Hotori

Papierowe Skrzydła

Wersja do czytania

Papierowe Skrzydła

" Po snów kipieli ciemnej szukam cię , tak się spalam, ręce mi nadaremne. Jak ptak, co gniazdo kala''
K.K. Baczyński

Kłujący ból przeszył jego głowę. Potarł czoło, cofając się o krok do tyłu. Poczuł jak odbija się od czegoś miękkiego.

— Hej ! Uważaj jak chodzisz ! – gruba kobieta trzymająca na rękach czarnego pekińczyka, zmierzyła chłopca wściekłym spojrzeniem.
Minęła go pośpiesznie. Przystaną na boku. Oparł się o szybkę sklepu Wranglera. Zmierzwił blond czuprynę. Ból stawał się coraz silniejszy. Jeśli zaraz nie usiądzie, to się przewróci. Wiedział to. Zaburzenia równowagi występowały zazwyczaj jako pierwsze objawy przy nawrocie choroby. Przymknął oczy. Starał się myśleć, że jest ptakiem i właśnie wznosi się w przestworza. Że jego całe ciało pokrywają lekkie, błyszczące w słońcu pióra. Takie marzenia zawsze pozwalały mu zapomnieć o bólu. I dlatego ciągle to robił. Wyobrażał sobie, że potrafi latać. Wtedy czuł się szczęśliwy. Już jako małe dziecko śnił o lataniu. Chciał zostać pilotem albo astronautą. Nie wiedział czemu, ale od małego uwielbiał patrzeć na niebo, szczególnie w nocy, kiedy dobrze widać gwiazdy. Jakoś go do tego ciągnęło- do gwiazd, kosmosu. Astronomia była jego pasją.
Wsłuchał się w swoją krew, która szemrała w żyłach. Zacisnął mocniej powieki. Krzyki ludzi, hałas przejeżdżających samochodów , cały zgiełki Centrum Handlowego odpływał w dal. A teraz rozluźnienie mięśni. Tak, właśnie tak. Za chwilę będzie podziwiał widok puszystych chmur...jeszcze moment i odczuje ciepłe mrowienie od słońca i...

— Josh ! – ktoś silnie złapał go za ramię i potrząsnął.
Chłopiec rozpoznał głos matki. Lot się skończył. Westchnął i otworzył oczy. Znowu był w Centrum Handlowym, w Phoenix, w Arizonie, na Ziemi. W tej okrutnej rzeczywistości, w której był jedynie śmiertelnie chorym szesnastolatkiem, Joshem Wardem.

— Mówiłam ci !- krzyknęła Pani Ward.- Nie zostawaj z tyłu ! Czy wiesz czym to się może skończyć ?
Twarz kobiety wykrzywiła się ze strachu i zdenerwowania. Josh wiedział ,że bardziej ze strachu. Rodzice, a już szczególnie mama wiecznie bali się, że pewnego dnia, kiedy ich przy nim nie będzie , ta ''dziwna choroba'' (jak to określił lekarz) zabije go. Chyba nawet bali się bardziej od niego. On się nie bał, oswoił się z tym. Bo po co się tak przejmować , po co się bać, skoro i tak to jest nieuniknione ? Skoro żaden lekarz nie potrafił powiedzieć co to jest za choroba, i jak ją leczyć? Po co bać się śmierci, skoro jest się na nią skazanym ? Josh potrząsnął głową. To nie ma sensu. Przecież już od piątego roku życia wie, że umrze. Rodzice też to wiedzą.
Podniósł głowę i spojrzał na matkę. Jego oczy rozszerzyły się. A miał niezwykłe oczy. Wszyscy mu to mówili. I to była prawda. Miały miodowo- brązowy kolor. Właściwie jego rodzina i znajomi określali to jako ''bursztynowy''. Bursztynowy. To było trochę dziwne. Nikt z jego bliskich nie miał takiego koloru oczu. W ogóle, nie spotkał jeszcze nikogo, kto by taki kolor miał. No, chyba że weźmie pod uwagę wytwory swojego umysłu, na przykład tego faceta. Ten facet był młodym ,dobrze zbudowanym brunetem o takich właśnie oczach, i czasami śnił się Joshowi. Śnił mu się zwykle wtedy, kiedy Josh był smutny , zły, zagubiony, kiedy czuł się przytłoczony życiem, po prostu kiedy miał ''doła''. Josh nikomu tego jeszcze nie mówił, ale w tym facecie było coś ciepłego, coś co dodawało mu otuchy. Ten sen go uspokajał. Josh nazwał nawet tego mężczyznę swoim aniołem stróżem.

— Och, no wiem, wiem. Już nie będę.- mruknął w stronę matki i ruszył przed siebie.

— Martwię się o ciebie. – pani Ward przeczesała palcami swoje rude włosy.- Może pojedziesz do Clovis na lato ? Wiesz jak babcia cię uwielbia, a ostatnio rzadko ją odwiedzasz. Poza tym odpoczynek od miasta zawsze dobrze ci robił.

— Mogę pojechać.- Josh wzruszył obojętnie ramionami.
Pani Ward zatrzymała się gwałtownie. Jej syn zrobił więc to samo.

— Josh ! Słabo ci tak ? – spytała , a w jej głosie odbiła się nuta paniki.

— Mamo, daj spokój. Wszystko w porządku...

— Nie ! Widzę przecież jaki jesteś ospały ! Och synku, może wezwiemy karetkę !? Może trzeba zrobić zastrzyk energetyczny ?!

— Mamo !- Josh podniósł głos – Nic mi nie jest !

— Naprawdę ?

— Naprawdę. Wracajmy do domu. Muszę wyjść na spacer z Tornado, zanim się ściemni.


Wielki, czarny owczarek kaukaski '' postawił'' uszy i w odruchu zadowolenia wywalił różowy jęzor z pyska. Zasapał, spoglądając na swojego pana- dobrze zbudowanego blondyna o bursztynowych oczach, który trzymał w ręku niewielki patyk.

— No, co Tornado ?- Josh podrapał psa za uchem – Aportujesz jeszcze raz ?
Psina entuzjastycznie szczeknął i podskoczył parę razy na znak , że bardzo lubi tę zabawę i chętnie jeszcze trochę się pobawi.

— No to uważaj, bo rzucam naprawdę daleko.- chłopiec uśmiechnął się i wykonując zamaszysty ruch ręką wyrzucił patyk w górę.
Następnie z zadowoleniem obserwował jak gałąź szybuje aż za pobliskie wzniesienie, a Tornado zwinnie, jak błyskawica podąża za nim, znikając w krzakach. Josh uwielbiał swojego psa. Dostał go na szóste urodziny od ojca, i przywiązał się do niego niesamowicie. Zresztą przywiązanie to było odwzajemnione. Tornado nie wyobrażał sobie spaceru bez Josha, w nocy spał w jego nogach (mimo sprzeciwu Pani Ward), towarzyszył mu prawie wszędzie.
Byli prawdziwymi przyjaciółmi. Zupełnie jak z książki '' Zew krwi''.

— Tornado !- Josh zawołał donośnie, marszcząc brwi.
Pies długo nie wracał. Chłopiec postanowił po niego pójść. Pewnie znowu przyczepił się do jakiejś suki. Istotnie, kiedy Josh pokonał całe wzniesienie, jego oczom ukazał się znajomy widok : Tornado bawił się z jakimś drugim psem, który wyglądał na owczarka niemieckiego. Psy przewracały się i ganiały nawzajem, ujadając przy tym radośnie. Obok stał ciemnowłosy chłopiec. W prawej ręce trzymał skórzaną smycz. Josh zbliżył się.

— Tornado !- zwołał- Co ty wyprawiasz ?! Do nogi.
Tornado jednak nie zareagował. W najlepsze kontynuował igraszki z nowym, kudłatym znajomym. Josh podszedł więc do właściciela drugiego psa.

— Suka...?- spytał.
Ciemnowłosy chłopiec potrząsnął głową.

— Pies, wabi się Zefir. A twój ?

— Też pies. Tornado.

— Dwa psy.- ciemnowłosy uśmiechnął się- Dziwne...od razu się polubiły. Nawet nie zawarczały na siebie.
Josh dokładniej przyjrzał się towarzyszowi rozmowy. Mógł być co najwyżej dwa lata młodszy od niego. Miał ciemno-kasztanowe włosy, orzechowe oczy i ciepły, życzliwy uśmiech. Nagle Josh poczuł ,że ten uśmiech jest mu dziwnie znajomy...

— Jak się nazywasz ?- to pytanie wyrwało Josha z rozmyślań.

— Jestem Josh. Josh Ward.

— A ja Dylan Evans. – chłopak uścisnął rękę Josha. – Mam czternaście lat, a ty ?

— Szesnaście. Mieszkasz niedaleko ? – teraz Josh przejął inicjatywę zadawania pytań.

— Dwie przecznice stąd.

— Hm, to niedaleko ode mnie.

— Hm...fajnie- stwierdził Dylan i dodał- Twój pies jest super. Zawsze chciałem mieć kaukaza. Ale tak jakoś nie wyszło...

— Dlaczego ?

— Tak właściwie to przez mamę. Wiesz, ona w ogóle z początku nie chciała mi pozwolić kupić psa. Jest biologiem, i ciągle widzi wszędzie bakterie i różne takie...och, wiesz...twierdziła, że pies to zarazki, że można się uczulić.

— Ale ją przekonałeś ?- Josh skrzyżował ręce na piersi.

— Razem z tatą. Tata jest cool. Jest adwokatem i nie ma nic przeciwko zarazkom..- chłopiec roześmiał się.- to znaczy, przeciwko psom. A więc w końcu mama powiedziała, że zgadza się, ale nie na dużego. A że kaukaz jest spory, musieliśmy wybrać mniejszego.
Josh zmierzył wzrokiem wilczura.

— Jest w porządku.- powiedział.

— Tak, twój Tornado go lubi.- odrzekł Dylan i ponownie zmienił temat – Skąd jest twoja rodzina ?
Josh podrapał się po głowie. To dość dziwne, że ten nowo poznany chłopiec od razu pyta o takie rzeczy. Postanowił jednak odpowiedzieć.

— Z Clovis. Kiedyś mama i tata mieszkali tam z babcią. Ale to było dawno temu.

— Niesamowite ! – wykrzyknął Dylan- Moja rodzina też jest z Nowego Meksyku ! Z Roswell.

— Roswell ? Fajnie ! Ze stolicy zielonych ludzików !- zawołał wesoło Josh.
Jego radość jednak szybko minęła, kiedy ujrzał rumieniec i zakłopotanie na twarzy kolegi.

— No tak, z stamtąd...mieszkałem tam do czwartego roku życia. – wymamrotał i spuścił wzrok. – Wierzysz w nich ?

— W kogo ?- Josh nie zrozumiał.

— No w kosmitów ?

— A jasne ! Tak. Myślę, że są tam , gdzieś na górze. W ogóle bardzo lubię oglądać gwiazdy i wyobrażać sobie, że odkrywam nową cywilizację jako astronauta.
Josh powiedział to i nagle zdał sobie sprawę, ze jeszcze nikomu nie mówił o tych marzeniach, a teraz wyjawił to zupełnie obcemu chłopcu. I było mu dobrze z tym zwierzeniem. To było zastanawiające...

— Ja też.- wyszeptał Dylan ledwo słyszalnym głosem. – Wierzę w nich.

— Mamy wiele wspólnego- zauważył Josh.- Może jeszcze coś ? Co lubisz jeść na deser ?
Zadał to pytanie, bo był to dobry sposób na zbadanie pokrewieństwa dusz. Bowiem Josh uwielbiał jeść na deser dość dziwną potrawę – truskawki z bitą śmietaną, polane sosem Tabasco. Dla większości ludzi wydawało się to połączeniem obrzydliwym , więc gdyby ten cały Dylan myślał podobnie jak Josh...Oczywiście, takie założenie było naiwne, ale gdyby…

— Tylko nie bierz mnie za wariata jak wszyscy w mojej szkole- Dylan ożywił się- Lubię truskawki z bitą śmietaną i Tabasco.

— Nie !- serce Josha zabiło jak szalone.

— Tak, a co ? Ty też ...?

— Tak ! To samo !
W tym momencie obaj chłopcy zamarli na przeciw siebie. Śmiali się, patrząc sobie prosto w oczy. To była jedna z tych chwil , kiedy dwoje ludzi jest ze sobą kompletnie zgodnych, kiedy czuje się to samo, i myśli się to samo, nie używając słów by się porozumieć.

— Przyjaciele ?- wyszeptał Josh nie odrywając oczu od Dylana.

— Na śmierć i życie.- odrzekł Dylan.
Wtem podniosłą chwilę przerwało szczeknięcie psa. Josh spojrzał na Tornado, który usiadł przy jego nodze, wyraźnie zmęczony szaleństwami.

— Co piesku, już chcesz do domu ? – odezwał się tarmosząc miękką sierść na głowie czworonoga.

— Myślę, że twój Tornado ma rację. Robi się zimno i późno. Trzeba się zbierać. – rzekł Dylan.

— Podasz mi swój numer ? Mógłbym zadzwonić...- zaczął Josh.

— Och, oczywiście ! Może w ogóle jutro do mnie przyjdziesz i pogramy w Heroes ?

— Okey.
I kiedy chłopcy wyciągnęli komórki, wymieniając się telefonami, dało słyszeć się wołanie :

— Dylan ! Dylan !
Ciemnowłosy chłopiec podniósł głowę do góry i spojrzał za siebie.

— To mój tata tu idzie !- poinformował Josha, wskazując na zbliżającą się sylwetkę.
A kiedy tata Dylana podszedł do nich i uśmiechnął się ciepło, Joshowi krew uderzyła do głowy. To był on. Poznał go od razu. Anioł Stróż z jego snów. Wysoki brunet o bursztynowych oczach.


Maria Deluca -Guerin miała już wprawdzie trzydzieści cztery lata i imponujący dorobek jako muzykolog na koncie, ale jej dusza ciągle była duszą zwariowanej, rozgadanej nastolatki. Tak przynajmniej mówili wszyscy jej znajomi i rodzina, a już w szczególności Liz Parker- Evans, jej najlepsza przyjaciółka , właściwie siostra. Liz także zachowała swój młodzieńczy stan ducha , podobnie zresztą większość ''ich paczki'' – Max, Michael ,a także Kyle Valenti, który zachował także największą sprawność fizyczną, a to dlatego, że był nauczycielem wychowania fizycznego. Co ciekawe- z dyplomem religioznawcy. Wszyscy oni żyli w szczęściu, pozakładali rodziny, a Liz i Maria nadziwić się nie mogły, jak w takim tempie udało im się zamienić ''kosmiczną odyseję'' na normalne życie.
Teraz Liz i Maria siedziały razem w kuchni Evansów i przy herbacie rozprawiały o tym wszystkim- o swojej młodości i doświadczeniach. Maria przyszła do Liz nie tylko z chęci pogadania, ale i dlatego , że była w owy dzień sama. Jej mąż- właściciel wielkiej firmy handlowej znowu wyjechał w interesach do Kanady, zabierając dzieci ze sobą, bo jak to ujął : '' trzeba zwiedzać świat i się uczyć''. To zdanie było zupełnie nie w stylu Michaela Guerina, i wywołało szczery śmiech Marii, kiedy tylko zostało wypowiedziane.

— Och Liz.- Maria żywo gestykulowała- Ja jestem nienormalna ! Wyjechali dopiero wczoraj, a ja już tęsknię !

— Nienormalne ?- Liz uśmiechnęła się upijając łyk herbaty- To co jest normalne, według takiej żony i matki jak ty ?
Maria roześmiała się.

— Najbardziej brakuje mi ...- nachyliła się od ucha Liz i coś wyszeptała.

— No wiesz ! Niegrzeczna dziewczynka !- Liz udała ''oburzoną'' i obydwie zaczęły chichotać.

— Ugh...- Maria westchnęła, uspakajając się – Czasami nie mogę uwierzyć, że to już czternaście lat jestem żoną Michaela, a od trzynastu jestem matką dwojga dzieci.

— Tak. Czas jest nieubłagany. – Liz założyła kosmyk niesfornych włosów za ucho.

— I pomyśleć, ze to wszystko dzięki jednej strzelaninie...
Liz zarumieniła się. Ten dzień był jej bliższy niż jakikolwiek inny.

— Osiemnasty września...- powiedziała z wyrazem rozmarzenia.- Bliskie spotkanie III stopnia...

— Spielberg miałby dopiero materiał na film.- zauważyła Maria.
Wtem dał słyszeć się szczęk otwieranego zamka i po chwili w kuchni pojawili się Max , Dylan i pies Evansów – Tornado. Czworonożny olbrzym od razu podskoczył do Marii i wystawił przyjaźnie jęzor.

— Cześć !- Liz wstała i pocałował męża w policzek.- Dobrze, że już jesteście.

— Cześć ciociu – rzucił Dylan do Marii.

— Cześć.- odrzekła szybko Maria i skierowała swój ''groźny'' wzrok na psa- Tornado przystojniaku, ja też cię kocham, ale zdejmij ze mnie łapy. To nowy sweter od Gucciego i jeśli zerwiesz choć jedną niteczkę to przysięgam, że już nigdy nie kupię ci twojego mięsnego przysmaku.
Max, Liz i Dylan roześmiali się na te słowa. Potem wszyscy usiedli przy stole do kolacji.

— Wiecie poznałem dziś fajnego gościa.- odezwał się Dylan przeżuwając tosta z szynką. – Jest cool.

— Cool. A jeszcze jakieś określenie ?- spytała Liz, puszczając oczko do syna.

— Ma fajnego psa, lubi jeść truskawki z Tabasco i też jest z Nowego Meksyku.

— Co takiego ?!- Maria zakrztusiła się mlekiem.

— Spokojnie, nie jest obcym.- powiedział Dylan.
Max spojrzał porozumiewawczo na Liz , po czym odchrząknął.

— Mam nadzieję , że nie rozmawiałeś z nim o niczym co mogłoby...

— Tato, no jasne !- Dylan uśmiechnął się złośliwie- Od razu mu powiedziałem, że połowa mojej rodzinki to kosmici z Roswell !

— Tata chce mieć pewność – Liz zmarszczyła brwi- Wiesz, że to niebezpieczne.

— Taak, wiem. Setki razy słyszałem te opowieści o FBI. Ostatnio doszło nawet do tego, że ja, Virginia i Junior próbowaliśmy na żarty nastraszyć tymi historyjkami Alexa i Andrewa.
Alex i Andrew byli bliźniakami, dziećmi Isabel i Jessego.

— Dylan !- Max podniósł głos- To nie jest śmieszne !

— Tato jak się z tym żyje tyle lat to można...

— Nie w tym rzecz. Alex i Andrew są od was młodsi i pewnych rzeczy nie rozumieją.

— A wujek Michael powiedział...- zaczął Dylan.

— Co wujek Michael... ?- przerwała mu Maria mrużąc oczy. – A więc ten żart to jego pomysł!

— Ehkm..- Dylan wzniósł oczy do sufitu i mruknął pod nosem.- Sorry wujku, chyba cię wrobiłem.
A następnie spojrzał na rodziców i ciotkę z miną niewiniątka.


Josh siedział przy oknie i patrzył na przejeżdżające samochody. Jednak tak naprawdę wcale nie widział co działo się na zewnątrz. Nie widział ludzi, sklepów, nie widział drzew. Wpatrywał się w szybkę swojego okna, w której widział tylko jeden obraz- faceta z bursztynowymi oczami. Od wczorajszego spotkania nie potrafił zapomnieć tej twarzy. To było zbyt niesamowite, zbyt niepokojące, zbyt podniecające, by o tym zapomnieć. Bo czy to zwyczajne kiedy osoba z twojego snu nagle okazuje się żywą, prawdziwą istotą, jak najbardziej realną ? I to w dodatku ojcem twojego nowego znajomego, który okazuje się być twoją bratnią duszą ?! Tego było stanowczo za wiele. Josh poczuł , że ma zawroty głowy, a chwilę później piekący ból odezwał się w jego dłoniach. Szybko podwinął rękawy i spojrzał na ręce. No tak, kolejny objaw nawrotu ataku. Zielone refleksy na dłoniach, które piekły jak diabli. To był jedyny z syndromów choroby, którego Josh panicznie się bał, i o którym nie wiedzieli rodzice. To było coś jak nie z tej ziemi, jak coś...nadprzyrodzonego. Josh nie wiedział co to, i nie chciał wiedzieć. Nie zamierzał mówić tego też ani rodzicom, ani lekarzom. Nie obchodziło go, że to zjawisko mogłoby go zabić. Przecież i tak umrze.
Jeszcze raz zerknął na ręce. Był przerażony, a seledynowe impulsy jaśniały coraz intensywniej. Chłopiec zdał sobie sprawę, że to pojawia się zawsze wtedy, kiedy towarzyszy mu jakieś szczególne przeżycie. Czyżby dziś to miało związek z ojcem Dylana ? Z pewnością. I Josh już wiedział co musi zrobić. Musi pójść do jego domu i wszystkiego się dowiedzieć. Musi.

— Mamo byliśmy na rozgrywkach hokeja ! Prawdziwych międzynarodowych rozgrywkach! – piskliwy, chłopięcy głos szybko wykrzykiwał do słuchawki- A jutro jedziemy do Holiday Center !

— Rozumiem, że tatuś w wolnych chwilach cały czas przesiaduje na meczach , tak ?- Maria oparła się o framugę drzwi, okręcając kabel telefoniczny wokół siebie.

— Nie. Chodzimy też na wyścigi samochodowe. Mamy odjazdowy sezon na takie sporty w Kanadzie !
Maria westchnęła ciężko i uśmiechnęła się mimowolnie. Jej syn Michael Junior z pewnością wdał się w ojca.

— Tylko pamiętaj nie przesadzajcie z szaleństwami i ubierajcie się ciepło. – odezwała się troskliwie.

— Ale mamo teraz będzie najlepsze !- chłopiec kontynuował swoje, w ogóle ignorując uwagi matki- Dostałem koszulkę z autografem Steva Mcneil'a !
Po tych słowach, w aparacie dał słyszeć się dziewczęcy krzyk '' zamknij się wreszcie i oddawaj'' , a po krótkiej szamotaninie Virginia Guerin powiedziała z pogardą :

— Ten idiota podnieca się jakimś pomazanym łachem ! Mamo zabierz mnie stąd !- jęknęła- Oni kompletnie olewają moje potrzeby ! Jeszcze ani razu nie byliśmy w sklepie kosmetycznym, a tak chciałam sobie kupić nową kredkę do oczu !

— Kochanie, kupisz sobie w domu.- odrzekła Maria tłumiąc rozbawienie- A teraz daj mi tatę, okey ?

— Okey. Pa.
Po kolejnej przerwie i szmerach, Maria usłyszała wreszcie głos swojego ukochanego mężczyzny.

— Witam pani Guerin.- wesoło zaczął Michael- Czy była pani grzeczna pod moją nieobecność ?

— Tak jest, kapitanie.- Maria zachichotała.
W tle zdołała uchwycić zirytowany głos Virgini, która właśnie westchnęła : '' O Boże znowu to robią !'.

— Cholernie tęsknię.- wyznał kosmita.
('' Nie ładnie tak mówić tatusiu ''- złośliwy chochlik Junior).

— Ja też. Kiedy wracacie ? – odrzekła Maria i obejrzała się, gdyż w tym momencie w holu pojawił się Dylan.

— W przyszły wtorek.

— I nie wsiądziecie do superszybkiego statku ?

— Raczej nie zaryzykujemy kolejnej katastrofy w Roswell.

— No trudno. Muszę kończyć po Dylan wrócił ze szkoły, a obiecałam Liz że dam mu obiad. Całuję, będziemy w kontakcie Kosmiczny Chłopcze.

— Dobrze, dziwadło.

— Co ?

— Kochane dziwadło.
( '' Dobra kończmy to wreszcie! ''- Virginia i Junior jednocześnie)

— Uhm...tak lepiej. Pa.

— Pa.
Maria odwiesiła słuchawkę. Przeszła do kuchni. Dylan nalewał sobie soku.

— Jak tam szkoła żołnierzu ?- odezwała się Maria.

— Jak zwykle. Kiedy wraca Verg i Mały ?
(tak Dylan nazywał w skrócie Virginię i Michaela Juniora)

— W następnym tygodniu.- Maria podeszła do kuchenki.

— Muszę zapoznać ich z Joshem.

— Z tym od truskawek i Tabasco ?

— Mhm. – Dylan przełknął łyk napoju. – Przychodzi do nas dziś o czwartej.


Josh nerwowo wygładził spodnie i zadzwonił do drzwi. Serce bilo mu jak szalone, a w głowie krążyła tylko jedna myśl : czy ujrzy ojca Dylana ? Nie czekał zbyt długo na odpowiedz, bo oto na progu pojawił się właśnie on. Pan Evans. W t-shircie i dżinsach.

— Witam Josh. Wejdź. Dylan jest na górze.- przemówił ciepłym głosem, i uśmiechnął się.
Josh poczuł ucisk w żołądku. Ten uśmiech. Ten sam...kojący, łagodny uśmiech. Ze snu. Był mu tak bliski. Zawsze dodawał mu odwagi. I właśnie w tym momencie , Josh Ward zrobił coś, co zupełnie go zaskoczyło. Postanowił skłonić Pana Evansa do spojrzenia mu w oczy. I zrobił to. Powoli podniósł głowę i wbił wzrok w twarz na przeciwko. A wtedy ojciec Dylana zrobił to samo. To było niesamowite. Cztery takie same źrenice. Josh był pewien, że jego anioł stróż też to czuje. A teraz jeszcze jedna próba, zdecydował i…Złapał rękę Maxa Evansa, kamuflując to zwykłym przywitaniem. To był wstrząs. Max poczuł jak szorstka skóra chłopca dotyka jego palców. W ułamku sekundy nawiązywali łączność. Max ujrzał siebie i Tess w swoim starym pokoju , w Roswell, w dzień jej powrotu. Widział Zana na swoich rękach. Widział siebie i Liz, i swoich rodziców, kiedy mały Zan opuszczał Roswell. Potem przeniósł się do jakiegoś pokoju, a tam przy choince mały, blond chłopiec biegał z pluszowym misiem kolo nóg młodej kobiety. I nagle chłopiec jakby odwrócił się do niego i pomachał w jego stronę. Ale to nie przeszyło Maxa dreszczem tak bardzo jak to, co sobie uświadomił. Ten chłopiec miał te same oczy co on. Ten blondyn...to był Josh. Josh...to był Zan. Zan. Jego pierworodny syn. Jego i Tess.
Max zerwał łączność. Spocony, spojrzał na Josha. A on uniósł dłonie i ukazał Maxowi zielone błyskawice, które ślizgały się po jego skórze. Max je znał. Te same, które pojawiły się u Liz, gdy przemieniała się w hybrydę. To było przytłaczające...fakty za szybko przepływały w mózgu kosmity. Max otworzył usta. Chciał coś powiedzieć, ale oto jego drugi syn, Dylan pojawił się koło nich i niczego nie świadomy rzucił do Josha :

— Co tak stoisz ? Mój tata zamęczał cię pytaniami o szkołę ?
Josh jednak milczał. Jego oczy były szeroko otwarte.

— Stało się coś ?- Dylan zdziwił się. – Tato ?
Max oderwał spojrzenie od Josha i zaprzeczył kiwając głową :

— Nie. Nie ja tylko...

— Twój tata chciał tylko bliżej mnie poznać.- rzucił Josh, ale jego oczy nie zmieniły swojego wyrazu.
Max wiedział dlaczego. Max wiedział, że Josh też widział te obrazy. I prawdopodobnie wiedział już, kim jest dla niego Max.


Liz przymknęła oczy i znowu je otworzyła, obejmując wzrokiem męża. Nie mogła pojąć tego, co jej właśnie powiedział.

— Jesteś pewien Max ?- spytała zdławionym głosem.

— Josh to Zan. Byłem głupcem, nie łącząc wcześniej tych faktów ! Spójrz : Josh pochodzi z Clovis, a rodzice oddali Zana właśnie rodzinie z Clovis. Lubi jeść podobnie do nas, no i te oczy...i kosmiczne objawy. Liz...- Max przytulił żonę- On ma moje oczy...i włosy Tess.
Max wiedział, że tymi słowami otworzył starą ranę, która u Liz zdołała się już zabliźnić. Tess. Wszystko co wiązało się z Tess, a co było wywlekane z przeszłości, zadawało Liz cierpienie. Ale Max był rozdarty jak nigdy wcześniej. Przecież Zan...kiedy uświadomił sobie, że ma przed sobą syna...przecież Max musiał go wtedy oddać. A teraz...teraz kiedy żyją w dobrobycie, w spokoju...a Josh...Zan...Max po prostu go kochał. Od dzisiejszego popołudnia nie potrafił chociaż na sekundę o nim zapomnieć. Bo pamiętał przez całe życie, ale ta pamięć była uśpiona przez czas. A dziś...dziś została obudzona. Nagle, gwałtownie. Max ledwo się powstrzymywał przed wejściem do pokoju, kiedy słyszał jak Dylan i Josh żywo rozmawiają za zamkniętymi drzwiami. Uderzyło go jeszcze coś. Przecież Dylan i Josh byli braćmi ! I od razu, od pierwszego spotkania poczuli więź między sobą. A czy Josh poczuł też , że Max jest z nim związany, wtedy w parku ? Na pewno ! Jak mogłem wówczas nie zauważyć jego oczu, i odpowiednio nie skojarzyć ?

— Liz przepraszam, że znowu do tego wracam, ale...ta wizja. – rzekł wracając do rzeczywistości- Takie zbiegi okoliczności nie są możliwe.

— Wiem. – Liz pocałowała go w policzek.- I nie przepraszaj. Max to twój syn !
Kosmita przytulił silniej swą ukochaną. Od zawsze podziwiał jej wyrozumiałość, jej miłość...ale teraz to był cudowny gest z jej strony. Dodał mu wsparcia.

— Dziękuję kochana. – spojrzał w jej błyszczące oczy- Myślisz, że powinienem mu powiedzieć całą prawdę ?

— To jest skomplikowane. Jest jeszcze Dylan...i Wardowie.

— I kosmiczna strona problemu ?

— Tak.- Liz westchnęła. – Jak zwykle.

— Ale Zan, to znaczy Josh...on ma takie same prawa jak Dylan...musi się dowiedzieć.

— Max.- Liz spoważniała- Rodzina Josha nie może poznać prawdy.

— To jasne.

— Więc jak to zrobisz ?
Max zamilkł, spoglądając w okno. Ta walka nie będzie łatwa.

Josh nie mógł spać. Od dwóch dni nie był u Dylana. Powiedział mu, że wyjechał do babci. Nie chciał tam wracać. Nie chciał znowu dotykać Maxa Evansa. Nie, nie, nie. Nie będzie myśleć o tych obrazach, które wtedy ujrzał. Nie. Koniec i kropka. Przycisnął poduszkę do głowy. Boże jak to było możliwe ?! Te wizje, to wszystko ! Rodzina Dylana nie jest normalna. I ja też nie jestem...ja też jestem jego rodziną. Och nie ! Nie myśl o tym, bo oszalejesz na dobre ! Josh chciał teraz umrzeć. Tylko tego pragnął. Niech ta przeklęta choroba wreszcie go zabije, skoro już nigdy nie będzie tak jak inne dzieci !
Wtem zaskomlał Tornado. Josh zsunął się z łóżka. Pies stał pod drzwiami. Chłopiec wychylił głowę przez szparę i zrozumiał, co zaniepokoiło jego przyjaciela. Rodzice kłócili się na środku salonu. Krzyczeli, a mama wymachiwała rękami i ocierała...łzy. Ona płakała !

— Przyszedł dziś i przedstawił papiery ! Chce odwiedzać Josha ! – pani Ward zaszlochała spazmatycznie.

— Ale jak to się stało ?! To przez tego dzieciaka ?!- rozgorączkowany ojciec chodził szybko między fotelami.

— Poznali się przez przypadek na to i tak nic byśmy nie poradzili !

— Może trzeba mu pozwolić na wizyty !

— Arnoldzie !- matka zalała się łzami- Jesteś aż tak naiwny ?! Przecież on nam go odbierze ! Obierze mi moje dziecko ! Josh jest nasz !

— Wiem Francis...wiem. – pan Ward położył ręce na ramionach żony. – Ale on jest jego ojcem biologicznym...ma prawo.

— Nigdy ! Nie powiem Joshowi, że jest adoptowany ! Nigdy !

— I tak się kiedyś zorientuje...

— Arnoldzie jak możesz..jak...- pani Ward słowa uwięzły w gardle kiedy spojrzała w bok, i ujrzała przerażoną twarz swojego syna.

— Synku ...ty...ja i mama..- zaczął pan Ward, ale Josh go nie słuchał.
Rzucił się do drzwi. Krzyki rodziców rozsadzały go od wewnątrz. Czul jak ręce matki usiłują go schwycić, ale szybko je odepchnął. Był w szoku. Udało mu się wybiec na ulicę. Pędził i pędził, aż ze zmęczenia padł na jakiś trawnik. Wstał i poznał posiadłość Evansów.

Dylan usiadł koło ojca. Jego mina wskazywała na poważną rozmowę. Był skupiony, a na jego czole pojawiła się ta duża zmarszczka, która była oznaką zmartwienia.

— O czym chcesz mi powiedzieć tato ?- spytał chłopiec.
Max Evans przekręcił się i odchrząknął.

— To co ci powiem nie będzie dla ciebie łatwe do zaakceptowania.

— Tato – Dylan uśmiechnął się szeroko- Wierz mi, że nic nie będzie trudniejsze do zaakceptowania od wiadomości o twoim pochodzeniu. Mam doświadczenie ! Wal śmiało.

— Dylan...pamiętasz jak opowiadałem ci o Tess ?

— O tej okropnej babie, która rywalizowała z mamą ? O tej, która zabiła Alexa ?

— Tak. O nią chodzi.
Dylan oparł nogi o stolik.

— Nie powiedziałem ci całej prawdy o naszym związku. – Max odruchowo spuścił głowę. – Uważałem, że jesteś jeszcze niedojrzały.
Dylan milczał. Wobec tego Max kontynuował.

— Synu posłuchaj...dawno temu , ja i Tess spędziliśmy ze sobą noc.
Dylan przewrócił oczami.

— Wiem o tym.

— Jak to ?

— Sam to wywnioskowałem. Przecież byliście ze sobą jakiś czas.
Max przysunął się do chłopca.

— To nie wszystko...

— Nie ?- Dylan spojrzał na kosmitę.

— Nie...Dylan, Tess była ze mną w ciąży. Urodziła mi syna imieniem Zan, który miał być następcą tronu na Antarze.
Dylan Evans zamrugał oczami. Czuł się tak, jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody.

— Co ?- odezwał się z niedowierzaniem.

— To prawda. Wtedy to Tess próbowała zrealizować swój plan, a raczej układ Khivara i Naseda. Nie udało jej się.
Dylan wstał.

— Nie rozumiem.

— Uprzedzałem, że to będzie trudne.

— Więc...co jeszcze ?

— Tess odleciała sama.

— To wiem.- Dylan powiedział to z naciskiem, a w jego oczach odbiła się wrogość.- Tato...powiedz, co stało się z Zanem.

— Tess wróciła po roku z powodu zdrady Khivara. Z Zanem.

— Z Zanem ...- Dylan gwałtownie złapał powietrze. – Chcesz powiedzieć, że...że Zan jest na Ziemi ?

— Oddałem go wtedy do adopcji. Wtedy, kiedy Tess zginęła, a my musieliśmy uciekać.
Max poczuł ukłucie w sercu. Zagryzł wargę.

— Czyli całe życie ukrywałeś przede mną fakt, że mam brata, tak ?- w głosie Dylana słychać było zarzut. – I mama też !

— Dylan to nie takie proste...
Chłopiec oparł się o ścianę. Przełknął ślinę.

— Gdzie on teraz jest ?
Max westchnął ciężko i wyszeptał ledwo słyszalnie :

— Dylan...Zan to Josh. To Josh jest twoim bratem.


Josh Ward przycisnął się do ściany. Była cieplejsza, bo nagrzana od słońca, a jemu było przeraźliwie zimno. Spędził całą noc na dworze, przy domu Evansów. Nie, poprawka- przy domu, który był też jego domem. Przy domu swego ojca. Na początku starał się o tym nie myśleć- o tym , że był adoptowany, a jego prawdziwym ojcem był Max Evans. A bratem – Dylan. Ale po całej , męczącej nocy, było mu już wszystko jedno. Policja najpewniej szukała go po całym mieście. Potarł oczy. Piekły go policzki, głowa też... i ręce. Czuł się słaby, nie mógł rozpoznać kolorów. Atak choroby był o wiele silniejszy niż zwykle. Skulił się. Po raz pierwszy tak bardzo się bał. Nie miał nikogo- nikogo nie obchodził. Był samotny, bez przeszłości i bez przyszłości, nie miał pojęcia czy jest jeszcze człowiekiem czy już nie.
'' Chcę zniknąć, wyparować, ulecieć''- pomyślał. Ulecieć. Jego ulubione pragnienie. Mogę to zrobić. Mogę, powtarzał. I już po sekundzie unosił się. Czuł jak wiatr smaga jego ciało. Było lekkie, miękkie, było piękne. Błyszczało w słońcu. Spojrzał w dół. Tam, mali ludzie w swojej normalności, zajęci swoimi przyziemnymi sprawami, biegali po ulicach. Machnął skrzydłami. Zastanawiał się , dlaczego ludzie tak rzadko patrzą do góry, tak rzadko podziwiają niebo. Jakby nie dostrzegali piękna tego błękitnego oceanu powietrza. Zanurkował w białą chmurę. Otworzył oczy i coś go zaniepokoiło. Spadał w dół. Coś go tam ciągnęło. Błękit znikł. Zniknęło słońce. Poczuł jak czegoś dotyka. Ziemia.
Josh usiadł na łóżku. Obejrzał swoje ręce, były zabandażowane. Rozejrzał się. Był w białym pokoju. Białe ściany, białe łóżko, białe zasłony, białe krzesło...na którym siedziała biała z przerażenia...mama ?

— Kochanie...! – krzyknęła płaczliwie pani Ward.
Podleciała do niego i wzięła w ramiona. Czuł jak jej łzy moczą jego koszulkę. I wcale nie chciał tego przerywać, ale musiał wiedzieć, dlaczego jest w białym pokoju. Pamiętał tylko swoją ucieczkę i dom Dylana...i ciepło cementu... Przez moment wahał się jak ma się zwrócić do...mamy ? Och, idioto !

— Mamo...co...co się...- zaczął.

— Nic nie mów, nic nie mów. – przerwała mu szybko- To może zaszkodzić.
Z trudem opadł na poduszkę. Obserwował ją. Kobietę, która bez względu na jego przeszłość, teraz była jego matką.

— Mamo...ja...przepraszam. – wydusił.

— Josh...nie myśl o tym. Potem, potem. – odrzekła, ledwo nie wybuchając płaczem.
Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu. Zorientował się, gdzie jest.

— Jestem w szpitalu ?

— Tak...tak. Syneczku znowu miałeś atak...i...
Max, przeleciało mu przez głowę. To on go pewnie znalazł. Max. Jego tata...nie, jego tata był za tymi drzwiami. Ale to nie był Max. A może...mam dwóch ojców ?

— Mamo...czy...czy jest tu Max ?
Pani Ward skinęła głową i zakryła usta ręką.

— A Dylan ?
Pani Ward znowu to potwierdziła. Jej myśli skierowały się w stronę rodziny Evansów. Max Evans okazał się wspaniałym człowiekiem. Wcale nie chciał zabrać jej Josha...uratował go. Gdyby nie on...nie chciała tego wspominać. Spojrzała na jakże odmienioną, siną twarz swego chłopca.

— Pójdę po lekarza. Musi cię obejrzeć.- powiedziała.
Josh w spokoju zniósł koleje badania, których od urodzenia tak nienawidził. Zniósł je w spokoju, mimo ,że mama i tata wcale nie byli spokojni, nawet kiedy porozmawiali z lekarzem w cztery oczy. Lecz Josh mógł przeżywać tylko podniecenie. Czekał na Maxa. On przyjdzie, powtarzał sobie. Z Dylanem. Patrzył na słońce, które na nieboskłonie zsuwało się niżej i niżej. I czekał. Patrzył i czekał. Czekał i patrzył...coraz to smutniej.


Max i Dylan szli w ciszy przez szpitalny korytarz. Koło nich kroczył Tornado. Wreszcie dotarli do drzwi. Max nacisnął klamkę. Pomarańczowe refleksy promieni zachodzącego słońca '' położyły się'' na zmarkotniałej twarzy Josha, patrzącego w okno. Kiedy jednak rozległo się znajome szczeknięcie, blondyn spojrzał w stronę wejścia. Zobaczył ich. Maxa, Dylana i swojego psa. Dylan i Tornado podeszli do niego natychmiast.

— Bardzo tęsknił. Nie mógł się doczekać. Twoja mama pozwoliła go przyprowadzić.- odezwał się wesoło Dylan.
Josh postanowił zahamować wzruszenie. Bolało go całe ciało, ale on nie czul bólu. Czuł tylko radość. Dylan był jego bratem. I wiedział to.

— To co przychodzisz do mnie w poniedziałek na film ?- spytał Dylan.

— Ale ja wybieram.- uśmiechnął się Josh.

— Jasne. Trzymaj się.- Dylan wycofał się z pokoju.
Josh nie był zdziwiony. Bo oto usiadł koło niego jego prawdziwy tata. Max, który do tej pory stał z boku.

— Dylan lubi Toma Hanksa, prawda ?- przemówił Josh.
Max otarł oczy. Możliwe , że z łez, choć Josh nie zdołał tego uchwycić. Tornado położył pysk przy jego ręce.

— Josh...- odezwał się Max drżącym głosem.

— Nie, nie Josh.- chłopiec przerwał mu- Powiedz prawdziwe imię...

— Zan.

— Zan...wow...superowe !

— Zan...opowiedzieć ci historię ?
Chłopiec wziął w swą chudą rączkę wielką dłoń Maxa. Ścisnął ją.

— Tak, tatusiu. – rzekł.
Maxa coś ścisnęło za gardło w tym momencie, ale wziął się w garść. Zaczął wypowiadać pierwsze słowa, łączył je w zdania. Mówił i mówił. O Tess, choć zataił niektóre szczegóły, o Michaelu i Izzy, o ich ucieczce przed FBI, o swoim całym, młodzieńczym życiu. Potok słów wylewał się z niego z taką łatwością, że aż bał się czy nie za dużo tego jak na pierwszy raz. Ale Josh nie sprawiał wrażenia zagubionego. Przeciwnie. Słuchał wnikliwie i z uwagą, a po dobrych dwóch godzinach zapadł jakby w pół-sen. I tylko on wiedział co to oznacza...

Josh szybował w powietrzu. Do lotu poderwały go słowa Maxa, jego ojca : '' Nie wolno ci powiedzieć o tym nikomu. Możliwe, że ta choroba to proces przemienia się w kosmitę. Możesz stać się kosmitą Zan -jak ja, ale ponieważ urodziłeś się człowiekiem, to może cię zabić''. A Josh roześmiał się jedynie. Nigdy nie czuł się bardziej szczęśliwy. Jego choroba okazała się darem. Co z tego, że ten dar ma siłę śmierci ? On pochodzi z gwiazd ! Spełniło się jego marzenie. Jest synem gwiazd ! Zanurzył się w rześkim powietrzu. Głos Maxa stawał się odległy, cichszy, niknął w szumie drzew targanych wiatrem, i łopocie skrzydeł. Josh leciał do słońca. Widział je dokładnie, jak cel – złota kula na niebieskiej tarczy. Przyspieszył. Chciał dotrzeć do tego niebiańskiego światła.
Kiedy Josh wyłączył się nagle z rozmowy, a jego oczy przymknęły się, Max z przerażeniem potrząsnął jego ręką. Była zimna. Nie wyczuwał pulsu. W pierwszym odruchu rzucił się by krzyknąć ''na pomoc''. Ale wtedy usta Josha jeszcze otworzyły się i wyszeptały '' Kocham cię, Tato''. Max tępo wpatrywał się jak po tych słowach wargi chłopca powoli się zamykają. Zdał sobie sprawę, że tak musi być. Przyjął to, choć się z tym nie pogodził. Przyciągnął bezwładne ciało do siebie, mówiąc :

— Kocham cię synu. Wiem, że teraz wróciłeś do domu.
W kącie żałośnie zawył Tornado.

Kiedy Max wysiadł z samochodu od razu zobaczył Liz. Siedziała w ogrodzie na huśtawce, i spokojnie czytała książkę. Evans chwiejnym krokiem przeszedł przez trawnik i usiadł koło żony. Podniosła głowę na dźwięk jego kroków. Spojrzeniem zadała mu pytanie, którego tak bardzo bał się usłyszeć.

— Umarł. – odpowiedział.
A ona bez słowa przytuliła go, otaczając sowimi włosami jego umęczoną twarz. Tak jak przed laty, kiedy stracił Zana po raz pierwszy. Też była przy nim. Teraz kiedy stracił Zana na zawsze.

— Jestem tu. Zawsze tu będę.- usłyszał jej delikatny głos.
Dokładnie jak wtedy. Max odetchnął otaczając Liz ramieniem. Chciał tu z nią posiedzieć jeszcze przez chwilkę. Spojrzał w niebo. Zaczęło się chmurzyć i przez moment obawiał się deszczu- ale za chwilę słońce, a raczej jego skrawek niknący za budynkami, resztą swojego blasku przebił nadchodzącą ciemność. W cieniu wierzb, dębów i buków siedziały dwie wtulone w siebie postacie.
Na chwilę przed zmrokiem zaczął padać drobny deszczyk, a kiedy minął rozśpiewały się ptaki, jak gdyby w ogóle nie było nocy.

Koniec

by Hotori























Wersja do czytania