No wreszcie mam chwilkę by wrzucić te króciutką część! Uch... Bardzo przepraszam, ale mam w tej chwili milion spraw na głowie i nie miałam na nic czasu. Oddaje w wasze ręce kolejną część FMS. Bardzo proszę, jeśli możecie zostawcie ślad po sobie.
Rozdział – 2
VANCOVER
" Znów znajdowała się na pięknym tarasie z widokiem na cztery planety. Delikatny wiatr rozwiewał jej włosy, a księżyce oświetlały ogród w dole. Oparła dłonie o zaskakująco realną barierkę i westchnęła głęboko pozwalając dotrzeć lekkiej nicości w każdy zakamarek płuc. Czuła nieokreśloną radość, choć nie wiedziała, dlaczego. Obejmowały ją silne ramiona pewnikiem należące do mężczyzny, lecz bała się odwrócić by ta wizja nie znikła.
— Nliz Semene Ham Foarsh – Szepce słowa wywołujące dreszcz na jej ciele.
Odwraca się i..."
— Nie znikaj! – Krzyczy Liz i siada na łóżku
W środku, w niej wzbiera płacz i całkowita bezradność wobec tego, co się z nią dzieje. Nie mogła tego zatrzymać ani rozpoznać mężczyzny. Co też on powiedział? – Zastanawiała się łapiąc powietrze jak ryba bez wody. Przełknęła ciężko ślinę i wyszła z łóżka, wzięła szlafrok i w ciemnościach odnajdywała drogę na dół. Weszła do kuchni i zajrzała do lodówki gdzie nie było zbyt wielkiego wyboru. Wzięła mleko, szklankę i zawróciła do pokoju otwarła okno i wygodnie usiadła na parapecie. Popijając je podziwiała otaczającą ją okolicę rozświetloną jedynie słabymi promieniami księżyca.
Rozmyślała o wszystkim, o czym się dało byle nie o tych diabelnych wizji dopadających ją nawet na jawie! Zupełnie tego nie rozumiała... To jakby życie innej, a jednak tej samej osoby. Nie. To przeszłość teraz do świadomości Liz dotarło, że to jest czyjaś przeszłość, ale dlaczego ona zwykły człowiek Liz Ortecho je widzi?! Czy ta kobieta pragnie się z nią skontaktować? Coś przekazać... I kim jest ten mężczyzna? Znów przez ciało przebiegł jej dreszcz na samo wspomnienie tych dziwnych niezrozumianych słów. Miły dreszcz wprawiający całe ciało i duszę w stan oczekiwania. Tylko, na co?
Upiła łyk mleka i spojrzała na jaśniejące na niebie gwiazdy i o mało, co by nim się udusiła. Jak oniemiała patrzyła na pięć maleńkich ledwie widocznych gwiazd wyraźnie układających się w literę V? To tak jak w jej wizjach to znaczy ona widziała tylko cztery, ale instynktownie wiedziała, że to jest to.
— A więc one istnieją – Szepnęła na poły z przerażeniem – Czy to możliwe? Nliz kimkolwiek jesteś to wiedz, że spróbuję ci pomóc – Powiedziała.
Dopiła resztę mleka i odstawiła szklankę.
Postanowiła sobie solennie się przyłożyć do wyjaśnienia "tajemnicy Nliz" tylko nie wiedziała, od czego tak konkretniej ma zacząć.
— Pomyślę o tym rano – Westchnęła i przyłożyła głowę do poduszki natychmiast zasypiając
Najwyraźniej jednak nie dane jej było długo pospać, bo zaledwie chwilę później rozdzwonił się budzik. Z trudem otwarła oczy i spojrzała na zegarek wskazujący godzinę jedenastą. Ze zdziwienia szerzej otwarła oczy i usiadła. Wcale się nie wyspała i już wiedziała, jaki jest tego powód. Krzywiąc się lekko zwlekła swe ociężałe ciało z łóżka i podreptała na dół po drodze owijając się w szlafrok. Ona wstawała i razem z nią cały świat by odczuwać, cierpieć, kochać, uczyć się i płacić podatki.
ROSWELL
Na czerwonej rozżarzonej pustyni rozlegał się dziwny dźwięk. To żółta policyjna folia okalająca skały o dziwnym kształcie. Miejsce, w którym prawdopodobnie popełniono zbrodnie, jeśli wierzyć śladom szkarłatnej zaschniętej krwi na skałach. Ktoś, kto patrzał na to z boku mógłby pomyśleć, że tu w tym miejscu wydarzyła się straszliwa historia. Tym kimś był Kyle Valenti szeryf miasta kosmitów. Ze zgrozą patrzał na ślady i z bólem wspominał wydarzenia sprzed lat. A byli pewni, że nie ma żadnego śladu, bo Max użył mocy... – Spojrzał w bezchmurny błękit nieba, – Co tam się stało... – Nie otrzymał odpowiedzi i zastanawiał się, co ma teraz wymyślić? Przecież nie powie, że siedem lat temu grupa ludzi i kosmitów stoczyła walkę z innymi kosmitami po to by ratować jeszcze nienarodzone dziecko! Obłęd... Gdyby Tess tak się nie przechwalała i bardziej zaufała reszcie to nie miał by na głowie tego... Uff ależ dziś gorąco – Westchną i ruszył z powrotem do klimatyzowanego samochodu i mobilizował swe szare komórki do wysilenia umysłu jak tu powstrzymać przyjazd jakiegoś lekarza od genetyki czy jakoś tak to brzmiało. Będzie musiał poważnie porozmawiać z Michaelem, żeby raczył coś z tym zrobić. Odjechał szybko nie oglądając się za siebie...
VANCOVER
No cóż kiedyś trzeba zacząć żyć dalej – Pomyślała – Jakoś wytłumaczy tę nieobecność w pracy. Dokończyła grzankę i wypiła ostatki cudownie ożywczej kawy. Nie żegnając się z nikim pojechała do pracy.
Spokojnie weszła do zupełnie pozbawionego wyrazu budynku pozdrawiając po drodze jego milcząca ochronę. Szary, skromny i nie rzucający się w oczy, czyli taki, jaki powinien być rządowy ośrodek badawczy. Najprawdopodobniej wybrali Vancover bo nie rzucało się zbytnio w oczy. Drzwi molocha zamknęły się za nią z cichym sykiem, ale nie ociągała się. Minęła coś w rodzaju recepcji gdzie sprawdzono jej kartę przynależności do zespołu oraz dane osobiste. Następnie przeszła przez okratowane, opancerzone i do tego jeszcze wytłumione drzwi by znaleźć się w niewielkim pomieszczeniu o nieskazitelnie białych ścianach. Przyłożyła rękę do identyfikatora, który rozpoznał ją jako Elizabeth Ortecho i znów przechodzi przez drzwi. Pokonuje krótki odcinek najeżony skrętami to w prawo, to w lewo i dociera do ostatnich drzwi gdzie ma jeszcze dodatkowo sprawdzoną siatkówkę oka. Teraz może wejść.
Nie oglądając się za siebie natychmiast kieruje swe kroki do własnego laboratorium by nadrobić stracone godziny i szybciej rozwiązać zagadkę kryminalną. Lecz widok asystenta, Sama pochylającego się nad JEJ notatkami zwalnia nieco jej krok. Już widziała jak musiała tam wszystko pomieszać. W głowie zaczynają się rodzić pytania z serii " O c tu chodzi?". Liz zaciska usta i w chodzi do swego królestwa.
—, Co się dzieje Sam? – Spytała odraz
— To – Nie odrywając wzroku od mikroskopu, chłopak wskazuje na niewielka kopertę na ladzie.
—, Co to jest – Liz nie bez ostrożności pyta ponownie.
— Góra przyszła do Mahometa – Mruknął mężczyzna, – Co przeskrobałaś? – Spojrzał na nią spod oka
— Nie wiem, ale zaraz się dowiem – Zgrzytnęła zębami.
Bardzo nie lubiła by jej przerywać prace na półmetku i dawać cos nowego do roboty. Jeśli wierzyć temu, co napisali w krótkiej wiadomości "Przydzielam zadanie R47 do wykonania w trybie natychmiastowym. Proszę zgłosić się do przełożonego". No proszę, nie pracuje tutaj nawet pieciu lat, a już jest rozrywana. Ale jednak wolałaby dokończyć to, co zaczęła! Nie wiadomo, co ten Sam spartoli. Grrr.... Weszła do biura Sandmana nawet nie pukając i położyła kopertę na biurku szefa.
— Chcę najpierw skończyć M254! Nie dajesz mi nigdy niczego skończyć, a potem macie same problemy – Warknęła
— Uspokój się Elizabeth, woje zadanie zostanie skończone przez Laxi. Wiem, że sobie poradzi, bo miała dobrą nauczycielkę. Ty jako jedna z najlepszych masz przydzielone nowe zadanie. O kryptonimie R47, który oznacza Roswell 1947...
Słowa dotarły do mózgu i wywołały szok. Roswell... To tam.... Oj chyba szykuje się jakaś gruba ryba, jeśli JĄ wysyłają. Doskonale znała historię tego miejsca, więc Sandman nie musiał o nic pytać. Wzięła niewielką teczkę i zajrzała do środka. I rozczarowała się, bo w niej był jedynie jakiś nieskładny, pozbawiony szczegółów raport, jeśli tę bazgraninę tak można nazwać. I jedno zupełnie niewyraźne zdjęcie. No pięknie! Czego ten człowiek od niej wymaga? – Pomyślała. Uważniej przyjrzała się fotce i wzdrygnęła się. Widniał tak pas czegoś szarego ciągnącego się pasem na całą długość kartki, a mniej więcej po środku plama przybierała kształt... Ludzki. Liz przełknęła ślinę. Przebiegła wzrokiem raport, w którym: "donoszono o śladach krwi widniejących na skałach, a wyglądało to jakby rozegrała się tak jakaś masakra..." Uch... Ciężko będzie. Spojrzała na mężczyznę.
— Helikopter będzie tutaj za trzy godziny. Weź raczej letnie ubrania – Doradził
— Ok. Czy mogę wziąć Sama?
— Tak... Bierz wszystko, czego będzie ci trzeba do rozwiązania tej sprawy.
— Dziękuję i do widzenia.
Z ulgą opuściła chłodny gabinet szefa. Myśli wirowały w zastraszającym tempie. Jeszcze raz przejrzała teczkę i zmarszczyła brwi, było na tym zdjęciu coś, czego wcześniej nie zauważyła. Wyraźny lekko żarzący niewielki odcisk ręki. Ludzkiej ręki....
— Roswell nadchodzę – Szepnęła i zamknęła teczkę.
W następnej chwili weszła do laboratorium i zabrała za szykowanie potrzebnych rzeczy. Zadzwoniła po Laxi i poprosiłaby przejęła jej pracę nie wyjaśniając jednak, dlaczego musi przerwać badania. Tylko Sam parę minut później został prowadzony w szczątkowy plan. Zapowiadały się pracowite wakacje.
CDN.