Czasami żałuję, że nie urodziłam się w rodzinie Amiszów lub cyrkowców. Wolałabym być dzieckiem pary ortodoksyjnych wyznawców Boga lub wychować się wśród karłów, kobiet z dodatkowym owłosieniem na twarzy i klownów niż być córką państwa Parker, właścicieli małej kafeterii Crashdown w mieścinie, którą zna cały świat, ale odwiedzają tylko fanatycy UFO i spraw niewyjaśnionych.
Nie, nie uskarżam się na moich rodziców. To naprawdę dobrzy ludzie. Są kochający, wyrozumiali i cierpliwi. Na Gwiazdkę zawsze przygotowują zestaw pięknych prezentów i wieczór przy kominku z gorącą czekoladą i śpiewaniem kolęd, a w każdą sobotę i niedzielę robią wspólnie omlety. Nigdy nie widziałam, żeby się kłócili, więc nie mogliby być bohaterami policyjnych kartotek ani podręczników dla psychologów i pedagogów dotyczących patologicznych rodziców, których miłość do dzieci jest zbyt toksyczna. Jedynym problemem moich rodziców jest to, że przed moimi narodzinami powołali do życia jeszcze jedne dziecko. Córkę tak piękną, inteligentną i dobrą, że wszystkie złe wiedźmy z bajek pozabijały by się o to, która ma jej zatruwać życie. Nazwali tę córkę Elizabeth, a gdy ta skończyła dwa lata postarali się o drugie dziecko-również córkę, dając jej imię Deborah. Państwo Parker jak i całe Roswell, w którym mieszkali od czasów, gdy wynaleziono koło, zauważyli, że Deborah jest znacznie brzydszą i głupszą wersją swojej starszej siostry. Dopiero, gdy skończyła trzy lata zaczęła mówić i wiązać sznurowadła, nie lubiła śpiewać, tańczyć ani czytać, a dodatkowo miała lichą kępkę włosów i ogromną ilość nieuroczych piegów. Debbie w porównaniu z Lizzie była szarą myszką. W niczym nie przypominała ślicznej, ciemnowłosej istotki o cudownym głosie, pięknych tanecznych ruchach i zdolnościach w każdej dziedzinie życia. Debbie lubiła tylko spać i jeść, za to Lizzie pilnie się uczyła i poznawała świat, nie tracąc przy tym wdzięku i uroku małej dziewczynki.
Minęło już ponad piętnaście lat od czasu, gdy byłyśmy małymi dziewczynkami, a nadal jesteśmy zupełnie różne i porównywane. Dlatego tak bardzo marzę o zamianie moich kochanych rodziców, babć, dziadków, ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów na Mennonitów z Iowa. Chcę być sobą, leniwą i uwielbiającą włoską kuchnię Deb, a nie nieudaną kopią Idealnej-i-kochanej-Liz-która-ma-wszystko.
Idealna-i-kochana-Liz-która-ma-wszystko właśnie ubrała idiotyczny uniform Crashdown, udając że się jej podoba i czuje się w nim rewelacyjnie. Nawet okropną opaskę z antenkami zakłada z tym sztucznym, wyćwiczonym uśmiechem, którzy naiwni klienci i zakochany w niej po uszy Słodki-i-gapowaty-Max-który-myśli-że-jest-mroczny biorą za prawdziwy i płacą jej za niego słono-napiwkami lub dodatkową coca-colą na randce.
Liz kręci się wśród stolików z klientami, dopóki do kawiarni nie wchodzi Max i jego świta składająca się z Zimnej-suki-Isabell i Buntownika-bez-powodu-Michaela. Cała trójka siada przy jednym z blatów, czekając aż podejdzie do nich moja siostrzyczka, by pogadać z nią o bardzo-ważnych-sprawach. Nie wiem co to za bardzo-ważne-sprawy, ale przez nie Liz często wychodzi z domu wieczorami, zostawiając mnie z myciem naczyń po kolacji i innymi domowymi obowiązkami, za które nikt nie chce się brać.
—Jak to miło, że Lizzie ma tylu przyjaciół.- mój tata patrzy na Li z taką czułością, że mam ochotę zwrócić do pobliskiego kosza na śmieci całe moje śniadanie. Nie, nie jestem zazdrosna. Po prostu nienawidzę, gdy mój ojciec w magiczny sposób głupieje i ślepnie pod wpływem swojej świętoszkowatej starszej córeczki.
—Obsłużę tego wielkiego grubasa przy stoliku numer cztery, tato.-informuję go grzecznie, za co dostaję reprymendę o tym jak ważny jest szacunek do klienta, a ja tegoż szacunku nie posiadam wcale. Jednak kwestię tego, że Liz w czasie pracy urządza sobie pogaduchy ze swoim kochasiem i jego kliką przemilczamy.
Gdy właśnie kończę wysłuchiwać długiej litanii grubasa-do-którego-nie-mam-szacunku, czuję jak ktoś szarpie mnie za rękaw koszmarnego projektu cioci Gypsy (Dziękuję ciociu za zaprojektowanie uniformów dla kelnerek Crashdown. Gdyby nie ty, nigdy nie poczułabym się tak bardzo poniżona i zakompleksiona jak za każdym razem, gdy go wkładam). Okazało się, że rękę próbuje mi urwać nie kto inny jak moja siostra.
—Debbie, muszę zaraz wyjść. To bardzo-ważna-sprawa. Wytłumaczysz mnie przed tatą, zadzwonisz do Courtney, żeby przyszła i zrobisz za mnie pranie?
Mogłabym się wreszcie zbuntować. Powiedzieć "Nie". Pokazać Liz, że ja też chcę mieć swoje bardzo-ważne-sprawy, wychodzić z domu na całe wieczory i wracać w nocy. Brakuje mi jednak tupetu i asertywności, dlatego odpowiadam:
—Jasne.
I tak oto doszło do lawiny wypadków, które całkowicie zmieniły moje życie.
c.d.n