hotaru

Mały kwiatek

Wersja do druku

Mały kwiatek

Autor: Hotaru
Krótka historia jakby inaczej możnaby znaleźć rozwiązanie podczas odcinka TEOTW.

Zaciskam pięści i spokojnie przyjmuję cios. Moja twarz, czerwona po pięści tego, który niedawno zwał mnie bratem, lekko piecze. Jego wzrok nie wyraża wciąż tego, co pragnę zobaczyć. Nienawiści za stracone złudzenia, bólu zdradzonego. Przede wszystkim nie wyraża tego, co my chcemy w nim wywołać: rezygnacji. Z niej.
Podnoszę się z podłogi, nie zawracając sobie głowy otrzepywaniem ubrania. Wsadzam dłonie w kieszenie kurtki i patrzą się na pozostałych. Tylko Isabel jest wstrząśnięta. Jakby oczekiwała, że nie jestem draniem.
Dzięki za tę odrobinę wiary. I wybacz mi. Nie mogłem inaczej tego przekazać. To musiało zaboleć jak tylko możliwe.
Tess usiadła na kanapie. O dziwo nie mówiła Maxowi nic. Unikała patrzenia na nas.
Ona wie... pomyślałem zdumiony. Wie, dlaczego Liz przyszła do mnie. I dlaczego ja teraz przychodzę do nich.
Zadziwiające, że najwięcej wiary w nas maja nasi wrogowie.

— Na pewno jest w ciąży? Może to fałszywy alarm?
Max rzucił wściekłe spojrzenie na Nasedo, jakby jego pytanie przygważdżało go jeszcze bardziej. On jeszcze nie wierzył.

— Jest! – potwierdziła za mnie Harding – Inaczej by o tym nie mówił.

— Długo? – Nasedo tłumił wściekłość, podszytą jakąś furią. O co jemu znowu chodziło?

— Wystarczająco.

— Wiesz, ile trwa u nas ciąża?
Zagryzłem wargi, znając odpowiedź. To było właśnie największe ryzyko. Tak mało czasu! Zanim cokolwiek wymyślimy, może być za późno.

— Mówiłeś, że miesiąc.

— Świetnie, że zdajesz sobie z tego sprawę! – Nasedo niemal eksplodował – Gdzie ona jest?

— Gdzieś, gdzie jej nie znajdziesz. – spojrzałem w jego lodowate oczy bez strachu, a potem odwróciłem się i podszedłem do drzwi – Swoją drogą dzięki za wsparcie. Dobrze wiedzieć, kogo naprawdę obchodzi Liz.
Trzasnąłem drzwiami. Noc powitała mnie przyjemnym chłodem i ciszą. Nogi same zaniosły mnie do Crashdown. Stanąłem za oknem i spoglądałem do pustego wnętrza. Pogaszone światło, poukładane krzesła i wyrównane stoliki. Na każdym serwetka i pojemniki z cukrem i przyprawami. I mały kwiatek.
Moja dłoń sama powędrowała do zamka. Ustąpił z cichym trzaskiem.
Ciemne wnętrze pochłonęło mnie. Wzrok natychmiast przyzwyczaił się do panującego mroku.
Na ladzie leżały samotnie porzucone antenki. Dotknąłem je niepewnie. Nie cierpiałem ich. Były niczym jawne szyderstwo z tego, kim jestem.
Drzwi od zaplecza otwierają się bezgłośnie. Staje w nich ona. Odgarnia włosy, opadające na twarz. Robi kilka niepewnych kroków.

— Michael?
Odwracam się do niej i patrzę w milczeniu, jak zabiera antenki i siada na barowym stołku. Z zaplecza wychodzi jeszcze jedna osoba. Wciąż nie mogę uwierzyć, że to on. Siła bijąca od niego i ta cholerna pewność... A wszystko po to, by ten blond kurczak nie opuszczał Roswell.

— Nie udało się. – było to stwierdzenie, nie pytanie – Musicie spróbować jeszcze raz.

— Co mam zrobić, być się ode mnie odwrócił?! – jęknęła Liz, gniotąc w dłoniach antenki. Zerwała się ze stołka i wybiegła na zaplecze.

— Zostaw! – mruknąłem – Ja pójdę.
Siedziała na kanapie, głowę obejmując ramionami. Ciałem jej wstrząsały dreszcze powstrzymywanego płaczu.
Ukląkłem naprzeciwko, ujmując jej twarz w moje dłonie. Nie płakała. Żadna łza nie potoczyła się po jej gładkim policzku.

— Chodźmy stąd.
Potulnie szła ze mną, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Przyszły Max został w Crashdown, nieświadomy naszej ucieczki.

Zegar nieubłaganie odmierza kolejne sekundy. Jego tykanie rozbrzmiewa echem w naszych myślach. Dotykam jej głowy, która spoczywa na moim ramieniu. Podnosi się i również słyszy to, co ja. Odgłos kroków na korytarzu. Jego kroków.
Przystaje przed drzwiami apartamentu.
Wahanie.
Chwytam jej ramię i przyciągam ją do siebie. Zanurzam dłoń w jej wzburzonych włosach. Żadne słowa ani ostrzeżenia nie są potrzebne. Pochylam głowę i dotykam jej ust.

W Crashdown panował mrok. Postać stojąca przy drzwiach do zaplecza nagle chwieje się; ciemne włosy zakrywają zmartwioną twarz. Rękę opiera na stoliku. I nagle błysk. Postać upada na podłogę. Jasne światło wypływa z jego ciała i powoli znika.
W Crashdown panował mrok. Jedyne jaśniejące plamy to pojemniki z cukrem, a tuż obok niewielkie wazoniki. Jeden mały kwiatek drga lekko, poruszony niespodziewaną siłą. Światło powoli przechodzi przez jego koronę, aż znika. Delikatne płatki opadają na pusty, surowy blat.




Wersja do druku