age

Genetyczna pomyłka (2)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

Genetyczna pomyłka
(część druga)
Wolność to możliwość wyboru

Stoję przed lustrem. Większym ode mnie. Nie wiem jak je tu przytaszczyłam. Co w nim widzę? Siebie. Naprawdę. Dla mnie to niewiarygodne. Ale jednak. To ja. Jestem tu. W Roswell. Po farbie nie pozostał ślad. Chyba nie widać po mnie też tych lat w Nowym Jorku. Wyglądam jak typowa szesnastolatka z małego miasteczka. Zabawne, prawda? Na łóżku leży książka. Czytałam ją całą noc. Nie umiem nawet nazwać tego uczucia. Poza tym są tu same pudła i graty, ale nie szkodzi. Nareszcie mam namiastkę domu. Może za wiele chcę na raz, ale marzy mi się coś jeszcze... Ktoś. Czas wmieszać się w tłum Elizabeth Hamilton. Czas na pierwszy dzień w nowej szkole.

Wchodzę do liceum w Roswell. Rozglądam się lekko na boki, czując na sobie mnóstwo zaciekawionych spojrzeń. NIE MA MICHAELA. Nos zawieszony na kwintę. Chyba jestem mało odporna.

Nie usłyszałam dzwonka. Spóźniłam się na lekcję. Nic wielkiego? To była BIOLOGIA!!! Nauczyciel najwyraźniej zaczął już lekcję. Kilkanaście par oczu wpatrzonych we mnie. Poczułam tylko jedno spojrzenie. Tylko JEGO zauważyłam. I koło kogo posadził mnie nauczyciel, gdy z największym trudem wyjąkałam przeprosiny i swoje nazwisko? Odzyskałam skrawki równowagi dopiero po jakimś czasie, ale wystarczająco szybko by udowodnić, że moje marzenia o studiach to nie mrzonki.

Po lekcji idąc do szafki zanotowałam( w głowie oczywiście) BRAK MICHAELA NA KORYTARZU.

Weszłam do damskiej toalety. I natychmiast tego pożałowałam. Dwie dziewczyny o coś się wykłócały. Jedna wyglądała na strasznie zadziorną, zaś druga- blondynka o miłej twarzy- najwyraźniej nie była kimś kto nie umie się bronić. Stałam tam zupełnie bez sensu i przysłuchiwałam się tej...- nazwijmy to wymianą zdań. Jako pierwsza wyszła ta "zadziorna". Kiedy mnie mijała jej oczy mówiły jak bardzo chce mnie zdeptać. Gdy zamknęły się za nią drzwi usłyszałam:

— Cześć. Maria De Luca. A ty pewnie jesteś ta nowa? Liz?
Odwzajemniłam uśmiech.

Przy drugim śniadaniu poznałam Alexa.

— Od kiedy tu jesteś?- spytał.

— Kilka dni.

— I jeszcze nie uciekasz?!- on i Maria uśmiechnęli się.

— Dlaczego? Mi się tu podoba.

— Mówiłam, że ona jest inna.- Maria przewróciła oczami. Jednak szybko jej wzrok podążył za moim. Była spostrzegawcza.- Max Evans, tak?

— Poznałam go na biologii.- poczułam się jak mała dziewczynka przyłapana na gorącym uczynku i wbiłam wzrok w swoją kanapkę.

— No nieźle się zaczyna. Od razu ten najbardziej niedostępny.

— Niedostępny?- spytałam i zaraz ugryzłam się w język. Przez głowę przeszła mi jedna myśl: dlaczego nie panuję nad głosem?

— Ciągle na uboczu, ciągle z siostrzyczką- mówiła wskazując stolik, do którego właśnie się dosiadł.- A od niedawna ciągle z blond kukłą.

— Blond kukłą?- w tej chwili nienawidziłam się za to bezmyślne powtarzanie za Marią.

— Przyjechała dwa miesiące temu i nie odstępuje go na krok.

— Są razem?

— Nie, ale będą. Uda jej się.
Dzwonek przerwał naszą rozmowę. Kiedy tak dźwięczał jakiś dziwnie przekorny głosik szeptał we mnie: to się jeszcze okaże.

Włożyłam książki do szafki. Odwracając się nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że zaraz go zobaczę. A jednak stanęłam twarzą w twarz z Maxem Evansem.

— Cześć.- przywitałam się.

— Cześć.- odpowiedział po chwili. Staliśmy tam tak chyba z kilkadziesiąt sekund gapiąc się na siebie. To on przerwał ciszę. Chyba trochę mnie tym zaskoczył.- Wracasz do domu?

— Tak.

— I jak pierwszy dzień?

— Nienajgorzej.- dobiegł mnie dźwięk klaksonu. Zdałam sobie sprawę, że stoimy już przed szkołą. Kilka metrów dalej dwie blondynki stały przy jeepie i patrzyły w nasąa stronę. Poznałam je od razu. To je widziałam przy tamtym stoliku. W dodatku jedna z nich była podobna do Lonni. Jego siostra.

— Podwieźć cię?- przerwał moje rozmyślania.

— Czekam na Marię...- zaczęłam, ale przerwał mi kolejny klakson.

— To na razie.

— Tak. Na razie.- pożegnalny uśmiech i ruszył w stronę jeepa. Patrzyłam jak odchodził i wsiadał do samochodu.

— Ponowię ostrzeżenie.- Maria i Alex stali za mną.- Tak wyglądają ofiary Evansów na dłuższym dystansie.- wskazała Alexa.

Crashdown spodobało mi się od razu. Parkerowie byli bardzo mili. Zdobycie tej pracy było łatwe, gorzej z konsekwencjami.

— Mam nosić czułki?!- tego było już za wiele. W takich chwilach jak ta nienawidzę ludzi, którzy myślą, że wiedzą cokolwiek o kosmitach. Nie żebym czuła się specjalnie kosmitką, ale tu chodzi o zasady.

— Zrozumiesz to, gdy dostaniesz pierwszy napiwek.- przemówiła moja pierwsza prawdziwa przyjaciółka, nie zdając sobie w najmniejszym stopniu sprawy po jak cienkim lodzie stąpa.

Pierwszych siedmiu klientów przeszło bez echa. Następny stolik okupywała szkolna drużyna koszówki. Przyjmowałam kolejne zamówienia, udając, że nie zauważam ich spojrzeń( osobnicy męscy tego gatunku i w tym wieku myślą głównie przy pomocy hormonów i nic nie da się na to poradzić) dopóki nie usłyszałam:

— Liz, prawda?- podniosłam wzrok na autora tej wypowiedzi.

— Zależy dla kogo.

— Kaly Valenty.

— Może coś zamówisz Kaly'u Valenty?- słysząc niezwykle dostojny ton mojego głosu wszyscy przy stoliku zanieśli się śmiechem.(czy głos może być dostojny?)

— Realizacja tego zamówienia może trochę potrwać.

— Ci ziemianie- pomyślałam i wracając do mojego tonu oświadczyłam, że nikt nie płaci mi za nadgodziny, więc będzie musiał się zadowolić latającym spodkiem i colą. Długo nie zapomnę tej miny.

— Kaly Valenty.

— Syn szeryfa.

— Kapitan drużyny koszykówki.

— Swoją drogą: dlaczego?

— Aktualnie wolny.

— I nieustannie poszukujący.

— Nie rozumie aluzji.

— Ani tych subtelnych, ani bardziej otwartych.

— On i jego kumple.

— Razem na boisku, razem na szkolnym korytarzu, razem na ulicy, razem w Crashdown, razem przed telewizorem.

— I razem pod szkolnym prysznicem. Przepraszam. Nie mogłam się powstrzymać.
I tak dzięki Marii i Alexowi poznałam szczegóły, o które nawet nie prosiłam. A więc tak to jest. Tak to jest MIEĆ PRZYJACIÓŁ.

Wieczorny wiatr był dość chłodny. Schowałam głowę miedzy ramiona, idąc przed siebie. Nie wiem kiedy się przede mną pojawił. Nie zauważyłam go. Poczułam dopiero gdy mnie potrącił. Usłyszałam coś co mogło brzmieć jak przepraszam, ale niekoniecznie. Patrzyłam za nim dopóki nie zniknął mi z oczu. Nogi chyba wrosły mi w ziemię, głos uwiązł w gardle. Odnalazłam BRATA, odnalazłam MICHAELA.

RATH, LONNI, ZAN. Nie wiedziałam czy poradzę sobie bez nich, ale na razie nie idzie mi chyba najgorzej. Nie mogę powiedzieć, żeby w ogóle mi ich nie brakowało, żebym o nich nie myślała. Ale...- moje myśli zwróciły się ku Maxowi. Znów przede mną stał. Na drugim końcu parku. Kal tak długo uczył mnie ostrożności, ale jedno spojrzenie w oczy Maxa wystarczało bym zapomniała o wszelkich przejawach rozsądku. W końcu, po tylu latach byłam wolna. A wolność to możliwość dokonywania wyboru. Ruszyłam w stronę Maxa. Wybrałam.

Koniec części drugiej.

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część