbę zrobił krok do tyłu, ale Kal nie zareagował. Więc Zan zrobił drugi krok... a potem kolejny i kolejny. Podreptał zadowolony przed siebie, zataczając się lekko i chwiejąc jak marynarz, mrucząc razem z tą piosenką co to ją grali. Był spokojny, bo wiedział, że Kal i tak zawsze go znajdzie.
Kiedy w końcu Langley zdecydował się na jedno z pudełek i sięgnął ręką w dół, jego dłoń natrafiła na powietrze. Zaskoczony Langley popatrzył w dół, ale nie zobaczył tam małej figurki Zana. Rozejrzał się dookoła, nie bardzo pojmując zjawisko, ale nigdzie w pobliżu nie było małego chłopca w czerwonej kurteczce.
Zan po prostu zniknął.