Nan

Miasto Aniołów (3)

Poprzednia część Wersja do druku

Claudia i Teresa widziały, jak mężczyzna w średnim wieku miota się wręcz po sklepie.

—Może trzeba mu pomóc? – zastanowiła się Teresa patrząc na niego z zastanowieniem. Teresa miała dwadzieścia lat i miała błękitne oczy.

—Nie trzeba, jeśli będzie potrzebował pomocy, to sam o nią poprosi – stwierdziła spokojnie Claudia. Była dużo starsza od Teresy i wiedziała o życiu znacznie więcej niż ona.

Obie stały koło toreb z płatkami śniadaniowymi, obserwując Kala Langleya chodzącego bezradnie po hali sklepowej.

Langley również je zauważył. Przechodził obok nich już po raz kolejny, rozglądając się w poszukiwaniu Zana, ale dzieciaka nigdzie nie było. Co gorsza Kal nie miał pojęcia gdzie mógłby być. Poczuł irytację na te dwie kobiety, które stały tam bezczynnie i przyglądały mu się, jak sądził – nachalnie. Mogłyby zamiast tego pomóc mu szukać...

W końcu gdy przeszedł obok nich po raz siódmy skapitulował.

—Przepraszam... – burknął niewyraźnie, podchodząc do nich. – Czy nie widziałyście... czy nie widziały panie gdzieś tutaj dziecka? Chłopca w czerwonej kurtce... – nie, Kal Langley stanowczo nie przywykł do proszenia kogokolwiek o pomoc. Ale co poradzić – to była sytuacja wyjątkowa. Kal za to złożył sobie w duchu obietnicę, że jak tylko odnajdzie tego smarkacza, to porządnie mu przyłoży.

—Niestety – Claudia pokręciła przecząco głową. Langley jakby zgarbił się odrobinę.

—Tak... tego... – powiedział odwracając się. Poczuł na siebie złość, że pozwolił małemu ot tak, pójść sobie gdzieś. I jak on teraz wyglądał jako obrońca? Młody jemu właśnie powierzył swoją progeniturę, a Kal wiedział, że musiał opiekować się Zanem najlepiej, jak potrafił, z powodu cholernej genetyki. No i musiał liczyć się z możliwością powrotu młodego po syna, a co zrobi z nim Evans gdy dowie się, że Kal zgubił jego dziecko...? Zresztą, pal licho, mógłby wyjść teraz ze sklepu i udawać że nic nie wie o żadnym dziecku. Ale szczerze mówiąc było mu głupio... i trochę nie wyraźnie. Wrócić do domu – bez Zana? Mieć święty spokój – bez Zana? Nie musieć wysłuchiwać peanów pochwalnych Maggie na cześć nowych umiejętności Zana? Nie wściekać się więcej, nie widzieć białych śladów rączek na swoich garniturach, nie szukać złotego pióra wiecznego wśród gratów Zana? Owszem, to by było takie proste... ale i nudne. Langley chyba przywiązał się do małego... ale podobno człowiek przywiązuje się i do karaluchów.

Nie wyjdzie stąd, dopóki nie znajdzie dzieciaka. To nie możliwe, żeby Zan zaszedł zbyt daleko, był zbyt mały!

Teresa ze współczuciem patrzyła na odchodzącego mężczyznę.

—Proszę pana! – zawołała za nim. Langley odwrócił się. – Jeśli pan chce, to pomożemy panu szukać.

***

Claudia w milczeniu obserwowała Langleya. Od pół godziny chodzili po centrum handlowym, usiłując odnaleźć rocznego chłopca, i od pół godziny usiłowała rozgryźć Kala. Nie bardzo jej to szło, wydawało jej się, że raz bardzo mu zależało na odnalezieniu dziecka, jak każdemu rodzicowi, a czasami miał ochotę je zamordować – tak jakby dziecko było mu całkowicie obce. Zastanawiające. Szkoda tylko, że Langley tak gnał, ona jednak miała swoje lata i naprawdę to odczuwała.

—Odpocznijmy przez chwilę – zaproponowała przystając. Kal rzucił jej złe spojrzenie – wolałby szukać Zana bez tej kobiety, ale głupio było mu powiedzieć jej, żeby sobie poszła. – Dzieci też nie mają niespożytych sił, zresztą, Teresa również go szuka – i z całą pewnością z większym powodzeniem niż my dodała w myśli. Była młodsza, bystrzejsza i bardziej spostrzegawcza. Claudia wierzyła w Teresę – zastanawiała się, jakim cudem ta dziewczyna miała w sobie tyle energii i optymizmu, dla niej nie było rzeczy niemożliwych.

—Chodźmy – popędził Langley. Musiał znaleźć Zana...! To była jego prywatna walka z opinią wydaną jakiś czas temu przez młodego doktorka. Musiał udowodnić i sobie, i wszystkim na około, że starość się go nie imała i że potrafił jeszcze należycie zaopiekować się następcą tronu!

—Spokojnie – hamowała go Claudia. – Nie ma się co śpieszyć, Teresa i tak go znajdzie i tak.

Langley rzucił jej krótkie spojrzenie. Imię tej dziewczyny kojarzyło mu się z Tess – z matką Zana... Może i racja, że jeśli ktokolwiek miałby znaleźć dzieciaka, to właśnie ona. Zniechęcony zatrzymał się w miejscu.

—Może i faktycznie ona go znajdzie – mruknął siadając z niejaką ulgą na jednej z pobliskich ławeczek – ciekawe, nigdy wcześniej, jeśli nawet był w centrum handlowym, to jakoś nie doceniał znaczenia tych ławeczek, poustawianych co dwadzieścia metrów...

—To pana jedyne dziecko? – zapytała Claudia przysiadając obok.

—Moje dziecko? – zdziwił się Kal. – Ależ skąd, Bogu dzięki, że nie!

—Nie? Dziwne... – mruknęła Claudia, ale widząc dziwną minę Langleya, dorzucił szybko dalszy ciąg. – To znaczy, dziwne, że tak pan się troszczy o dziecko, które nie jest pańskie. Przypuszczam, że mało który rodzic tak bardzo zajmuje się swoimi pociechami.

Langley przez chwilę przetrawiał w milczeniu to, co usłyszał. Nie da się ukryć, że słowa kobiety połechtały go nieco.

—A co tam pani może wiedzieć, czy ja się troszczę czy nie – mruknął dla pozoru.

—Przecież to widać – Claudia pokiwała głową. – Pracuje pan w filmie, prawda?

—Jestem producentem – odparł.

—Ha, żeby każdy z pana branży tak przejmował się cudzymi dziećmi, to byłabym bezrobotna – uśmiechnęła się Claudia. – Widzi pan, jestem opiekunką społeczną i na co dzień spotykam się z porzuconymi i niechcianymi dziećmi. W takim mieście jak Los Angeles jest ich chyba nawet więcej niż w dajmy na to Las Vegas czy Chicago.

Kal pomyślał, co by było, gdyby jednak zostawił Zana w domu dziecka i mimo woli wzdrygnął się na myśl o tym, że mały mógłby teraz siedzieć na przykład z dziesięciorgiem innych dzieciaków pod jakąś obsmyczoną choinką. Zaraz, to chyba Danny Patters ostatnio zapalił się do projektu, którego bohater wychowywał się w domu dziecka. Kal przepowiadał mu klapę, ale Danny nie chciał słuchać. W każdym razie Zan z całą pewnością nie pasował do czegoś takiego. Może i był nieznośny, ale z drugiej strony – był tym cholernym następcą. Co prawda Langley szczerze wątpił, by tak on, jak i młody czy też mały mieli kiedykolwiek wrócić na Antar, czy też tym bardziej wrócić do starego ustroju pożal się Boże monarchii, ale jednak... należało zachować chociaż pozory.

Claudia obserwowała spod oka Langleya. Widziała, że pogrążył się w swoich myślach, zastanawiała się jednak o czym tak rozmyśla. Zresztą, ona też była ciekawa kilku rzeczy... na przykład dlaczego sławny i bogaty producent filmowy nagle postanowił zaopiekować się przypadkowo znalezionym niemowlęciem, dlaczego nie oddał go komuś, dlaczego też nie chce się przyznać do tego, że zależy mu na chłopcu. Ona widziała to jak na dłoni. Widziała też, że facet usiłował ukryć, że był zmęczony – przecież każdy bywa zmęczony, więc czemu on tak usilnie starał się zaprzeczać temu przed samym sobą? Claudia wyraźnie widziała, że zasapał się lekko w czasie tych poszukiwań i że z prawdziwą ulgą usiadł...

Tymczasem na horyzoncie pojawiła się Teresa. Langley natychmiast zauważył, że wracała sama i zdenerwował się jeszcze bardziej.

—Nie ma go?! –zawołał zrywając się z ławeczki, ale Teresa uśmiechnęła się z daleka i pokiwała uspokajająco ręką, co go jednak wcale nie uspokoiło.

—Jest, jest! – zawołała Teresa widząc minę Kala. – Tyle że pomyślałam, że pan sam powinien go zobaczyć...

Kal wzruszył ramionami, co za różnica czy zobaczy Zana czy nie, po prostu należało bachora wziąć za łapę i przyprowadzić, a nie cackać się z nim!

—Gdzie on jest? – warknął Langley. Już on się postara, by gówniarz zapamiętał ten dzisiejszy dzień!

Claudia i Teresa wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

***

Znużony święty Mikołaj siedział na swoim fotelu, między dwiema choinkami. Dookoła niego nie kręciły się już żadne dzieci, i choć teraz miał święty spokój, to jednak nudził się niesamowicie. Za choinkami stały sanie, do których poprowadziła Teresa. Mijając świętego na fotelu, Langley rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie, w którym starał się wyrazić cały swój negatywny stonek do komercji, ogólnej idei świąt i w ogóle wszystkiemu temu, co działo się na świecie. Claudia popatrzyła przepraszająco na Mikołaja, tak jakby usiłowała przeprosić za obcesowe zachowanie Kala, Teresa zaś uśmiechnęła się lekko. Zdziwiony facet popatrzył za tym dziwnym, niewielkim pochodem, ale nic nie powiedział.

Teresa wskazała ręką na sanie.

—Proszę – powiedziała. – Niech pan tam zajrzy.

Langley spojrzał na nią nieufnie, poczym ostrożnie zbliżył się do sani i kompletnie zbaraniał...

Na miękkiej, czerwonej tkaninie okrywającej całe sanie najspokojniej w świecie spał sobie Zan – czapka przekręciła mu się dziwne i zjechała na oczy, jeden palec jak zwykle powędrował do buzi...

Langley milczał przez chwilę.

—Może ja go wezmę – zaproponowała Teresa, ale Claudia powstrzymała ją kładąc rękę na jej ramieniu i wskazała brodą Langleya.

Kal tymczasem przełamywał w sobie opory – miał dosyć atrakcji jak na jeden dzień i chciał w końcu znaleźć się w zaciszu swojego gabinetu. Ale żeby tam się dostać, musiał najpierw przetransportować Zana do samochodu... Podszedł do sani i ostrożnie wziął Zana na ręce. Chciał po prostu dostać się do swojego gabinetu...

Wyminął bez słowa Claudię i Teresę i wyszedł spomiędzy choinek, kierując się w stronę wyjścia.

—Wesołych świąt Bożego Narodzenia – zawołała za nim Claudia.

—Nawzajem – mruknął Kal oglądając się szybko za siebie – obie stały obok świętego Mikołaja. Kal skinął im głową i ruszył w swoją stronę. Poprawił śpiącego Zana i zatrzymał się – wahał się... w końcu odwrócił się.

—Dziękuję – powiedział, ale po chwili zorientował się, że na całym korytarzu był sam – gdzieś z góry wciąż grały kolędy, wciąż były świąteczne dekoracje, wciąż stał tron świętego Mikołaja i dwie choinki, ale po samym świętym Mikołaju i dwóch kobietach nie było śladu. Kal rozejrzał się zaskoczony dookoła – w końcu byłby coś usłyszał, gdyby sobie poszli, ale nigdzie nie dojrzał ani czerwonego kubraka, ani postaci kobiet. Odwrócił się i jego wzrok padł na pracownika sklepowego, który siedział w punkcie informacyjnym. Podszedł do niego.

—Gdzie podziali się ci ludzie? – zapytał. Pracownik podniósł na niego wzrok.

—Jacy ludzie? – odparł pytaniem na pytanie, rozglądając się po korytarzu.

—No ci, którzy tam stali, facet przebrany za świętego Mikołaja i dwie kobiety – powiedział zirytowany natychmiast Langley. Pracownik machnął ręką.

—Panie, święty Mikołaj wyniósł się stąd już rano, żona zaczęła mu rodzić – odparł. – Poleciał aż się za nim kurzyło i już się nie pokazał, a dyrekcja dostała szału... Elfy musiały spławiać wszystkie dzieciaki, bo nie znaleźli kogoś na jego miejsce...

—A te kobiety? – przerwał niecierpliwie Kal.

—Jakie kobiety? – zdziwił się pracownik. – Panie, siedzę tu od rana i pan jesteś pierwszą osobą którą widzę od kilku godzin, święta są...

Langley obejrzał się za siebie, a potem spojrzał na śpiącego Zana. Trzeba jak najszybciej wrócić do domu.

***

Langley siedział nad talerzykiem pełnym plasterków cytryn i rozmyślał. Bił się z myślami czy zadzwonić do Donny czy nie, ale w sumie chyba nie miał ochoty. Do gabinetu wsunęła się jak cień wysoka postać Roberta. Kilka dni urlopu minęło i lokaj wrócił na swoje miejsce.

—Czego? – burknął Kal patrząc na lokaja zezem.

—Chciałem tylko podziękować panu za ten urlop – powiedział z uszanowaniem Robert.

—Ta, nie ma za co – mruknął Langley rozpierając się wygodniej w fotelu. – Więc co tam z tym twoim synem?

—Nic poważnego, proszę pana – odparł Robert kiwając głową z zadowoleniem. – Kilka zadrapań i złamana noga, wiele krzyku o nic.

—No to dobrze – skwitował to Kal i powrócił do kontemplowania plasterków cytryny na talerzyku. Nie miał odwagi jakoś ich próbować.

Wzrok Roberta padł na róg pokoju, gdzie Zan siedział na podłodze i mazał kredkami w nowym kalendarzu Kala. Przez chwilę Robert stał jak skamieniały, po czym ruszył w kierunku chłopca z zamiarem zabrania mu kalendarza. Zan jednak stanowczo zaprotestował przeciwko odbieraniu mu materiałów papierniczych.

—Nieeee!!! – ryknął wielkim głosem. – Kal dał ziesici Anowi!

Robert zerknął niespokojnie na Kala poczym zmienił taktykę. Lepiej wynieść całego Zana z gabinetu chlebodawcy... Tu jednakże zaprotestował Langley.

—Zostaw go – polecił sucho. – Niech rysuje jak chce!

Robert kompletnie zbaraniał.

—Won mi stąd – warknął Langley i lokaj bezszelestnie wyszedł z gabinetu. „Dom wariatów” pomyślał schodząc po schodach. „Dom wariatów w Mieście Aniołów, gdzie na każdym kroku spotykają człowieka niespodzianki... Muszę powiedzieć o tym Maggie. Nie uwierzy mi!”

Na górze tymczasem Langley zdecydowanym ruchem wyrzucił cały talerzyk z cytrynami do kosza – do diabła ze sprawdzianami! – i sięgnął po telefon, wykręcając numer Donny.



Poprzednia część Wersja do druku