Hotori

Za zamkniętymi oczami

Wersja do czytania

Za zamkniętymi oczami

Maria Deluca- Guerin popatrzyła w lustro. Chciała się uśmiechnąć sama do siebie, ale znowu wyszedł jej jedynie bolesny grymas, który jeszcze bardziej postarzył jej twarz. Dotknęła dłonią pomarszczonego policzka. Tak, tego nie da się ukryć. Już nie. Jesteś po prostu stara, powiedziała sobie w duchu. Starość. To była starość. No bo czyż można inaczej to nazwać, gdy ma się osiemdziesiąt jeden lat, dwójkę dorosłych dzieci, pięcioro wnucząt i mały, przytulny domek na obrzeżach rodzinnego miasta ? Nie. Z pewnością nie.
Przejechała palcem po siwych włosach i cicho westchnęła. Nagle usłyszała ciężki jęk z sąsiedniego pokoju. Po raz kolejny tego ranka. I znowu skrzywiła się z bólu, zdając sobie sprawę, że to jęk jej męża, ukochanego mężczyzny, człowieka nie z tej Ziemi pod każdym względem, człowieka, który był z nią przez całe, trudne życie. A teraz to wspólne życie dobiegało końca. Michael umierał. Ona to wiedziała. Dzieci też zdawały sobie z tego sprawę, dlatego cała rodzina zjechała się do Roswell. O ironio ! Zjechała się po to, by pochować swojego ojca, głowę rodu...Maria to wiedziała. Odwróciła się od swego odbicia , gdyż znów to poczuła. Wilgotniejące oczy. Och nie, nie będzie płakać. Będzie dzielna. Postara się być choć ten jeden, jedyny raz silna. Zaraz tam pójdzie i posiedzi z nim.
Powoli ruszyła swoje schorowane nogi. Nacisnęła klamkę i zatrzymała się na progu. Susan, córka jej i Michaela, urocza blondynka o zniewalającym uśmiechu, siedziała na brzegu łóżka przy ojcu i pochylając nad nim głowę, słuchała. A on gładził ją po policzku i coś szeptał.
Maria na ten widok oparła się o framugę drzwi. Czuła, że tego nie wytrzyma. Kiedyś, gdyby ktoś powiedział jej, że Michael będzie czułym mężem i tak wspaniałym ojcem, roześmiałaby się i zakpiła. Ale nie dziś. Dziś, patrząc na jego drżącą rękę, wiedziała. Wiedziała jakim był człowiekiem. Wspominała. Życie, każdą jego godzinę i sekundę. Ich ucieczkę przed FBI, rozstanie na studiach, potem powrót do Roswell, chwilę, gdy wkładał na jej palec pierścionek, pierwszy i drugi poród. Po prostu szczęście. Była szczęśliwa. Nigdy nie zrobiła kariery, tak jak pragnęła w młodości. I może właśnie dlatego, była szczęśliwa. Tak musiało być.

— Mamo !- rześki, młody głos kazał jej otworzyć oczy- Tata...- córka stała przed nią, spojrzeniem wskazując na łóżko.
Maria zajrzała w przerażone oczy swojego dziecka. Od razu wiedziała. Nadszedł ten moment. Chyba się zbliżał. To będzie dziś. Uświadomiła sobie, lecz nie krzyknęła. W milczeniu objęła córkę swoimi ciepłymi, szorstkimi rękami i całując w czoło powiedziała :

— Pójdź po Josha.
Susan skinęła głową i wyszła tak szybko, jakby chciała ukryć łzy. Tylko jej matka, spokojnie zajęła miejsce przy konającym. Usiadła całkiem z brzegu, patrząc w jego zgaszone oczy, które parzyły prosto w nią. Na około dzwoniła cisza.

— Witaj, kosmiczny chłopcze.- powiedziała pierwsza, ściskając jego dłoń.
Z początku wydało jej się, że zabrzmiało to zupełnie jak za dawnych lat, ale potem odnalazła w sowim głosie nutę drżenia i rozpaczy, które przypomniały o upływającym czasie.

— Jak się pani dziś czuje, pani Guerin ?- na twarzy Michaela pojawił się ten znajomy, zawadiacki uśmieszek, który uwielbiała.
Wtedy zbladła. Starała się nie myśleć, że przed śmiercią zawsze prawie następuje poprawa, a nagłe przebłyski mogą zafałszować rzeczywistość.

— Chyba dobrze, całkiem dobrze...-zachrypiała, i przyłożyła jego rękę do policzka.
Nawet nie spostrzegła, jak ta właśnie ręka, delikatnie zaczęła ocierać jej wielkie łzy.

— Przepraszam...- słabo doszło do jej uszu. – Przepraszam, za cierpienie jakim cię obarczyłem przez te lata.
Gwałtownie zaprzeczyła głową , wciskając twarz w koszulę kosmity.

— Kocham cię.- stłumiła krzyk.

— I ja ciebie, moje słońce. – przemówił.
Poczuła jak usta męża dotykają jej włosów. Podniosła głowę. Michael Guerin ciągle się uśmiechał, ale czoło zaszło mu potem, a oddech stał się ciężki.

— Nie wiem czy tam dokąd idę, jest jakiś mój Bóg...- słowa przychodziły mu z wyraźnym trudem- Boję się...
Maria drgnęła, a on dokończył pytaniem :

— Potrzymasz mnie za rękę ?


Max Evans i Liz Parker- Evans leżeli na łóżku, oplecieni swymi ramionami. Za oknem gałąź uderzała o szybę, a gdzieś z przedpokoju odezwało się szczeknięcie psa. Jednak te dwie, wtulone w siebie postacie nie poruszyły się. Staruszkowie zdawali się dryfować na tym posłaniu niczym na tratwie, pośrodku oceanu spokoju. Zatopieni w śnie. Kobieta lekko rozchyliła wargi, co spowodowało, iż w kącikach jej ust utworzyły się małe dołeczki. Mężczyzna sprawiał wrażenie, uśmiechającego się łagodnie w jej stronę.
Wtem, ciałem starca wstrząsnęły drgania, a na rękach zaświeciły zielone błyski. Max Evans jak odczarowany, poderwał się z krzykiem. Jego żona momentalnie podniosła powieki, ukazując zatroskane, pełne miłości spojrzenie.

— Max czy to już...?- wydusiła.

— Tak. – popatrzył na nią bursztynowymi oczami o przenikliwym smutku- Czułem powiew odpływającej mocy. Michael...-dokończył szeptem. – Michael odszedł.
Zarzuciła mu ramiona na szyję, a on z całej siły przyciągną ją do siebie. Głuchy spazm rozdarł jego pierś, a potem zupełnie zamilkł, jakby był pomyłką.

— Czas na nas ?- spytała.
Słyszała serce Maxa, które biło w takim samym rytmie jak jej serce. W odpowiedzi oparł swe pełne zmarszczek czoło o jej czoło, tak że dotykali się nosami. Odchrząknął.

— Liz, kochanie, światło mojego życia...- ton miał łagodny, lecz podniosły.- Kocham cię i będę kochał wiecznie. Tak jak przysięgałem...wiem, że razem stąd odejdziemy. Wiem, że kiedy zamknę oczy, tam po drugiej stronie, za zamkniętymi oczami, chcę ujrzeć ciebie. I nic nie będzie mi obce, bo ty będziesz tam ze mną. Za zamkniętymi oczami...


Muzyka wciąż sączyła się z radia, kiedy Isabel poczuła jak elektryczny wstrząs przechodzi wzdłuż jej kręgosłupa. Krew zaczęła pulsować w jej skroniach. Zdała sobie sprawę. Ona ostatnia. Teraz jej kolej. Już jej kolej. Już za moment do nich wszystkich dołączy. Spojrzała za okno. Chmury znienacka przykryły słońce. Zrobiło się ciemno. Dał słyszeć się jakiś grzmot w oddali. Przenikliwym wzrokiem popatrzyła na przeszklone drzwi tarasu. Otworzyła je i pogłośniła muzykę. Tak, to dobry pomysł. Andrew usłyszy muzykę, kiedy wróci do domu. Niech wie, że jego matka nie czuła strachu. Nie w dniu, kiedy jest wolna i wolna odejdzie. Wyszła na zewnątrz. Ciągle słyszała Mozarta za plecami. Zdjęła buty. Jej nagie stopy dotknęły miękkiej trawy. Zaczęło padać. Zimne krople wody kapnęły na jej czoło, zatrzymując się na wydatnych wargach. Zlizała je. Będzie pamiętać ten smak. Deszcz stał się gęstszy. Intensywniał z każdą minutą. Położyła się na trawie. Na całym ciele czuła wilgoć. Woda mieszała się z łzami. Z jej łzami, łzami jej oczu, otwartych źrenic. Wspominała. Swoje życie. Tu, na tej planecie. To było piękne. Jeden obraz piękniejszy od drugiego. Wspomnienia były piękne. Mimo tego cierpienia i zła jakich doświadczyła...razem z nimi. Zawsze byli razem. I zawsze razem pozostaną. Jej oczy nadal patrzyły w chmury, lecz tak naprawdę widziały już tylko słońce. Tam, po drugiej stronie, za zamkniętymi oczami byli oni. Biegli w jej stronę. Najpierw zobaczyła Alexa. Coś szarpnęło nią silnie. Tęsknota. Wyciągnęła ku niemu rękę. Zaproponował, że ją oprowadzi, bo czeka na nią od dawna. A potem, z zaskoczenia, u jej drugiego boku pojawił się Jesse. I Michael z Marią, i Liz z Maxem, i Kyle i Jim, i Amy ..i wszyscy się śmiali. Wiatr niebieski targał ich uczuciami, rozsiewając perlisty śmiech. I szli, aż doszli do końca . Tam było tyle światła ! I wtedy jakiś donośny, dostojny głos powiedział, że jeszcze ktoś do nich dołączy. Isabel wiedziała kto, i choć nie wiedziała dlaczego, nie protestowała. Przecież za zamkniętymi oczami, nie czuje się nienawiści.



Koniec

by Hotori


Wersja do czytania